Zmiana niejedno ma imię
- Stanisław
Jesteśmy związani
z morzem.
I gdy wracamy do morza,
aby po nim żeglować albo na nie
patrzeć -
wracamy tam skąd pochodzimy...
JOHN F. KENNEDY
Życie marynarza
Zacząłem pływać na statkach jako
marynarz w latach siedemdziesiątych. W tamtych czasach nie każdy mógł się
dostać do takiej pracy, nie było takich możliwości. Ja zostałem przyjęty
dzięki koledze, który mnie zarekomendował do kadr ówczesnej firmy Przedsiębiorstwa
Połowów Dalekomorskich "Gryf" w Szczecinie.
Wiedziałem, że ta praca to jedyna
szansa na poprawienie swojej rodzinie i sobie komfortu życia, szczególnie
materialnego, poza tym otwierały się większe możliwości i perspektywy,
chociażby zwiedzenia świata. Szczerze powiedziawszy, w tamtych komunistycznych
czasach, wykonując tak zwaną "normalną" pracę na lądzie, można było
zarobić jedynie na jedzenie.
Pierwszy rejs
Zatem wyruszyłem w swój pierwszy
rejs 10 listopada 1975 roku. Miałem wtedy 32 lata. Dostałem kontrakt na
5 miesięcy, na stanowisko rybaka, do Południowej Afryki. Była to
dla mnie w ogóle pierwsza, zagraniczna podróż w życiu, więc można sobie
wyobrazić, jakie wrażenie wywarło na mnie samo wylądowanie w Kapsztadzie
(RPA). Pamiętam, że była już noc, ale wszystkie sklepy były pootwierane,
że każdy z nas miał jedynie 12 $ w kieszeni, bo tyle dostaliśmy na przelot.
Znalazłem się jak gdyby w nowym zupełnie świecie: sklepy świetnie zaopatrzone,
ludzie uśmiechnięci.
O ile miasto bardzo mi się spodobało,
to pierwszego rejsu nie wspominam dobrze. Okazał się bardzo uciążliwy ze
względów zdrowotnych, cierpiałem na chorobę morską, bardzo źle się czułem,
ale postanowiłem to przetrzymać po prostu. Nie wiedziałem, czy będę kontynuował
tę pracę po zakończeniu kontraktu. Kontakt z rodziną był bardzo utrudniony.
Za tamtych czasów można było komunikować się jedynie drogą listową. Technicznie
to wyglądało tak, że listy z Polski przychodziły do Kapsztadu, po czym
zabierały je inne statki i przywoziły koło nas na łowisko, pakując te listy
w beczkę i wyrzucając na morze, a my musieliśmy tę beczkę wyłowić. Po wyłowieniu
takiej beczki było rozdawanie listów, a był to niezwykle miły moment dla
każdego z nas, bo wiadomo, jak każdy czekał na wieści od rodziny.
Czasami było tak, że dostawało się od razu po 10 listów. Była też inna
możliwość łączności: telefon radiowy, jedyny na statku, ale nie było to
najlepsze rozwiązanie, a już na pewno nie najtańsze. Trzeba było rozmawiać
krótko i zwięźle, bo opłaty były ogromne. Rozmowa praktycznie wyglądała
tak, że jedna osoba mówiła, a druga tylko mogła słuchać, po czym następowało
przełączenie i druga mówiła, a pierwsza mogła tylko słuchać. Właściwie
to nie była rozmowa tylko monologi. Nieprzyjemne uczucie.
Tak jak wspominałem, nie wiedziałem,
czy wypłynę w następny rejs, tym bardziej, że po powrocie do Polski leżałem
w szpitalu, bo zachorowałem już w Afryce. Niemniej wyleczyłem się, odpocząłem
fizycznie i psychicznie, a na jesieni rozpocząłem kolejną podróż. Potem
były następne, a ja zaczynałem się w to wciągać i bardzo lubić tę pracę.
Na statkach rybackich pływałem 14
lat, głównie w region Senegalu, pracując głównie z czarnoskórymi. Warunki
były trudne ze względu na ciężki, gorący klimat. Jeśli miałbym sobie przypomnieć
najdłuższy rejs, to było to 165 dni na pełnym morzu, bez portu, przy ciągłym
stanie 6 w skali Boforta, a często i 10 (w 12-stopniowej skali) ale byliśmy
do tego przyzwyczajeni. Po żywność pływaliśmy szalupą do innego statku.
Pamiętam paradoksy tej pracy tego typu, że nawet kiedy nie było czego łowić
przez 2 tygodnie, to nie można było zejść do portu, trzeba było palić paliwo,
ciągnąć sieci, by potem móc zapisać w dokumentach, że odbyła się tak zwana
"doba łowcza".
Trauma
Najbardziej traumatycznym przeżyciem
była śmierć jednego z marynarzy. Zmarł podczas rejsu na zawał serca. Miał
39 lat, nie przetrzymał sztormów. Skontaktowaliśmy się oczywiście z jego
rodziną i z lekarzem. Położyliśmy go do chłodni, do odpowiedniej temperatury
i tak go woziliśmy. Osobiście bardzo to przeżyłem, podobnie jak i reszta
załogi. Atmosfera na statku była przytłaczająca. Ukrywaliśmy jego śmierć
ze względów sanitarnych, bo nasi kontrahenci z Japonii nie kupiliby od
nas ikry bez przeprowadzenia dezynfekcji na statku. Z tego też względu
i pomimo tej smutnej atmosfery, musieliśmy się zachowywać w miarę normalnie,
by Japończycy nic nie zauważyli. Na szczęście podczas tych wielu lat spędzonych
przeze mnie na morzu, była to jedyna tego typu sytuacja.
W pamięci mam też te inne - piękne
przeżycia związane na przykład z przecudowną naturą i miejscami. Do tej
pory pamiętam urodę Senegalu, pewną wyspę, gdzie latały kanarki, piękno
Australii, wysp indonezyjskich, Alaski, Kanady. Gdybym miał dzisiaj powrócić
do jednego miejsca, w którym byłem przez te wszystkie lata, to byłaby to
Australia, która mnie zawsze ciekawiła.
Stan wojenny na statku
Innym wątkiem, o którym można by
było opowiedzieć, jest czas stanu wojennego w Polsce i wynikające z tego
faktu zachowania marynarzy na statku. Tak więc stan wojenny z 1981 roku
w Polsce zastał mnie na statku w Republice Południowej Afryki. Przyszedł
do mnie do kajuty mój kolega i zawiadomił mnie, że w kraju jest wojna.
Dokładnie tak to określił. Nie wiedziałem kompletnie, co myśleć, ale postanowiłem
poczekać, co się będzie dalej działo. Natomiast niektórzy z moich kolegów
podejmowali szybkie decyzje pozostania wtedy w RPA. Była na przykład
grupka marynarzy, która ukradła szalupę, by dostać się na ląd i poprosić
o polityczny azyl (staliśmy wtedy na redzie). Narazili się też na niebezpieczeństwo,
bo nie wiedzieli, jak obsługiwać tę szalupę. Po odpłynięciu od statku zgasł
im silnik, a nie wiedzieli, jak go ponownie odpalić. Wyjęli więc
wiosła, ale ledwo dopłynęli do brzegu, bo znosiło ich w głąb morza. W końcu
dopłynęli i rano poprosili o azyl. Na statek przypłynęły wtedy służby imigracyjne
po ich książeczki żeglarskie. Inni marynarze przebywający wtedy na statku
myśleli, że również mogą bez problemu poprosić o azyl. Wyrazili taką chęć.
Niestety funkcjonariusze nie mieli takich możliwości, a oni nie wiedzieli,
że wystarczyłoby tylko wyskoczyć ze statku, żeby zostać wyłowionym i bez
problemu móc pozostać w tym kraju. Jednak konsekwencje ich postępowania
były przykre. Zostali wydani na inny statek, który przywiózł ich do Polski
ze statusem "dezerterów", po czym natychmiast zostali zwolnieni z pracy.
Najgorszy chyba w tej sytuacji był
brak informacji. Wypłynąłem w październiku, a w związku z ogłoszeniem stanu
wojennego 13 grudnia 1981 roku pierwsze listy od rodziny przyszły w lutym!
Nie wiedziałem, co się dzieje w Polsce, nawet nie można było zadzwonić.
Do nikogo od nas na statku nie docierały absolutnie żadne informacje! Można
było jedynie słuchać radia Wolna Europa, które przekazywało, że na
granicy z Polską stoi wojsko radzieckie i tylko czeka na rozkaz, by zaatakować.
Wiedzieliśmy też o internowaniu Lecha Wałęsy, Andrzeja Gwiazdy, Anny Walentynowicz...
O Wałęsie to właściwie słyszeliśmy cały czas w kontekście jego wiodącej
roli w ówczesnych zmianach. Było to naprawdę straszne.
Dopiero pierwsza rozmowa z żoną mnie
uspokoiła, bo dowiedziałem się, że życie toczy się w miarę normalnie i
że mogę spokojnie wracać do domu. Tak naprawdę, dopóki nie miałem tej informacji,
to cały czas się wahałem, czy nie zostać za granicą. W grupie marynarzy
ciągle się "faszerowaliśmy" toksycznymi myślami typu: "Po co mam wracać
do kraju, żebym na granicy dostał strzał w klatkę piersiową?". Taka atmosfera
na pewno nie pomagała, a dodatkowo dostawałem pytania od np. policjanta
niemieckiego, czy nie chcę poprosić o azyl, bo wiedział, co się w Polsce
dzieje.
Ważną rolę w podjęciu przeze mnie
decyzji o powrocie odegrał kapitan mojego statku, który uspokajał nas jak
mógł i zapewniał, że gdyby była taka potrzeba, to popłynie z nami, gdzie
tylko chcemy i nie będziemy wracać "na wojnę". To prawdopodobnie dzięki
mądrości tego kapitana ja wróciłem do kraju, bo mu ufałem, że nie narazi
nas na niebezpieczeństwo. Mówił, że gdybyśmy chcieli, to jeszcze będzie
kilka okazji poprosić o azyl, bo będziemy w kilku krajach przed powrotem
do Polski.
W tamtym czasie nie wróciło z rejsów
mnóstwo marynarzy. Znam taki przypadek, że z jednego statku zeszła cała
załoga i musieli przysyłać na to miejsce następnych.
Dookoła świata
Z innych rejsów, które pamiętam,
ten warto wspomnieć o tym, podczas którego byliśmy na Falklandach i trwały
bardzo duże sztormy. Odbiło mi się to wtedy bardzo na zdrowiu. Czasami
w czasie takiego sztormu statek tak się przechylał, że dziwiłem się, jak
on jeszcze może utrzymywać się na powierzchni. Do dzisiaj się temu dziwię,
kiedy sobie przypomnę o sile tych fal.
W pewnym momencie przestałem pływać
na statkach rybackich, a zacząłem na statkach handlowych: masowcach, drobnicowcach,
kontenerowcach, chłodnicowcach. Przez 7 lat pływałem pod banderą grecką
jako oficer mechanik, ponieważ w międzyczasie zrobiłem odpowiednie certyfikaty
w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie. Wtedy można powiedzieć, że opłynąłem
świat dookoła: Tajlandia, Indonezja, Australia, Meksyk, Stany Zjednoczone,
Tanzania, etc.
Ogólnie były to czasy bardzo miłe,
bo wynagrodzenie było dobre. Zarabiałem dziesięć razy tyle, ile zarobiłbym
pracując na lądzie. Kwota może dzisiaj wydaje się śmieszna, bo było to
około 250$ za rejs (później już 450$), inaczej mówiąc 1.60$ na dobę, ale
dla mnie i mojej rodziny było to naprawdę dużo. Wtedy 1 dolar kosztował
100 zł, a w Polsce można było przeżyć miesiąc za 15$. Za 20$ było dobre
życie, a za 30$ - luksusowe.
Moja córeczka miała zawsze rzeczy,
które nie były dostępne dla innych dzieci w Polsce: zagraniczne słodycze,
ubranka, napoje w puszkach typu Coca-Cola, które w ówczesnych czasach można
było kupić jedynie w sklepach "Pewex" lub w "Baltonie" dla marynarzy. Pamiętam,
że nawet dochodziło do sytuacji, że chowałem soczki i napoje puszkowane,
które dostawałem na statku do picia, by przywieźć je córeczce. Chciałem,
żeby ona zobaczyła, jak żyją dzieci za granicą, jak wygląda świat, w którym
jest dobrobyt i jest wszystko w sklepach. Nigdy wtedy bym nie przypuszczał,
że ona zwiedzi więcej krajów w przyszłości niż ja i że będzie miała w życiu
znacznie lepiej ode mnie.
Inne praktyki, które stosowałem,
by więcej zarobić, to na przykład sprzedawanie tubylcom ręczników i kremów
przywiezionych z Polski. Właściwie sprzedając te produkty zarabiałem już
równowartość wynagrodzenia za rejs. Z zagranicy przywoziłem natomiast inne
produkty na sprzedaż, takie jak wełnę czy parasolki. Z dzisiejszej perspektywy
niektóre rzeczy wydają się śmieszne i żenujące, ale wtedy tak nie było.
Trzeba było sobie radzić i myśleć, jak poprawić swoją efektywność.
Ciągłe oszczędzanie i dbałość, by
przywieźć do domu jak najwięcej pieniędzy, wiązało się też z tym, że czasami,
po przypłynięciu do portu, nie wychodziłem na ląd zwiedzać okolicznych
atrakcji turystycznych, bo wiązało się to z wydawaniem waluty. Pewnie niektórzy
stwierdzą, że robiłem błąd, ale wtedy to był mój wybór i przede wszystkim
płynąłem w rejs na zarobek, a nie na zwiedzanie.
Nigdy nie planowałem swojego ostatniego
rejsu. Po prostu tak się stało, że osiągnąłem już wiek emerytalny (67 lat)
i nie chciano mnie już zatrudniać pomimo mojej świetnej kondycji zdrowotnej.
Ostatnie rejsy zrobiłem u armatora norweskiego.
Dzisiaj, z tej perspektywy, mogę
szczerze powiedzieć, że decyzję o zatrudnieniu się na statku podjąłbym
jeszcze raz. Dzięki temu można było nieźle żyć. Na pewno dużą wartością
tej pracy była możliwość zwiedzania krajów, do których lub między którymi
się pływało. Nie było to oczywiście to samo, co podróże dla podróży, ale
też potrafiłem się tym cieszyć. Tak więc podkreślam: tę decyzję podjąłbym
jeszcze raz. Było warto.
Stanisław Domiziak
Stanisław Domiziak - emerytowany
marynarz, oficer mechanik na statkach, spędził prawie całe swoje życie
zawodowe na morzu. Urodzony na Mazurach, od 18 roku życia mieszka w Szczecinie.
Jego pasją jest wędkowanie. Żonaty. Tata Beaty - autorki książki "Zmiana
niejedno ma imię cz.3 - podróże"
Fragment pochodzi z książki Beaty
Marciniak "Zmiana niejedno ma imię cz.3 - podróże". Jest to już część serii,
której koncepcją od samego początku było pokazanie autentycznych historii
z życia ludzi, które poruszają ludzkie serca pokazując emocje i prawdziwe
życie.
Beata Marciniak jest certyfikowanym
coachem International Association for Coaching Institutes, trenerem międzykulturowym
i autorką książek o zmianach wspomnianej wyżej serii.
Książki dostępne na stronie www.beatamarciniak.pl.
W sprawie wysyłki poza Polskę lub USA, prosimy o kontakt: kontakt@beatamarciniak.pl.
Pod koniec listopada dostępne będą również e-booki cz.1 - rozwój osobisty,
cz.2 - miłość. |