.
NUMER 6 / LISTOPAD 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Zmiana niejedno ma imię - Stanisław
Jesteśmy związani z morzem. 
I gdy wracamy do morza, 
aby po nim żeglować albo na nie patrzeć -
wracamy tam skąd pochodzimy...

JOHN F. KENNEDY

Życie marynarza

Zacząłem pływać na statkach jako marynarz w latach siedemdziesiątych. W tamtych czasach nie każdy mógł się dostać do takiej pracy, nie było takich możliwości. Ja zostałem przyjęty dzięki koledze, który mnie zarekomendował do kadr ówczesnej firmy Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich "Gryf" w Szczecinie.
 
Wiedziałem, że ta praca to jedyna szansa na poprawienie swojej rodzinie i sobie komfortu życia, szczególnie materialnego, poza tym otwierały się większe możliwości i perspektywy, chociażby zwiedzenia świata. Szczerze powiedziawszy, w tamtych komunistycznych czasach, wykonując tak zwaną "normalną"  pracę na lądzie, można było zarobić jedynie na jedzenie. 
 

Pierwszy rejs

Zatem wyruszyłem w swój pierwszy rejs 10 listopada 1975 roku. Miałem wtedy 32 lata. Dostałem kontrakt na 5 miesięcy, na stanowisko rybaka, do Południowej Afryki.  Była to dla mnie w ogóle pierwsza, zagraniczna podróż w życiu, więc można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarło na mnie samo wylądowanie w Kapsztadzie (RPA). Pamiętam, że była już noc, ale wszystkie sklepy były pootwierane, że każdy z nas miał jedynie 12 $ w kieszeni, bo tyle dostaliśmy na przelot. Znalazłem się jak gdyby w nowym zupełnie świecie: sklepy świetnie zaopatrzone, ludzie uśmiechnięci. 

O ile miasto bardzo mi się spodobało, to pierwszego rejsu nie wspominam dobrze. Okazał się bardzo uciążliwy ze względów zdrowotnych, cierpiałem na chorobę morską, bardzo źle się czułem, ale postanowiłem to przetrzymać po prostu. Nie wiedziałem, czy będę kontynuował tę pracę po zakończeniu kontraktu. Kontakt z rodziną był bardzo utrudniony. Za tamtych czasów można było komunikować się jedynie drogą listową. Technicznie to wyglądało tak, że listy z Polski przychodziły do Kapsztadu, po czym zabierały je inne statki i przywoziły koło nas na łowisko, pakując te listy w beczkę i wyrzucając na morze, a my musieliśmy tę beczkę wyłowić. Po wyłowieniu takiej beczki było rozdawanie listów, a był to niezwykle miły moment dla każdego z nas, bo wiadomo, jak każdy czekał na wieści od rodziny.  Czasami było tak, że dostawało się od razu po 10 listów. Była też inna możliwość łączności: telefon radiowy, jedyny na statku, ale nie było to najlepsze rozwiązanie, a już na pewno nie najtańsze. Trzeba było rozmawiać krótko i zwięźle, bo opłaty były ogromne. Rozmowa praktycznie wyglądała tak, że jedna osoba mówiła, a druga tylko mogła słuchać, po czym następowało przełączenie i druga mówiła, a pierwsza mogła tylko słuchać. Właściwie to nie była rozmowa tylko monologi. Nieprzyjemne uczucie. 

Tak jak wspominałem, nie wiedziałem, czy wypłynę w następny rejs, tym bardziej, że po powrocie do Polski leżałem w szpitalu, bo zachorowałem już w Afryce. Niemniej wyleczyłem się, odpocząłem fizycznie i psychicznie, a na jesieni rozpocząłem kolejną podróż. Potem były następne, a ja zaczynałem się w to wciągać i bardzo lubić tę pracę. 

Na statkach rybackich pływałem 14 lat, głównie w region Senegalu, pracując głównie z czarnoskórymi. Warunki były trudne ze względu na ciężki, gorący klimat. Jeśli miałbym sobie przypomnieć najdłuższy rejs, to było to 165 dni na pełnym morzu, bez portu, przy ciągłym stanie 6 w skali Boforta, a często i 10 (w 12-stopniowej skali) ale byliśmy do tego przyzwyczajeni. Po żywność pływaliśmy szalupą do innego statku. Pamiętam paradoksy tej pracy tego typu, że nawet kiedy nie było czego łowić przez 2 tygodnie, to nie można było zejść do portu, trzeba było palić paliwo, ciągnąć sieci, by potem móc zapisać w dokumentach, że odbyła się tak zwana "doba łowcza". 
 

Trauma

Najbardziej traumatycznym przeżyciem była śmierć jednego z marynarzy. Zmarł podczas rejsu na zawał serca. Miał 39 lat, nie przetrzymał sztormów. Skontaktowaliśmy się oczywiście z jego rodziną i z lekarzem. Położyliśmy go do chłodni, do odpowiedniej temperatury i tak go woziliśmy. Osobiście bardzo to przeżyłem, podobnie jak i reszta załogi. Atmosfera na statku była przytłaczająca. Ukrywaliśmy jego śmierć ze względów sanitarnych, bo nasi kontrahenci z Japonii nie kupiliby od nas ikry bez przeprowadzenia dezynfekcji na statku. Z tego też względu i pomimo tej smutnej atmosfery, musieliśmy się zachowywać w miarę normalnie, by Japończycy nic nie zauważyli. Na szczęście podczas tych wielu lat spędzonych przeze mnie na morzu, była to jedyna tego typu sytuacja.

W pamięci mam też te inne - piękne przeżycia związane na przykład z przecudowną naturą i miejscami. Do tej pory pamiętam urodę Senegalu, pewną wyspę, gdzie latały kanarki, piękno Australii, wysp indonezyjskich, Alaski, Kanady. Gdybym miał dzisiaj powrócić do jednego miejsca, w którym byłem przez te wszystkie lata, to byłaby to Australia, która mnie zawsze ciekawiła. 
 

Stan wojenny na statku 

Innym wątkiem, o którym można by było opowiedzieć, jest czas stanu wojennego w Polsce i wynikające z tego faktu zachowania marynarzy na statku. Tak więc stan wojenny z 1981 roku w Polsce zastał mnie na statku w Republice Południowej Afryki. Przyszedł do mnie do kajuty mój kolega i zawiadomił mnie, że w kraju jest wojna. Dokładnie tak to określił. Nie wiedziałem kompletnie, co myśleć, ale postanowiłem poczekać, co się będzie dalej działo. Natomiast niektórzy z moich kolegów podejmowali szybkie decyzje pozostania wtedy w RPA.  Była na przykład grupka marynarzy, która ukradła szalupę, by dostać się na ląd i poprosić o polityczny azyl (staliśmy wtedy na redzie). Narazili się też na niebezpieczeństwo, bo nie wiedzieli, jak obsługiwać tę szalupę. Po odpłynięciu od statku zgasł im  silnik, a nie wiedzieli, jak go ponownie odpalić. Wyjęli więc wiosła, ale ledwo dopłynęli do brzegu, bo znosiło ich w głąb morza. W końcu dopłynęli i rano poprosili o azyl. Na statek przypłynęły wtedy służby imigracyjne po ich książeczki żeglarskie. Inni marynarze przebywający wtedy na statku myśleli, że również mogą bez problemu poprosić o azyl. Wyrazili taką chęć. Niestety funkcjonariusze nie mieli takich możliwości, a oni nie wiedzieli, że wystarczyłoby tylko wyskoczyć ze statku, żeby zostać wyłowionym i bez problemu móc pozostać w tym kraju. Jednak konsekwencje ich postępowania były przykre. Zostali wydani na inny statek, który przywiózł ich do Polski ze statusem "dezerterów", po czym natychmiast zostali zwolnieni z pracy. 

Najgorszy chyba w tej sytuacji był brak informacji. Wypłynąłem w październiku, a w związku z ogłoszeniem stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku pierwsze listy od rodziny przyszły w lutym! Nie wiedziałem, co się dzieje w Polsce, nawet nie można było zadzwonić. Do nikogo od nas na statku nie docierały absolutnie żadne informacje! Można było jedynie słuchać radia Wolna Europa,  które przekazywało, że na granicy z Polską stoi wojsko radzieckie i tylko czeka na rozkaz, by zaatakować. Wiedzieliśmy też o internowaniu Lecha Wałęsy, Andrzeja Gwiazdy, Anny Walentynowicz... O Wałęsie to właściwie słyszeliśmy cały czas w kontekście jego wiodącej roli w ówczesnych zmianach. Było to naprawdę straszne. 

Dopiero pierwsza rozmowa z żoną mnie uspokoiła, bo dowiedziałem się, że życie toczy się w miarę normalnie i że mogę spokojnie wracać do domu. Tak naprawdę, dopóki nie miałem tej informacji, to cały czas się wahałem, czy nie zostać za granicą. W grupie marynarzy ciągle się "faszerowaliśmy" toksycznymi myślami typu: "Po co mam wracać do kraju, żebym na granicy dostał strzał w klatkę piersiową?". Taka atmosfera na pewno nie pomagała, a dodatkowo dostawałem pytania od np. policjanta niemieckiego, czy nie chcę poprosić o azyl, bo wiedział, co się w Polsce dzieje. 

Ważną rolę w podjęciu przeze mnie decyzji o powrocie odegrał kapitan mojego statku, który uspokajał nas jak mógł i zapewniał, że gdyby była taka potrzeba, to popłynie z nami, gdzie tylko chcemy i nie będziemy wracać "na wojnę". To prawdopodobnie dzięki mądrości tego kapitana ja wróciłem do kraju, bo mu ufałem, że nie narazi nas na niebezpieczeństwo. Mówił, że gdybyśmy chcieli, to jeszcze będzie kilka okazji poprosić o azyl, bo będziemy w kilku krajach przed powrotem do Polski. 

W tamtym czasie nie wróciło z rejsów mnóstwo marynarzy. Znam taki przypadek, że z jednego statku zeszła cała załoga i musieli przysyłać na to miejsce następnych. 
 

Dookoła świata

Z innych rejsów, które pamiętam, ten warto wspomnieć o tym, podczas którego byliśmy na Falklandach i trwały bardzo duże sztormy. Odbiło mi się to wtedy bardzo na zdrowiu. Czasami w czasie takiego sztormu statek tak się przechylał, że dziwiłem się, jak on jeszcze może utrzymywać się na powierzchni. Do dzisiaj się temu dziwię, kiedy sobie przypomnę o sile tych fal.
W pewnym momencie przestałem pływać na statkach rybackich, a zacząłem na statkach handlowych: masowcach, drobnicowcach, kontenerowcach, chłodnicowcach. Przez 7 lat pływałem pod banderą grecką jako oficer mechanik, ponieważ w międzyczasie zrobiłem odpowiednie certyfikaty w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie. Wtedy można powiedzieć, że opłynąłem świat dookoła: Tajlandia, Indonezja, Australia, Meksyk, Stany Zjednoczone, Tanzania, etc. 

Ogólnie były to czasy bardzo miłe, bo wynagrodzenie było dobre. Zarabiałem dziesięć razy tyle, ile zarobiłbym pracując na lądzie. Kwota może dzisiaj wydaje się śmieszna, bo było to około 250$ za rejs (później już 450$), inaczej mówiąc 1.60$ na dobę, ale dla mnie i mojej rodziny było to naprawdę dużo. Wtedy 1 dolar kosztował 100 zł, a w Polsce można było przeżyć miesiąc za 15$. Za 20$ było dobre życie, a za 30$ - luksusowe. 

Moja córeczka miała zawsze rzeczy, które nie były dostępne dla innych dzieci w Polsce: zagraniczne słodycze, ubranka, napoje w puszkach typu Coca-Cola, które w ówczesnych czasach można było kupić jedynie w sklepach "Pewex" lub w "Baltonie" dla marynarzy. Pamiętam, że nawet dochodziło do sytuacji, że chowałem soczki i napoje puszkowane, które dostawałem na statku do picia, by przywieźć je córeczce. Chciałem, żeby ona zobaczyła, jak żyją dzieci za granicą, jak wygląda świat, w którym jest dobrobyt i jest wszystko w sklepach. Nigdy wtedy bym nie przypuszczał, że ona zwiedzi więcej krajów w przyszłości niż ja i że będzie miała w życiu znacznie lepiej ode mnie.

Inne praktyki, które stosowałem, by więcej zarobić, to na przykład sprzedawanie tubylcom ręczników i kremów przywiezionych z Polski. Właściwie sprzedając te produkty zarabiałem już równowartość wynagrodzenia za rejs. Z zagranicy przywoziłem natomiast inne produkty na sprzedaż, takie jak wełnę czy parasolki. Z dzisiejszej perspektywy niektóre rzeczy wydają się śmieszne i żenujące, ale wtedy tak nie było. Trzeba było sobie radzić i myśleć, jak poprawić swoją efektywność. 

Ciągłe oszczędzanie i dbałość, by przywieźć do domu jak najwięcej pieniędzy, wiązało się też z tym, że czasami, po przypłynięciu do portu, nie wychodziłem na ląd zwiedzać okolicznych atrakcji turystycznych, bo wiązało się to z wydawaniem waluty. Pewnie niektórzy stwierdzą, że robiłem błąd, ale wtedy to był mój wybór i przede wszystkim płynąłem w rejs na zarobek, a nie na zwiedzanie. 

Nigdy nie planowałem swojego ostatniego rejsu. Po prostu tak się stało, że osiągnąłem już wiek emerytalny (67 lat) i nie chciano mnie już zatrudniać pomimo mojej świetnej kondycji zdrowotnej. Ostatnie rejsy zrobiłem u armatora norweskiego. 

Dzisiaj, z tej perspektywy, mogę szczerze powiedzieć, że decyzję o zatrudnieniu się na statku podjąłbym jeszcze raz. Dzięki temu można było nieźle żyć. Na pewno dużą wartością tej pracy była możliwość zwiedzania krajów, do których lub między którymi się pływało. Nie było to oczywiście to samo, co podróże dla podróży, ale też potrafiłem się tym cieszyć. Tak więc podkreślam: tę decyzję podjąłbym jeszcze raz. Było warto. 
 

Stanisław Domiziak


Stanisław Domiziak - emerytowany marynarz, oficer mechanik na statkach, spędził prawie całe swoje życie zawodowe na morzu. Urodzony na Mazurach, od 18 roku życia mieszka w Szczecinie. Jego pasją jest wędkowanie. Żonaty. Tata Beaty - autorki książki "Zmiana niejedno ma imię cz.3 - podróże"

Fragment pochodzi z książki Beaty Marciniak "Zmiana niejedno ma imię cz.3 - podróże". Jest to już część serii, której koncepcją od samego początku było pokazanie autentycznych historii z życia ludzi, które poruszają ludzkie serca pokazując emocje i prawdziwe życie. 

Beata Marciniak jest certyfikowanym coachem International Association for Coaching Institutes, trenerem międzykulturowym i autorką książek o zmianach wspomnianej wyżej serii. 

Książki dostępne na stronie www.beatamarciniak.pl. W sprawie wysyłki poza Polskę lub USA, prosimy o kontakt: kontakt@beatamarciniak.pl. Pod koniec listopada dostępne będą również e-booki cz.1 - rozwój osobisty, cz.2 - miłość.


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ