Obyśmy tylko zdrowi byli!
Szlachetne zdrowie, ile cię cenić
trzeba ten tylko się dowie, kto wezwie pogotowie, jak o ciebie trza się
starać wie, kto trafił do szpitala - możemy sparafrazować poetę.
Powyższa poetycka inwokacja ma wprowadzić
Państwa w problemy funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej, który ostatnio
był przedmiotem moich obserwacji i doświadczeń. I od razu uprzedzam, że
z czołowego zderzenia quebeckiej służby zdrowia i obywatelki Danuty Owczarz-Kowal
ta ostatnia wyszła bardziej poturbowana.
Ale zacznijmy ab ovo, czyli od początku:
Otóż pewnego pięknego poranka stwierdziłam ze zgrozą, że jeden z moich
ulubionych zębów zaniemógł i domaga się natychmiastowej interwencji.
W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa
sprawa była prosta, w każdej szkole był gabinet stomatologiczny i pani
dentystka, posługująca się przedpotopową bor-maszyną na nożny napęd, ale
innych wtedy nie było. Dziatwa była przebadana i kolejno wzywana bez odwołania
na tortury w fotelu dentystycznym. Młode pokolenie nie pojmie dramatu borowania
zęba na żywca, czyli bez znieczulenia za pomocą wolnoobrotowego wiertła
wprawianego w ruch nogą dentystki. Kiedy w drzwiach klasy pojawiała się
asystentka ze złowrogim wezwaniem: Danusia Owczarz proszona jest do gabinetu
stomatologicznego, które zmuszało struchlałego małolata do stawienia czoła
strasznemu dylematowi: pisać klasówkę z fizyki, co niewątpliwie skończy
się klęską, czy poddać się borującemu w nerwie wiertłu. Zawsze się bałam,
że wyskoczy ono z dłoni dentystki i wyżłobi mi znak Zorra na policzku.
Ale te czasy się skończyły, nastąpiła
era borów wysokoobrotowych, a ludzie jak się bali dentystów, tak boją się
nadal. Nic dziwnego więc, że pielgrzymi wędrujący do Częstochowy skręcają
do wsi Cielętniki, gdzie przy kościele św. Przemienienia rośnie cudowna
lipa, której kora jest podobno remedium na ból zębów. Kolejni proboszczowie
próbują ratować drzewo stawiając płoty, parkany, siatkę ogrodzeniową, a
jeden to nawet pień kazał wysmołować. Ale zdesperowanego Polaka nikt nie
powstrzyma, pokona zapory i zasieki, a do lipy dotrze.
Też brałam Cielętniki pod uwagę,
ale resztka zdrowego rozsądku podpowiedziała mi, że jeśli uszkodzonym zębem
zaatakuję pień drzewa, plomba mi i tak nie odrośnie, a ząb szlag trafi
na pewno.
Zrezygnowałam więc z Cielętników,
licząc na to, że św. Apolonia, patronka dentystów, czuwa nad nimi i ich
pacjentami w każdym miejscu i powlokłam się do najbliższej kliniki. Niestety
czcigodna święta się zagapiła i kiedy dentystka zrobiła mi zastrzyk znieczulający
igłą kalibru trąby słonia, wyniosło mnie z bólu pod sufit. Po trzech dniach
zaczęłam puchnąć, a na dodatek dostałam szczękościsku jak cwajnos inaczej
buldog i mogłam spożywać tylko płyny.
A tu weekend, klinika nieczynna.
Znalazłam pracowitego stomatologa, działającego w niedzielę, spojrzał,
obejrzał i powiedział odkrywczo, że trzeba obserwować. Za tę profesorską
diagnozę skasował mnie na 90 dol.
Kolejne trzy dni i na twarzy było
mnie coraz więcej. Mówiąc kolokwialnie wyglądałam jak pół dupy zza krzaka
- metafora może mało elegancka, ale trafna. Bo prawa strona mojej twarzy
była dwa razy większa niż lewa, szczęki nie chciały się rozewrzeć, gardło
też. Więc biegusiem do szpitala, gdzie natychmiast poddano mnie różnym
badaniom, skanom i prześwietleniom. Okazało się, że ta dźgnięta w zadek
przez dentystkę bakteria to wyjątkowo złośliwe bydlę. Śmiertelnie się obraziła
i podjęła ekspansję rozpychając się na bezczela. Ale wtedy ciężka artyleria
antybiotyków zagrodziła jej drogę: Gdzie się pchasz, zarazo jedna? I
ta wredota musiała się zatrzymać, ale stworzyła obóz warowny i okopała
się pod moją szczęką, nie ustępując ani o cal.
I tu przypomina mi się opowiastka
mojego studiującego w Czechosłowacji przyjaciela: kiedy wracał z Pragi
do wagonu weszli dwaj ichni wopiści i jeden rzekł do drugiego pokazując
ławkę: Podzivej se, no i obaj podziwiali, że pod ławką nikogo nie ma.
Tak samo było ze mną: przez cały tydzień od rana do wieczora, a czasami
i w nocy, wpadały liczne ekipy różnego rodzaju specjalistów, otoczonych
wianuszkiem rezydentów i studentów i oni wszyscy podziwiali, że jeszcze
nie wyzdrowiałam.
A ja ich podziwiałam, kiedy wpadli
o drugiej w nocy i w pośpiechu zaczęli przemieszczać mnie do sali operacyjnej.
Gnaliśmy przez ponure, opustoszałe szpitalne korytarze ścinając zakręty,
aż znalazłam się w sali rzęsiście oświetlonej, gdzie ze dwadzieścia osób
różnego koloru i rasy toczyło wesołe pogawędki w luźnej atmosferze, a ja
kuliłam się w środku strwożona, przycupnięta jak królik na wyścigach chartów.
Myślałam, że to będzie jak w serialach:
proszę liczyć do dwudziestu, ja usypiam beztrosko, budzę się, a tu już
po wszystkim, uśmiechnięty personel medyczny zapewnia mnie o swoim sukcesie.
Nie wierzcie kinematografii! Oni wszyscy po prostu rzucili się na mnie
bez ostrzeżenia i zaczęli mi na siłę wpychać różne przedmioty do nosa i
gardła. Nie poddałam się bez walki, dzielnie stawiałam opór, ale uległam
liczebnej przewadze napastników.
Następnego dnia obudziłam się oplątana
siecią rurek, kabli i przewodów, z rurą wielkości rynny wystającą mi z
gardła, a nade mną kilkanaście osób odprawiało sabat. Natychmiast zaczęłam
pukać palcem wskazującym w ową rurę, kategorycznie domagając się jej usunięcia.
W międzyczasie dojechała moja rodzina, niemająca pojęcia o moich perypetiach
i włączyła się do dyskusji. Było coraz głośniej, coraz bardziej nerwowo,
doktor od tej rury sczerwieniał i zaczął tupać, wspomagał go chór rezydentów,
a ja miotałam oczami iście Zeusowe gromy, grożąc, że przejdę do samoobsługi
i sama tę cholerną tubę wyciągnę. Dramatyzmu sytuacji dodawał fakt, że
do rąk miałam przymocowane jakieś deseczki, którymi waliłam o poręcz łóżka.
Coraz bardziej zdenerwowany personel
zapewniał mnie, że najpierw umrę, bo nie będę mogła oddychać, a potem stracę
mowę, smak i możliwość przełykania, ale ja byłam nieubłagana, tyle, że
wskazujący palec zamieniałam na środkowy. Wreszcie akcję przejęła
moja synowa, obdarzona darem wymowy, która przejechała się po szpitalu,
wydziale chirurgii i każdym lekarzu z osobna, szczególnie tym tupiącym.
W podskokach mi tę rurę wyciągnęli, coś zafurczało i już mogłam oddychać
na własny rachunek.
Kolejny tydzień był nieustannym
najazdem medyków, hematolodzy, płucnicy, epidemiolodzy, gastrolodzy, no
i oczywiście ENT specjaliści, którzy wpadali, żeby obejrzeć trzy dreny
w mojej szczęce. Każdy z nich przychodził z poważnym zapleczem rezydentów
i studentów, jeden ambitny rzucał się, żeby zerwać mi opatrunek, ja płakałam
i syczałam z bólu, a oni podziwiali, że przez noc dziury się nie zagoiły.
Po czym ponownie zakładali potężny opatrunek, nie żałując plastra, żeby
było co zrywać po południu.
Przez cały ten czas z nieznanych
mi powodów żywiono mnie ohydnym niesolonym kleikiem. Dopiero moja najlepsza
na świecie siostra wracając z urodzinowego przyjęcia wyczarowała dla mnie
potężny kawał tortu tiramisu, który pochłonęłam natychmiast, używając w
tym celu drewnianej szpachelki do badania gardła. Zaraz potem zjawiła się
synowa z wielką torbą, a w niej szyneczka, wędzony łosoś, prawdziwy chleb
na zakwasie, sernik i bita śmietana z mango.
Po tej rodzinnej kuracji lekarze
podziwiali spektakularną poprawę mojego stanu zdrowia.
Wreszcie nastąpił długo oczekiwany
dzień rozstania. Kazano mi czekać w gotowości od ósmej rano, ale jedyny
lekarz, który mógł mnie wypisać przyszedł o siódmej wieczorem.
Wreszcie w domu! Potem tylko wizyta
kontrolna na którą dostałam dwa wezwania do tego samego doktora, tego samego
dnia, na tę sama godzinę, tyle, że jedno do pawilonu E, a drugie do pawilonu
G.
Historia ta jest wielce pouczająca,
a wnioski dość oczywiste: jeśli pacjent uprze się, żeby wyzdrowieć, medycyna
jest bezradna.
Danuta Owczarz Kowal
Danuta Owczarz-Kowal filolog
orientalny, prawnik, felietonistka
|