Zrób to sam
Mój komputer odął się na mnie z nieznanych
przyczyn i najdziksze wyczyniał swawole, całkowicie lekceważąc moje polecenia.
"Pokaż pocztę" proszę, a on milczy posępnie. "Jakiś film albo serial?"
przymilam się, a on nawet nie mrugnie." To może jakieś rachunki zapłacimy,
za ciebie też?" - i tu udało mi się lekką nutkę groźby wpleść w moja suplikę,
ale ten bezecnik nawet na mnie nie popatrzył. "No, czekaj ty" obraziłam
się i ja i żwawo zadzwoniłam do działu technicznego Primusa, licząc na
to, że pomoże mi poskromić buntownika.
Fachurka, zamiast kapotkę na plecy,
a skrzynkę z narzędziami pod pachę, poprawił się w fotelu, założył nogę
na nogę, kubek z kawką przysunął bliżej i dalej, żeby mnie ćwiczyć - przez
40 minut instruował mnie jak przeprowadzić serię kompleksowych testów.
Na jego komendę przyciskałam wiele różnych guzików, nie bacząc na sztyngla
w kolanach sprawdzałam kable pod biurkiem i odczytywałam umieszczone na
nich kody. W międzyczasie, kiedy, wstyd się przyznać nie do końca, kumałam
o co mu chodzi, potrząsałam komputerem lub dawałam mu kuksańca w nadziei,
że w ten polski sposób sprzed lat przemówię mu do rozumu. Zmęczony katorżniczą
pracą specjalista stwierdził ostatecznie, że ze strony Primusa wszystko
gra, życzył mi szczęścia i dobrego dnia oraz miłego spotkania ze specem
od komputerów.
Wiele lat temu w Polsce też próbowano
z nami tej sztuczki poprzez wprowadzenie audycji "Z tamtej strony szklanego
ekranu" czyli poradnika technicznego. Jeśli na przykład telewidz zgłaszał,
że obraz mu bryka w górę, telewizyjny fachman radził mu zerwać się co i
raz z krzesełka, żeby zdążył rzucić okiem na obraz, zanim w górze ekranu
przepadnie. Kiedy telewidz pretensje wnosił, że kolana go od tego skakania
bolą i oczy szczypią niemiłosiernie, telewizyjny majster radził mu telewizor
z kurzu wytrzeć i faktycznie pomagało, tyle że obraz zamiast w górę w dół
się teraz zsuwał. Wtedy ten grymaśny telewidz marudził, że szyja mu sztywnieje
od ciągłego nachylania się, a i ciemieniem co i raz w stolik zaprawia,
na co specjalista sugerował, żeby kupił sobie wyżymaczkę na korbkę, a nie
skomplikowany sprzęt techniczny, skoro ma dwie lewe ręce.
Ostatnimi laty coraz więcej firm
dochodzi do wniosku, że to ja pracuję dla nich, a nie odwrotnie. Z zapałem
godnym lepszej sprawy przyuczają mnie do wykonywania czynności, które budzą
we mnie niechęć oraz wdrażają umiejętności, których nigdy nie pragnęłam
posiadać. Doszło do tego, że sami wypłacamy sobie pieniądze, pompujemy
benzynę, wysyłamy e-maile nie czekając na listonosza, w supermarketach
sami przepychamy nasze zakupy przez dekodery w kasach samoobsługowych,
ba, sami wydajemy sobie resztę, składamy mebelki, szkoła pisze do nas listy
z pretensjami, że za mało pracujemy ze swoimi dziećmi i zakres naszej samoobsługi
stale się rozszerza.
A wszystko zaczęło się w latach
czterdziestych. Amerykanie, bo któż by inny, wymyślili, żeby zamiast cackać
się z każdym klientem osobno, przydzielić każdemu druciany wózek i bujaj
się, Fela! Klient sam sobie towar wybiera, ładuje na wózek i sam oczywiście
płaci. Początkowo kupującym wcale nie podobała się ta inicjatywa i supermarkety
musiały wynajmować aktorów, żeby klientów udawali. Taki artysta spacerowym
krokiem między półkami chodził, robił dużo szumu, wreszcie po długich deliberacjach
wesoło kładł do wózka paczkę bielidła i zadowolony z udanego zakupu udawał
się dla pucu do kasy. A inni frajerzy za nim.
Kiedy w Warszawie na Placu Unii
Supersam postawili na tysiąc osób, statyści byli niepotrzebni. Mało, że
goście dopisali to jeszcze dyrekcja uczennice ze szkół handlowych do pilnowania
sklepu skierowała, żeby klient siódmego przykazania nie naruszył, pakując
przez roztargnienie ćwiartkę masła śmietankowego lub puszkę sardynek do
tylnej kieszeni spodni.
Zgodnie ze światowym trendem w latach
sześćdziesiątych pojawiły się w Polsce pierwsze środki masowej komunikacji
bez konduktorów. U podstaw tej innowacji tkwiło założenie, że każdy pasażer
posiada cenną umiejętność przedziurkowania sobie biletu z pomocą specjalnego
automatu. Za siebie obowiązywała jedna dziurka, za siebie z walizką dwie,
za psa trzy, nocna taryfa podwójnie. Maniak, podróżujący nocą z bagażem
i suczką dziurkował osiem bilecików lub zasuwał na piechotę. Jeśli biletów
mu zabrakło - czarna mogiła. Kioski Ruchu pracowały na ogólnych zasadach
handlowych, czyli obchodziły remanent, remont i przyjęcie towaru oraz "Zaraz
wracam". Zresztą, jeśli nie było jakiejś epidemii to faktycznie prędzej
czy później kioskarz pojawić się musiał.
Wtedy roztropny podróżny kupował
znaczną ilość tego towaru, bo to na tramwaje były inne bilety i na trolejbusy
też inne, a inne na pospieszne autobusy, do dziurkowania i do kasowania
kopiowym ołówkiem. Wymagało to od wzorowego pasażera posiadania specjalnej
teczki na te bilety i ołówki, ułożone w różnych wersjach strategicznych,
żeby potem w razie potrzeby długo nie szukać. Po cichu władze liczyły na
to, że wprowadzenie takiej samoobsługi tłok rozładuje, bo nie każdemu będzie
się chciało szykować do jazdy na Plac Inwalidów jak na wycieczkę do Mozambiku.
A jeszcze lepiej by było, gdyby pasażerowie
własnoręcznie całą obsługę prowadzili. Przecież to nic trudnego, kombinowała
władza, zawsze na kilkaset osób w autobusie, znajdzie się sporo takich
co prawo jazdy mają. Kolejno za kółkiem mogliby się zmieniać. A tramwaj
to i dziecko poprowadzi, bo sam sobie po szynach jedzie. Wysiadający pasażerowie
szczęśliwi, że z życiem uszli wajchy na zwrotnicy by zmieniali. Ci z ostatniego
kursu byliby odpowiedzialni za zamiatanie, przetarcie szyb mokrą ścierką
i lekkie ochajtnięcie podłogi. Niestety naród był jeszcze za mało uspołeczniony
na te ambitne plany władzy.
Duży postęp nastąpił za to w branży
gastronomicznej. Liderem w uczeniu nas samodzielności okazał się naturalnie
McDonalds, który wytrenował swoich klientów jak stać w kolejce, sprawnie
wyposażyć się w tace, serwetki i sztućce, zadbać o przyprawy i napoje i
jeszcze elegancko po sobie posprzątać.
Państwo już tego nie pamiętają, ale
z dniem 1 stycznia 1964 r. Stołeczna Rada Narodowa wprowadziła rozszerzoną
samoobsługę do lokali kategorii drugiej, a nie tylko trzeciej, jak dotychczas.
I faktycznie, po co gość miał się denerwować siedząc bezczynnie przy stoliku,
do kelnera błagalnie ręce składać, kiedy samodzielnie mógł siebie i rodzinę
obsłużyć: złożyć zamówienie w bufecie, zakąski przynieść i ćwiartkę wiśniówki,
w kuchni obstalować flaczki i schabowego, a po pożywnym obiadku przelecieć
się po kawę i wuzetkę.
A jakby ten eksperyment rozszerzyć
na lokale kategorii pierwszej to muzykalny klient jeszcze do fortepianu
skoczy i żonie albo szefowi podegra jakiś miły dla ucha kawałek.
W 1930 r. John Maynard Keynes idol
ekonomii w eseju zatytułowanym: "Możliwości ekonomiczne stojące przez naszymi
wnukami" dowodził, że przyszłość ludzkości jawi się jako sybaryckie leżenie
martwym bykiem pod gruszą, a nie zdobywanie kromki chleba w trudzie i znoju,
a to dzięki rozwojowi ekonomicznemu i technicznemu.
Nie pierwszy to raz nauka robi nas
w łydkę, bo nie dość, że nadal budzik wzywa nas do pracy bladym świtem,
to jeszcze coraz bardziej intensywnie sami siebie musimy obsługiwać. Montujemy
coraz bardziej skomplikowane urządzenia, z druzgocącą pewnością, że coraz
to nowe podmioty gospodarki i obrotu handlowego będą czyhać na naszą wolność
i trud. Jeśli więc zobaczycie mnie Państwo z widowiskowym znakiem Zorro
na policzku będzie to znaczyło, że dentystka powierzyła mi wysokoobrotową
bormaszynę w celu własnoręcznego przeprowadzenia kanałowego leczenia lewej
górnej trójki.
Danuta Owczarz-Kowal
Danuta Owczarz-Kowal - filolog
orientalny i prawnik. Kiedyś zawarła pewien kompromis ze światem i od tego
czasu oboje nieźle sobie radzą. Jest spoko, chociaż świat czasami potrzebuje
poprawek... (Montreal) |