Ludzieńki
Józef i Bronisława, dzieci Marianny
Rólka. Takie imiona mieli starsi kuzyni mojej Mamy. Byli oni dziećmi siostry
mojej babci Józefy Jabłońskiej. Zamożna Marianna była bardzo dobra dla
swojej siostry Józefy, której powodziło się znacznie gorzej, więc pomagała
Józi jak mogła... Po latach, kiedy Marianny nie było już na świecie, moja
babcia odwdzięczając się za kiedyś okazane dobro, wspierała Józia i Brońcię,
dzieci swojej siostry, których los obdarzył niepełnosprawnością.
|
.... |
Zobowiązała również swoją
córkę Stanisławę (moją Mamę) do wspierania swoich kuzynów, na których inni
mówili "głupki", a ja mówię "Ludzieńki".
Józio w dzieciństwie zachorował na
zapalenie opon mózgowych. Przeżył, ale choroba zostawiła swój ślad...
Wolniejsze od innych myślenie, dziwnie wypowiadane wyrazy - to powodowało,
że ludzie wykorzystywali go i nie traktowali poważnie. Mimo to, Józio był
pogodnego usposobienia. Ponieważ fizycznie niczego mu nie brakowało, chodził
po ludziach, pracował za miskę strawy i jako taki dach nad głową. Wykonywał
proste roboty: zamiatał klepiska, rąbał drzewo, grabił siano, poił krowy...
Józio miał ogromny apetyt. Potrafił zjeść
na jeden raz 15 jajek albo 18 klusek parowanych. Jadł powoli, bez
pośpiechu, nieomal celebrując posiłek i zawsze wolał: "Ciootka prakło mi
pyrrek", a za niedługo: "Ciootka prakło mi boorszszczu" ... |
Józio uwielbiał adorować kobiety.
Czynił to zawsze w ten sam, nachalny nieco, sposób całując je po rękach
i po swojemu mawiając: " te,te,te,te,, chorretra jako z ciebie ffajno kobiita!!"
Miał też pasję zapisywania w swoim notesie tego wszystkiego, co dla
niego było ważne: odpusty, śluby, chrzty, imieniny, budowa mostów, itp.
Najpierw zapiski robili mu inni (ja też miałam ten zaszczyt), a potem z
biegiem lat nauczył się i drukowanymi koślągami sam sobie robił te notatki.
Józio miał bardzo dobrą pamięć: "
czttery kapooty mmom, czttery kaalesuuny, koszuule, khaammasze..." przechwalał
się... Mój Tata kiedyś powiedział mu w żartach, że powinien mieć jakąś
kobietę, a Józio odparł, że tak na niby to ma dużo, ale tak naprawdę,
to nie może, bo przecież jest niezdolny do utrzymania żony. Tak więc Józio
miał swój rozum... Kłócił się ze swoją siostrą Bronką, że ta "choodzi to
chłopa, pinioonce fydaje, a łun i tak ji nie kce, głłupio jest".
W Gminnej Przychodni Zdrowia w Szadku,
pracowała kiedyś moja siostra Zdzisława. Jednego razu odwiedził ją
Józio, przywitał się, porozmawiał i zapytał, która godzina? Siostra odpowiedziała,
że nie wie, bo nie ma zegarka. Józio zdziwił się, dlaczego? Siostra
odpowiedziała w żartach, że nie ma za co kupić, bo dzieci małe, wydatków
dużo... Józio zrobił bardzo zdziwioną minę i wyszedł.
Wrócił po godzinie z nowiutkim zegarkiem
w ręku mówiąc po cichu: "Feeź Dziołcha zsygarek, bo to choletra nie pasuje,
żeby w takim Urzyndzie bez zsygarka być"?!
Józio był nadzwyczaj pobożny. Co
niedziela cztery kilometry pieszo chodził do kościoła. Każde nabożeństwo
przeżywał z ogromną powagą... W wieku 83 lat Józio uległ zatruciu pokarmowemu.
Lekarz długo nie przyjeżdżał, Józio odwodnił się i zmarł.
Józio Rólka, chociaż był nikim całe
swoje życie, odchodząc z tego świata, został należycie uhonorowany przez
księdza proboszcza szadkowskiej parafii, który odprawiając uroczystości
pogrzebowe odśpiewał Rekwije, a także zwrócił uwagę, że tak mało ludzi
przyszło do biedaka, chociaż ten, każdego zmarłego z okolicznych wsi odprowadzał...
klęcząc prawie całą mszę, mimo podeszłego wieku. Modlił się pięknie i szczerze,
z namaszczeniem, jak mało kto...
Bronka w wieku sześciu lat spadła
z wysokiej drabiny na gołe klepisko i otrząsnęła sobie głowę. Wszystko
jej się pomieszało. Nie mogła wyraźnie wypowiadać wyrazów, była też lekko
opóźniona w rozwoju... Pracowała jednak całe życie, we wojnę w majątku,
po wojnie w PGR (Państwowym Gospodarstwie Rolnym) w Prusinowicach. Dzięki
temu wyrobiła sobie niewielką emeryturę i mogła również zaopiekować
się bratem Józefem, by ten, już starszy nie chodził po ludziach...
Tak więc zamieszkali razem w niewielkim
mieszkaniu, przyznanym przez Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej.
Rodzeństwo lubiło" mlitto" (mleko),
barszcz, ziemniaki, proste jedzenie. Brońcia prała, gotowała i sprzątała,
a Józio nosił wodę i pomagał jej jak umiał.
Utrzymywali kontakt z moimi rodzicami
- od czasu do czasu przychodzili w odwiedziny. A kiedy już nie mogli chodzić,
to moi rodzice jeździli do nich. Zawsze z wałówką. Mój Ojciec bardzo
ich lubił, ponieważ "Oni byli tacy z innej bajki; szczerzy i prawdziwi".
Umieli cieszyć się i okazywać swoją wdzięczność...
Wszystko było dobrze do czasu, kiedy
Bronka zachorowała na oczy. Powoli traciła wzrok. Sąsiedzi i inni ludzie
zaczęli wykorzystywać ich nieporadność, oszukiwali finansowo przy robieniu
zakupów lub podwożeniu ich samochodem do kościoła, albo lekarza.
Po śmierci Józia, Brońcia została
sama, prawie niewidząca, ale nie chciała iść do Domu Opieki Społecznej.
Po długich negocjacjach z udziałem mojej Mamy, udało się ją przekonać.
Warunkiem koronnym było zabranie ze sobą (w drodze wyjątku) olbrzymiej
pierzyny.
Brońcia lubiła nie tylko ciepło swojej
pierzyny, ale również ciepełko, które powstawało po natarciu ciała spirytusem.
To było nieszczęście Brońci. Lubiła "spiryt" pod każdą postacią. Straciła
wzrok do końca, ponieważ oczy też smarowała "spirytem"... Nikt nie
dopilnował. Miała tam i dobrze i źle... Po utracie wzroku największą radość
sprawiały jej wizyty moich Rodziców, ale nie była tam szczęśliwa.
Brońcia naskładała sobie pieniążków
na pomnik dla Józia i siebie. Kiedy moja Mama zabrała ją kiedyś na
cmentarz Brońcia obmacując dokładnie rękoma, sprawdziła wykonanie pomnika,
po czym powiedziała: "Widzisz Józiu jaki teraz masz duży, murowany dom.
Przyjdę tu do ciebie".
I poszła... dość szybko. W Domu
Opieki Społecznej nie potrafiła się odnaleźć, nie umiała funkcjonować...
A może uznała, że już dość nażyła się przez te 81 lat i woli mieć ten swój
dom tylko z bratem, a nie ten państwowy, pazerny i nieprzyjazny...
Święto Zmarłych 2012 rok. Zimno,
śnieg, wiatr... Odwiedziłam groby Taty i Babci na małym cmentarzu przy
kościele św. Idziego w Szadku i wróciłam do ciepłego domu ogrzać się...
Nie dawało mi jednak spokoju, że dawno nie byłam na grobie ojca mojej Mamy
dziadka Bronisława, który spoczywa na drugim Szadkowskim cmentarzu tzw.
"Cholerycznym" i tych dwóch Ludzieńków, o których pewno nikt nie pamięta.
Kiedy Mama była zdrowa dbała o nich w miarę swoich możliwości, ale teraz
sama ledwo żyje...
Pojechałam. Szukałam ich dość
długo, ale w końcu znalazłam. Grobowiec był zabrudzony, zaniedbany...
Dziwne, bo z jednej i z drugiej strony, sąsiednie groby zastawione strojnie,
na bogato!! Uderzał w oczy wielki kontrast...
Ludzie zapomnieli o dobrym zwyczaju
dzielenia się światłem pamięci na grobach, do których nie ma kto przyjść.
Pożałowali chwili czasu na posprzątanie grobu sąsiada. Odczłowieczyli się...
Tylko przyroda nie poskąpiła Ludzieńkom swojej uwagi, bowiem zza płyty
nagrobnego zagłowia Ludzieńków, pochylały się nad ich mogiłą drobniutkie,
niebieskie "Marcinki", jakby chciały powiedzieć: nie martwcie się, ludzie
o was zapomnieli, ale my nie. Nie jesteście sami...
Oczyściłam grobowiec jak mogłam,
zapaliłam światełko, żeby wsparło te skromne kwiateczki i pomimo padającego
deszczu i ubożuchnej dekoracji, jakoś poweselało na grobie Ludzieńków.
Zmówiłam za Nich pacierze i rozmyślając
nad ulotnością ludzkiego losu, opuściłam w zadumie Szadkowski cmentarz.
Byłam zadowolona, że udało mi się odwiedzić Ludzieńków.
Myślę, że Oni też byli zadowoleni,
że ktoś o nich pamiętał.
Anna Lenc - Rabiega
Anna Lenc-Rabiega - socjolog
z wykształcenia, zawodowo związana z tematyką polskiej wsi i rolnictwa,
uważna obserwatorka otaczającej rzeczywistości. Działaczka kultury. Kocha
ludzi i przyrodę. Bywa poetką i pisarką. Wydała arkusz poetycki "Odnaleźć
Rzeczywistość" i tomik wierszy "Donikąd". Publikowała swoją twórczość w
wielu polskich pismach. (Warszawa) |