Jak polubić listopad?
"Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień"
("April is the cruellest month") napisał w pierwszej linijce poematu "Ziemia
jałowa" ("The Waste Land") T.S. Eliot, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie
literatury z 1948 roku. Nie jestem specjalnie poetycka, ale jest to tak
poruszająca fraza, że pamiętam ją po 30 latach od zakończenia studiów anglistycznych.
Ten piękny, choć trudny utwór został wydany w 1922 roku i wyrażał poczucie
apatii, pesymizmu i egzystencjalnego zagubienia człowieka w świecie, który
rozpadł się po I Wojnie Światowej. Wiosna była dla ogarniętego depresją
poety wyzwaniem. Bał się, że eksplozja przyrody i powracające życie zmusi
go do manifestacji radości, której nie czuł. Zima, podczas której mógł
tkwić w stanie emocjonalnego zahibernowania dawała mu schronienie i poczucie
bezpieczeństwa. Czasy się zmieniły i wszyscy mamy chyba na odwrót. Kochamy
wiosnę, lato i energię, którą nam przynoszą. A w plebiscycie na najokrutniejszy
miesiąc z pewnością wygrałby listopad. Nieprawdaż?
To jest trudny czas. Listopad wyrywa
nas z objęć złotej polskiej jesieni, resztek ciepła i słońca, wbija w szarugę,
słotę i mrok. Z jaką niechęcią i milionem westchnień wyjmuję z szafy ciepłe
paltoty, szale i czapki. Z jakim oporem otwieram rano oczy i w pięcio-fazowej
sekwencji "jeszcze 3 minuty" - wstaję. Patrzę z melancholią przez okno,
na szarość, łysiejące drzewa i deszcz zmywający nadzieję na pogodny dzień.
I odwrotnie niż T.S. Eliot myślę: "Byle do kwietnia, a co najmniej do przynoszącego
pierwsze przebłyski słońca i śnieżne radości stycznia".
Jak przeżyć ten późnojesienny tunel?
Od wielu lat biorę się za bary z listopadem, na ten czy inny sposób, odprawiam
czary-mary, modlitwy, tańce rytualne, voodoo i co tam jeszcze. Z reguły
bez skutku. Skubaniec przychodzi, opatula mnie swoją ciemną peleryną i
już jestem jego. W tym roku postanowiłam przyjąć inną strategię. Podpisałam
z listopadem pakt o pokoju i nieagresji.
Preludium do strefy melancholii
dają na samym początku wielkie Święta Smutku, czyli Dzień Wszystkich Świętych
i Dzień Zaduszny. W naszej kulturze spędzamy je w zadumie, żalu i żałobie
po tych, którzy odeszli. Wspominamy, pielęgnujemy pamięć. To piękna tradycja,
choć wrzuca nasze dusze w ramiona nostalgii. Ja bardzo lubię ten dzień.
Ma w sobie coś magicznego w ognikach milionów zniczy rozbłyskujących nad
cmentarzami, w wędrówkach po ścieżkach przeszłości razem z tymi, których
już nie ma.
Zawsze w ten dzień wspominam moich
Dziadków, a zwłaszcza Babcie, dwie dzielne kobiety, które żyły w trudnych
czasach i których życie nie oszczędzało. Obie urodziły się na początku
XX wieku, ich młodość przypadła na straszny okres II Wojny Światowej i
stalinizmu, a lata dojrzałe na późniejszy PRL. Obie bardzo kochałam i obie
dały mi coś z siebie. Na pewno dużo miłości, ciepła i akceptacji. Pamiętam
spokój i łagodność jednej oraz energię i operatywność drugiej. Pamiętam
wakacje spędzane w ich domach i smaki dzieciństwa, które z nich wyniosłam.
Pamiętam ich opowieści o tym, co działo się w czasie wojny i co po wojnie.
Jak stopniowo, wraz z dojrzewaniem rozumiałam, jak trudne i pełne niepewności
było wtedy życie.
Oglądam albumy ze zdjęciami i myślę:
"Czymże są nasze dzisiejsze listopadowe fochy w porównaniu z tamtymi czasami,
kiedy w każdej chwili można było stracić kogoś bliskiego? Skąd jakieś smutasy,
kiedy mieszkam w ciepłym mieszkaniu, z centralnym ogrzewaniem, a one żyły
w domach bez wygód, pracowały od świtu do nocy, dbając o rodzinę, dom i
gospodarstwo. Czy myślały o listopadowych mrokach, kiedy wstawały wcześnie
rano i paliły w piecu, prały bieliznę na tarce i ubijały masło w maselnicy?
Czy jedna z nich miała czas na użalanie się nad sobą, kiedy została sama
z malutkimi dziećmi, po tym jak dziadka wywieźli do obozów na długie cztery
lata?
Nigdy nie słyszałam słowa skargi.
Tak często dzisiaj skupiamy się na tym, czego nam brakuje, czego nie mamy,
że nie dostrzegamy tego, CO MAMY i w sensie materialnym, ale też duchowym,
emocjonalnym. A jakby się rozejrzeć, to nagle okazuje się, że nasza sytuacja
jest lepsza niż nam się wydaje, niż sami ją oceniamy. Jakże często o tym
zapominamy.
Jakże często w dzisiejszych rozpędzonych
czasach z równym pośpiechem wydeptujemy cmentarne alejki, aby wypełnić
tradycję i oddać szacunek zmarłym. A potem na co dzień nie dbamy o żywych
Bo praca, bo muszę, bo targety, bo raport. Nie myślimy o naszych
bliskich, o telefonie, wizycie, o zwykłym "co słychać?". Choć od czasu
do czasu. Kontakty i relacje "załatwiamy" przez media społecznościowe,
tam nasz towarzyski charakter wybucha jak sztuczne ognie tysiącem iskier.
A gdzie prawdziwe relacje?
W tym roku ograniczyłam działalność
blogerską, ponieważ więcej czasu spędzam ze swoimi rodzicami. Oboje są
już wiekowi (79 i 83) i mimo, że są nadzwyczaj samodzielni, to potrzebują
pomocy. Tata nie może już prowadzić samochodu, więc obie z siostrą przejęłyśmy
rolę szoferów. Wizyty u lekarzy, na badania, a latem przede wszystkim działka
50 km od Warszawy. Kursy dwa razy w tygodniu, ale na miejscu też robota
i jakieś pomniejsze sprawności ogrodnicze chcąc nie chcąc zdobywałam. Mama
lubi chodzić na wystawy malarstwa albo do teatru, więc zapewniamy towarzystwo,
obsługujemy
spotkania ze znajomymi, z którymi rodzice chętnie się widują. Ostatnio
pojechałam z nimi nawet na całodniową wycieczkę na Podlasie, bo zażyczyli
sobie zwiedzić Tykocin i Białystok.
Oczywiście wszystko to zabiera czas
z mojego i tak już bardzo napiętego grafiku. Niemniej z różnych spraw rezygnuję
i robię to świadomie. Bez żalu! Skąd mam wiedzieć, jak długo będę ich jeszcze
wokół siebie miała? Nie chcę potem żałować, że czegoś nie zrobiłam, coś
zaniedbałam. Chcę wspominać ten dobry czas, który teraz razem spędzamy.
Potem będę mogła tylko zapalać świeczki.
Listopad to też naturalny czas zwolnienia
w naszym turbo-życiu. Możemy bez wyrzutów sumienia zanurzyć się w rozmowach
z samym sobą, zrobić pierwsze bilanse przed końcem roku. Gdzie jestem?
Czy tam, gdzie chciałam? Jakie są moje cele i marzenia? Co mogę zrobić,
żeby się do nich choć trochę przybliżyć? Na czym mi zależy? Co jest dla
mnie ważne? Czy jestem "dobrym człowiekiem", czy żyję zgodnie z określonym
kodeksem etycznym i normami moralnymi? Czy kogoś krzywdzę, być może nawet
nieświadomie? Jakie popełniam błędy i zaniedbania i nad czym potrzebuję
popracować?
W listopadzie mój dziennik rozgrzewa
się do czerwoności od stron wypełnianych refleksjami i przemyśleniami.
Na stole palą się świece zapachowe, w wazonie stoją świeże kwiaty. Piję
kawę z kardamonem i koktajle warzywne na wzmocnienie odporności. Dużo czytam,
robię na drutach. Sporo prostych przyjemności i ciepełko, które sama tworzę.
To daje mi tyle wewnętrznego słońca, ile pobyt na Kanarach w wersji "all
inclusive". I sporo taniej. Dzięki temu patrzę na listopad inaczej i chętniej
trzepoczę do niego rzęsami. Któryż inny miesiąc pozwala nam na takie wyhamowanie
i wyciszenie? Na chwile refleksji i zadumy, zadbanie o siebie? Na ograniczenie
aktywności i wygospodarowanie czasu na różne rzeczy, którymi chcemy się
zająć? Kiedy to sobie uświadomiłam, oświeciło mnie, że właściwie to listopad
szybciej ode mnie zrozumiał, że potrzebny mi jest taki powolny czas i on
właśnie o to zadbał! I tym samym zadbał o mnie! A przecież kochamy, kiedy
ktoś o nas dba. Padłam mu w ramiona. Teraz już wiem, że to przyjaciel i
kumpel.
Ela Hübner
Ela Hübner - blogerka 50+ z Warszawy
(www.fajna-baba-nie-rdzewieje.pl),
która pisze o tym, że także w wieku dojrzałym można czuć się atrakcyjnym
i spełnionym. Przekonuje, że właśnie teraz, kiedy kobietom mija podobno
"termin przydatności do użycia", można odnaleźć siebie, realizować swoje
pasje i potrzeby. Autorka 10 przykazań anty-korozyjnych, zwolenniczka zdrowej
diety i ruchu na co dzień. Za swoją działalność została przez tygodnik
"Wysokie Obcasy" wybrana do zaszczytnego grona "50 śmiałych kobiet 2018". |