Wyrachowane szaleństwo
(Odc. 3)
|
... |
Jerzy
Adamuszek
Wyrachowane
szaleństwo
Wydawnictwo
ISKRY 1994 / Seria "Naokoło Świata"
Relacja z wyprawy
samochodem osobowym wzdłuż obu Ameryk - od Alaski po Ziemię Ognistą, w
trakcie której został ustanowiony rekord wpisany do Ksiegi Rekordów Guinnessa. |
Byłem wtedy
członkiem kanadyjskiego automobilklubu (CAC). Sądziłem, że za jego sprawą
uzyskam jak najwięcej informacji na temat możliwości przejazdu przez kraje
Ameryki Środkowej i Południowej. Pytałem także dyrekcję kiubu, czy mógłbym
występować pod jego auspicjami, czyli mieć jakby oficjalną organizację,
która pomoże mi w ewentualnych problemach. Nie szło tu o pieniądze; wiedziałem,
że sponsorowanie nie mieści się w profilu działalności klubu, który zresztą
sam z chęcią zain-kasowałby jakąś sumę, gdyby tylko znalazł się ofiarodawca.
Canadian Automobil
Club nie dość, że nie pomógł, to jeszcze zaszkodził. Nie poinformował mnie,
że aby przejechać przez Kolumbię, Ekwador i Peru, trzeba mieć specjalny
paszport na samochód, tak zwane triptiko. Powiedziano mi o tym dopiero
na kilka dni przed planowanym odjazdem. Wyjaśnię, na czym rzecz polega.
Otóż należy złożyć w specjalnym biurze w Ottawie podanie udokumentowane
listem banku, stwierdzającym, że na koncie właściciela samochodu jest suma
czterokrotnie przewyższająca jego cenę rynkową w Kanadzie. Te pieniądze
muszą być zamrożone do powrotu samochodu do kraju. Na rozpatrzenie podania
należy czekać dwa miesiące i nikt nie gwarantuje, że zgoda zostanie udzielona.
W moim wypadku była to sprawa nie do załatwienia. Po pierwsze, nie miałem
pieniędzy w banku, a po drugie - czas. Musiałem natychmiast zwrócić się
do konsulatów Kolumbii, Ekwadoru i Peru z prośbą o pomoc.
Przed bydynkiem
parlamentu w Ottawie.
Zacząłem od
Kolumbii. Otrzymałem list, w którym konsul osobiście prosił służby graniczne,
aby nie utrudniały mi przejazdu tranzytem przez Kolumbię. Z listem tym
udałem się do konsulatów Ekwadoru i Peru, aby poprosić o podobną pomoc.
W okresie intensywnych
przygotowań do rajdu podstawowym problemem był samochód, którego... jeszcze
nie miałem. Rozważałem różne warianty: nowy czy używany? Na całkiem nowy
dobrej klasy nie było mnie stać. Osobiście udałem się do Toronto do kilku
dużych firm samochodowych z prośbą o sprzedanie mi po obniżonej cenie modelu
trochę używanego, Odwiedziłem Volvo, Volkswagena,. Forda oraz kilka firm
japońskich. Najważniejsza była wizyta w General Motors w Oshawa koło Toronto.
Rozmawiałem tam z samym marketing manager, który stwierdził, że firma nie
widzi najmniejszego sensu w popieraniu takiego projektu, szczególnie jeżeli
w grę wchodzi Ameryka Środkowa i Południowa. Wizyta w General Motors była
jedną z pożyteczniejszych lekcji, jakie otrzymałem w Kanadzie. Więcej,
ujawniła, na czym polega fair play wielkich firm amerykańskich. Otóż w
rok później GM zmałpowała mój wyczyn, sponsorując dwóch kierowców, którym
oddała do dyspozycji specjalnie przygotowany samochód. Przejechali ono
tę samą trasę, lecz w czasie o trzy dni dłuższym.
W Montrealu
próbowałem nawiązać kontakt z wieloma jeszcze firmami samochodowymi, lecz
żadna nie wykazała zainteresowania. Juz nawet rozważałem teoretycznie jazdę
własnym samochodem "Dacia". Jednak rozsądek wziął górę i wątpiąc w jakość
rumuńskiego produktu - zrezygnowałem z tego pomysłu.
Na początku
października 1986 roku na koncercie polskich artystów spotkałem znajomego
mechanika samochodowego. Wiesiek nic nie wiedział o moich planach. W przerwie
zażartował, że ma do sprzedania cadillaca. Dowcip był dość dobry, zważywszy,
że przez ostatnie lata widywano mnie przeważnie jeżdżącego rowerem lub
dacią, która tu w Kanadzie raczej nie ma dobrej renomy. Propozycję przyjąłem
na serio. Wyszliśmy na zewnątrz, obejrzałem samochód i - jak przystało
- powiedziałem, że dam mu znać telefonicznie. Nocą zacząłem intensywnie
myśleć. Chociaż już wcześniej brałem pod uwagę duży, ośmiocylindrowy amerykański
samochód, to jednak obawiałem się kosztów spalonej przez niego benzyny.
Ale Cadillac to jednak firma! Jeżeli nie ukończę rajdu, będę mógł się wytłumaczyć
przed sobą i przed ogółem - nawet cadillakiem nie dało rady! Gdybym natomiast
wziął tej samej klasy siedmioletniego, powiedzmy, chevroleta, forda lub
chryslera, to każdy wytknąłby palcem - gdzie się wariat pchał tym gratem!
Zdecydowałem się zatem na kupno cadillaca. Cenę ustaliliśmy na 4200 dolarów
kanadyjskich plus używany odkurzacz. Jedynym właścicielem wozu była starsza
pani, mogłem więc zakładać, że znajdował się w dobrych rękach. Zanim doszło
do transakcji, osobiście sprawdziłem cadillaca. Stwierdziłem, że wszystko
funkcjonuje prawidłowo i że nie ma sensu wydawać dodatkowych pieniędzy
na badania w stacji diagnostycznej. Obawiałem się, że doszukaliby się pseudousterek,
których usunięcie kosztowałoby sporo pieniędzy. A gdybym jeszcze zdradził
cel, w jakim nabyłem wóz, to na pewno znalazłoby się coś do naprawy.
Mając już samochód,
mogłem ustalić termin próby bicia rekordu. Zaplanowałem ją na listopad.
Nie bez powodu. Dowiedziałem się, że na Alasce ostatni 800-kilometrowy
odcinek to droga bita. Mówiono, że jesienią jest dość ciężko ze względu
na błoto i że tylko samochody ciężarowe i jeepy dają tam sobie radę. Przez
Kanadę mogę jechać nawet zimą, bo jeżeli coś się stanie, to jestem w swoim
kraju i mogę liczyć na pomoc. Gdy na półkuli północnej jest zima, to w
Ameryce Południowej trwa lato, czyli drogi są suche i panuje ciepło. W
strefie równikowej jeszcze jest pora sucha.
Chciałem, aby
mój samotny rajd samochodem przez dwie półkule został odnotowany w Księdze
rekordów. Przestudiowałem regulamin Guinnessa i starałem się przestrzegać
wszystkich reguł. Rekordy tego typu trzeba było odpowiednio udokumentować.
W punkcie startu i na mecie należało zebrać minimum kilku świadków, podczas
trwania próby zaś - starać się o kontakt z prasą, radiem i telewizją, traktując
go jako formę potwierdzenia realizacji przedsięwzięcia. Musiałem mieć fotografie,
formularze, w których wpisywałbym miejsca, daty i stany licznika, a wszystko
to z podpisami świadków. Wysłałem już pierwsze informacje do głównego biura
Guinnessa w Londynie o planowanej próbie ustanowienia rekordu. Samochód
oznaczyłem na zewnątrz napisami po angielsku i hiszpańsku. Kalkulowany
dystans - 22 000 kilometrów zamierzałem przejechać w ciągu dwudziestu czterech
dni. Na lewych drzwiach napis: "Jerzy Adamuszek, Poland", na dachu duża
tablica: "Rekord świata Guinnessa", z przodu na masce auta kontury obu
Ameryk z zaznaczoną trasą, z tyłu duży napis "Canada" i emblemat prowincji
Quebec. Na szybach firmowe nalepki LanChile - fundatora mojego biletu powrotnego
z Buenos Aires, jak również druczki Polskich Linii Lotniczych LOT, z którymi
zawarłem kontrakt, że w zamian za bilet do Polski będę je reklamował. Był
jeszcze napis: "Kov-EI"; to mała firma, której właścicielem jest mój znajomy,
Grzegorz Kowalewski. Znamy się od czasu przyjazdu do Kanady. Pracowałem
u niego.
Druga sprawa
to wyposażenie wnętrza samochodu tak, aby zastępował mi dom przez kilka
tygodni. Pomogli mi w tym Rysiek Malacha i Grzesiek Jarko. Prawy przedni
fotel włożyłem do bagażnika, a na jego miejscu skonstruowałem stół-półkę,
przymocowany do podwozia samochodu i przedniej części kabiny. Służył mi
do przygotowywania potraw i przechowywania dokumentów, innymi słowy - jako
kuchnia i biuro. Zrobiłem specjalne podpórki z gąbki, obłożone skórą, na
łokcie i kolana, aby ustrzec ręce i nogi przed nadmiernym zmęczeniem. Wewnątrz
wzdłuż auta z prawej strony pod stołem-półką umieściłem długą deskę obitą
gąbką, która miała służyć jako łóżko do spania. Miałem także specjalne
urządzenie do gotowania wody, które podłączałem do gniazdka zapalniczki.
Z przodu samochodu zainstalowałem halogeny. Z podstawowych części zapasowych
zabrałem jedynie paski klinowe, świece, filtry do oleju i powietrza oraz
komplet narzędzi. Wziąłem także kanister 25-litrowy na benzynę oraz dwie
zapasowe opony. Z wyposażenia osobistego - przybory toaletowe, biwakowe,
pojemnik z wodą pitną, miednicę, mały aparat fotograficzny oraz mikromagnetofon
do rejestrowania na gorąco opisu podróży. Na dwa tygodnie przed startem
musiałem się zaszczepić przeciwko chorobom tropikalnym.
Od lipca tego
roku, kiedy to rozstałem się z żoną, mieszkałem w małym apartamencie z
kolegą ze studiów Kazkiem Szczęchem, który właśnie przyjechał do Kanady
na stałe. On też był samotny, ale z innego powodu. Czekał na przyjazd żony
i syna z Polski. Podtrzymywaliśmy się nawzajem na duchu. On całymi dniami
przygotowywał się do egzaminu z medycyny, a ja biegałem za swoimi sprawami.
Na tydzień
przed planowanym wyjazdem dałem ogłoszenie do montrealskiej "The Gazette",
że szukam kogoś, kto by za połowę kosztów paliwa pojechał ze mną na Alaskę.
Ogłoszenie należało do rzadko spotykanych, toteż było kilka ciekawych telefonów.
Raz w nocy około 2.00 zadzwoniła dziewczyna, która myślała, że jestem bogatym
biznesmenem, i gotowa była spełnić każde moje życzenie za hotele i wikt.
Zgłosiło się też dwóch pedałów. Pierwszy chciał mi towarzyszyć w podróży,
drugi zaś dowiedział się jakoś, że mieszkam z kolegą, odczekał do momentu,
kiedy wyjadę, i zaczął wydzwaniać do Kazka. Ostatecznie nie znalazłem nikogo.
Pozostało mi
jeszcze zgromadzić podstawowy zapas żywności. Tu muszę pochwalić swoją
żonę Wiesię. Pomimo że nie mieszkaliśmy razem, dużo mi pomogła w przygotowaniach
do rajdu, redagując pisma. Tym razem przywiozła mi dwie duże paczki zup
błyskawicznych. Poza tym kupiłem czekoladę, orzechy, suchary. Resztę miałem
uzupełnić w czasie podróży.
Tuż przed
odjazdem byłem w jednej z montrealskich szkół na spotkaniu z Rickiem Hansenem,
który pierwszy i do tej pory jedyny okrążył Ziemię na wózku inwalidzkim.
Na początku 1 986 roku jechał także przez Polskę.
Chciałem ogłosić
swój wyjazd z Montrealu oficjalnie, przez prasę, radio, a nawet telewizję.
Z moich starań nic jednak nie wyszło. Po prostu prawie nikogo to nie interesowało.
Został nakręcony jedynie krótki reportaż przed stacją CFCF telewizji Quatre
Saisons. Mój wyjazd z Montrealu sfilmowali koledzy, Andrzej Budacki i jego
brat Krzysiek.
Z prowadzonej
statystyki wynikało, że wysłałem w sumie siedemdziesiąt cztery listy z
prośbą o sponsorowanie mojego projektu. Otrzymałem tylko dwadzieścia pięć
odpowiedzi, z tego tylko dwie pozytywne, z LanChile i LOT-u.
Zostawiłem
zonie tyle pieniędzy na dziecko, by wystarczyło na kilka miesięcy. Wykupiłem
ubezpieczenie na życie na sumę pół miliona dolarów. Podjąłem kilka tysięcy
z banku, prawie wszystko w czekach podróżnych (American travel cheques).
Tuz przed samym
wyjazdem jeszcze raz umówiłem się z dziennikarzami w centrum miasta. Niestety,
nikt nie przyszedł. Jedynie Kazek zrobił mi kilka zdjęć i razem przejechaliśmy
honorowo przez miasto.
Wieczorem podjechałem
pod firmę Sears, w której pracowała Wiesia. Mimo że byliśmy w separacji,
miałem łzy w oczach. Wyruszałem w niewiadome, zostawiając z nią naszą córkę
Danię. Mało kto mnie rozumiał, gdyz moje postępowanie nie wskazywało na
nadmiar rozsądku. Można było myśleć różnie: ze jadę dla przygody lub na
dłuższe wakacje. Jednak prawda była inna. Sam fakt, że powziąłem taką decyzję,
mówił za siebie. Pochwyciłem szansę na wybicie się ponad przeciętność.
Zainwestowałem w to prawie wszystkie oszczędności i nadzieje. Nie było
już odwrotu.
C.D.N.
Jerzy Adamuszek - po ukończeniu
geografii na UJ-cie w Krakowie w 1980 przybył do Montrealu. Autor książek
podróżniczych: "Wyrachowane Szaleństwo", "Kuba to nie tylko Varadero" (po
angielsku "Cuba is not only Varadero") i "Słonie na olejno". Niektóre jego
osiągnięcia zarejestrowała Księga Rekordów Guinnessa. Organizator "Spotkań
Podróżniczych" oraz "Są Wśród Nas" w Konsulacie Generalnym RP w Montrealu
(www.sawsrodnas.ca). |