Nie strasz, nie strasz...
Koszałki-opałki,
obiecanki-cacanki, śmichy-chichy, dyrdymały, banialuki i ogólnie austriackie
gadanie, którymi ostatnio karmiony jest naród amerykański, ale i cały świat,
budzi silne emocje. Zwolennicy Donalda Trumpa oblizują się łakomie, czekając
na obfitość dóbr wszelakich w których wkrótce będą się tarzać, chociaż
niektórzy z nich już zaczynają pukać się w czoło palcem wskazującym.
Przeciwnicy
amerykańskiego prezydenta rwą włosy z głowy i załamują ręce w geście rozpaczy
i rezygnacji, przerażeni wizją przyszłości, która jawi im się jako pełna
zagadek i pułapek czarna dziura, będąca końcem świata.
I tutaj trzeba
krzywo spojrzeć na Joe Bidena, który solidnie namieszał wstępując znienacka
w prezydenckie szranki, mimo, że ledwo się na nogach trzymał. Jego partia
oficjalnie stwierdziła,
że "Był godnym
podziwu prezydentem" ale w zaciszu gabinetów partyjni aktywiści panikowali,
omawiając objawy Parkinsona, Alzheimera i innych choler, o które Joe był
podejrzewany. Ktoś nawet porównał Bidena do ślepego konia, który, spytany
czy będzie startował w Wielkiej Pardubickiej odpowiedział: "Nie widzę przeszkód".
Republikanie
za to bardzo się ucieszyli, Trump przechwalał się, że dziadka jedną ręką
załatwi. Pod wpływem wielopłaszczyznowych perswazji Biden obiecał, że się
wycofa, jeśli zstąpi do niego Bóg. Prosił, prosił i widocznie się doprosił,
bo ustąpił, zabierając demokratom szansę na prezydenturę, bo jego następczyni
Kamala Harris nie dostała czasu na zbudowanie wielowymiarowej kampanii
wyborczej.
Dla wielu Amerykanów
była zresztą zbyt lewicowa, obawiali się, że przerobi USA w socjalistyczną
republikę, otworzy granice dla morderców, gwałcicieli i handlarzy niewolników,
przed czym wniebogłosy ostrzegał jej przeciwnik. Ale tak naprawdę przegrała,
bo stała się ofiarą kultury maczyzmu, jej płeć okazała się jej słabością.
Ameryka mogła jakoś zaakceptować czarnoskórego prezydenta, ale babę? Nigdy!
Donald Trump
nie żałował Kamali rasistowskich komentarzy, podobnie jak wiele lat temu
Barackowi Obamie, kiedy to forsował fałszywą teorię, że Obama nie urodził
się w USA. A przecież wiedza o pochodzeniu prezydenta jest ogólnie dostępna,
jak sprawozdania finansowe Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, ale dla
chcącego uderzyć psa kij się znajdzie.
Pamiętamy,
że Trump wzywał też do nieuznawania wyników wyborów z 2020 r., co doprowadziło
m.in. do krwawej jatki w czasie niesławnego ataku na Kapitol 6 stycznia
2021 r., której sprawców właśnie uniewinnił.
Ostatnie wybory
podgrzały nastroje i wzbudziły wyjątkowo silne emocje. American Psychiatric
Association ocenia, że 73% populacji było zestresowanych wyborami, a stres
był spowodowany potężnym praniem mózgów, intensywnie prowadzonym przez
różne ośrodki o rozbieżnych celach. Na przykład CNN przestrzegał, że Trump
będzie tyranem i pogrzebie demokrację, a Fox News straszył, że nielegalni
emigranci przejmą państwo, będą gwałcić amerykańskie kobiety i wyjedzą
wszystkie pudle i mopsy.
Kanada również
bardzo się zaangażowała w amerykańską elekcję, głównie obstawialiśmy Kamalę
Harris z takim zapałem, że nawet chwilowo zapomnieliśmy o zablokowanych
ulicach, trafikach, niemocy służby zdrowia i problemach językowych. Trumpa
już znaliśmy i nie lubimy jego poglądów ani manier. Podobno na jakimś raucie
podczas kampanii wyborczej spytał o drogę do toalety, a uprzejmy gospodarz
wyjaśnił: "pójdzie pan prosto, potem w lewo i zobaczy pan drzwi z napisem
Gentlemen. Mimo to niech pan wejdzie".
Nie do śmiechu
nam jednak było, kiedy Trump wstąpił na tron, co odbyło się w atmosferze
sensacji: otóż nowowbrany prezydent zmodyfikował swój słynny pomarańczowy
czub w kształcie kaczego kupra i złagodził jego wyzywający charakter! Wyraźnie
dodało mu to szwungu, bo natychmiast zaczął porządkować świat. Na razie
głównie werbalnie, wygłaszając porywające przemówienia, jedno ciekawsze
od drugiego, a w każdym "śmieszy, tumani, przestrasza", że zacytuje mistrza
Adama, który tymi słowy inną co prawda postać opisał, ale też barwną i
też kontrowersyjną.
Zajął się również
Kanadą, imputując, że jako pięćdziesiąty pierwszy stan USA żyłoby nam się
lepiej. Taka perspektywa wstrząsnęła naszym pięknym krajem i wyzwoliła
potężna falę patriotyzmu i dumy narodowej. Ostatni taki wybuch patriotycznych
uniesień miał miejsce we wrześniu 1972 r., podczas ośmiu meczy hokejowych
reprezentacji ZSRR i NHL Canada.
Jak pokazały
statystyki te podniosłe uczucia najsilniej zaprezentował Quebec, co zdumiewa
i daje do myślenia. Przecież to właśnie Quebec najbardziej pyskował
przeciwko Kanadzie i wierzgał, inicjując dwa razy, w 1980 i 1995 r. referendum
na temat suwerenności prowincji, oba przegrane. Rząd Legault po objęciu
władzy cichutki był jak mysz w bamboszach, przyczaił się, gawędził o gospodarce,
inwestycjach, programach budżetowych, ale aniśmy się nie obejrzeli, kiedy
na plan pierwszy wróciły kwestie językowe, coraz bardziej rozpychał się
język francuski, pod tym kątem reformowano oświatę i edukację, ba, nawet
służbę zdrowia, coraz więcej instytucji i urzędników rżnęło głupa i udawało,
że angielskiego to oni ani w ząb...
A teraz, kiedy
pojawił się cień szansy na inne otwarcie Quebec w krzyk, że "giewałt" i
trzyma się Kanady jak matczynego cyca. I teraz przynależność do Kanady
jak najbardziej Quebecowi pasuje, bo nawet najbardziej zawzięci frankofoni
zdają sobie sprawę, że w razie czego prezydent Trump problemy językowe
szybko by rozwiązał...
Na razie straszy
nas wysokimi taryfami celnymi, a my wygwizdujemy amerykańskie drużyny i
sportowców, mimo że oba nasze rządy nas mitygują. Ktoś rzucił hasło, żeby
wszystkie Timy Hortony ściągnąć znowu do Kanady. No i musimy zablokować
eksport syropu klonowego. Wiadomo, że Amerykanie rąbią na śniadanie swoje
wafle, polewając je obficie naszym czyściutkim, wysokiej jakości syropem.
A my z premedytacją, okrutnie skażemy ich na paskudny syrop kukurydziany,
niech mają za swoje! SAQ skreśliła ze swojej oferty amerykańskie burbony
i wina, a 3/4 Kanadyjczyków deklaruje bojkot amerykańskich produktów, chociaż
to wymaga pewnego wysiłku.
Człowiek chodzi
spięty między regałami i kombinuje, co można kupić. Na soku pomarańczowym
Tropicana znajdujemy napis "Made in Canada", radośnie ładujemy spory majdan
tego pożywnego produktu do koszyka i zadowoleni z zakupu tanecznym krokiem
udajemy się do kasy. Po drodze jednak dopadają nas wątpliwości - bo czy
w Kanadzie rosną pomarańcze? Więc skąd one przyjechały, czy aby nie z Florydy?
Zrezygnowani cofamy się i podejrzany towar sru... na półkę.
Wiadomo, że
koszula bliższa ciału niż sukmana, ale USA nie mogą się przecież koncentrować
wyłącznie na najbliższym sąsiedzie, skoro cały świat wymaga uporządkowania.
A tu tyle zadań, tyle obowiązków, bo to Kanał Panamski trzeba przejąć,
żeby zdążyć przed Chińczykami, Zatokę Meksykańską przerobić na Amerykańską,
bliski i daleki Wschód kipiące od konfliktów też czekają na światłe rady
i pomoc USA. No i warto byłoby pomóc Grenlandii zagospodarować te bezkresne
tereny, bo mała Dania sobie wyraźnie nie radzi, a i tak jest tam więcej
amerykańskich żołnierzy niż wilków polarnych. Grenlandia podobno aż nogami
w futrzanych łapciach przebiera, nie mogąc się doczekać szerszej współpracy
z Ameryką. My tylko nieśmiało sugerujemy, aby najpierw przepytać, jak na
takiej współpracy wyszedł Irak, Afganistan i Haiti.
A kiedy już
te wszystkie zadania zostaną wykonane, cele osiągnięte, na pytanie: "Z
kim graniczą Stany Zjednoczone?" uczniowie będą odpowiadać: "Z kim zechcą,
z tym graniczą!"
Danuta Owczarz-Kowal
Danuta
Owczarz-Kowal - filolog orientalny, prawnik, felietonistka.
|