Wakacje na Mazurach
A zaczęło się od pomysłu mojej żony
- Marysi, żeby wysłać naszą prawie ośmioletnią córkę Mali na obóz Akademii
Samodzielności w Bęsi na Mazurach. Chodziło o to, by pobyła wśród polskich
rówieśników bez rodziców, pierwszy raz, a także żeby poznała ich język.
Mali urodziła się w Montrealu i zawsze w domu mówiliśmy do niej po polsku,
tyle że językiem dorosłych. Chcieliśmy też, aby nauczyła się radzenia sobie
w różnych warunkach, poznała techniki pierwszej pomocy i sztukę samoobrony.
To się zawsze może przydać. Warunkiem przyjęcia na obóz była umiejętność
pływania, więc już w lutym zacząłem chodzić z nią na nasz dzielnicowy basen
regularnie, dwa razy w tygodniu.
Trzeba było też zorganizować program
pobytu dla mnie, bo sam obóz Mali to 10 dni, więc jak już lecieć do Polski
to na dłużej. I zrobiło się z tego całe pięć tygodni i to w środku lata.
Marysia nie miała urlopu więc dla siebie umówiłem spotkania z rodziną i
przyjaciółmi. Żeby być niedaleko córki, wynająłem w Giżycku na tydzień
kabinowy jacht. Namówiłem na pływanie ze mną Marka, kolegę ze studiów.
To właśnie jego, z moim bratem i naszą koleżanką, jeszcze na studiach,
zabrałem kiedyś na Mazury. Wtedy Marek odkrył żeglowanie. Zakochał się
w nim, ale na Mazury już nie wrócił. Zaczął pływać po morzach i zrobił
stopień sternika morskiego. Tym razem dał się namówić i popłynęliśmy razem.
Mazury są przeurocze, ale też i bardzo popularne: było biało na wodzie
od żagli, ale też i biało w lasach od papieru toaletowego. Mimo coraz większej
ilości kei i małych porcików, biwakowanie na dziko między trzcinami, na
bindudze, czy w małej uroczej zatoczce, jest bardziej urokliwe niż w tłumie
jachtów. Pogodę mieliśmy wyśmienitą choć upały dotarły na Mazury
z Wrocławia, gdzie zacząłem wakacje, wiatr, taki jak trzeba, do spokojnego
pływania.
Trochę się musieliśmy mocować z kładzeniem
i stawianiem masztu, ale szybko przyszła wprawa. A kładzenia jest trochę
- jak się płynie z Giżycka na południe, trzeba przepłynąć kilka kanałów
i mniejszych jezior, ale to dodatkowa atrakcja. Spotkaliśmy nawet kilka
starych Omeg, które kiedyś królowały na jeziorach. Podjadaliśmy sobie smacznie
i obficiej niż w studenckich czasach, kiedy co wieczór z trzęsącymi się
uszami wcinaliśmy tylko ziemniaki okraszone skąpo słoniną i kilkoma złowionymi
patykiem plotkami. Teraz mieliśmy smakołyków pod dostatkiem.
Moja córka w tym czasie ćwiczyła
chwyty samoobrony, uczyła się radzenia sobie po ciemku w lesie i technik
pierwszej pomocy. Zamieszkała w pokoju pięcioosobowym z Zuzią, córką Przemka
Jakóbczyka, organizatora i właściciela Akademii. Poznały się już wcześniej
na Skype a jej tata jest kolegą z dzieciństwa mamy Mali - stąd właśnie
nasze odkrycie Akademii i pomysł na obóz. Uczestnicy mieszkali w pokojach
trzyosobowych, ale Mali i Zuzia chciały zamieszkać również z innymi koleżankami,
więc stworzyła się pięcioosobowa ekipa.
Sam budynek ośrodka Wczasowo-Szkoleniowego
w Bęsi, niedaleko Biskupca i Świętej Lipki z przeuroczym klasztorem, pochodzi
chyba z lat 70-tych i jest położony nad małym i cichym jeziorkiem Bęskim
z sympatyczną plażą i pomostem, na którym urzędował na czerwono ubrany
ratownik. Podzieleni na grupy wiekowe uczestnicy obozu, mieli zajęcia przed
i po południu, według wywieszonego na korytarzu planu. Przeplatane były
one posiłkami, kąpielą i kajakami a wieczorem - ogniskiem. Mali dzwoniła
do mnie codziennie. Dzieci odzyskiwały swoje skonfiskowane telefony tylko
na kilka minut, właśnie na kontakt z rodzicami.
Wróciliśmy z Markiem do Bęsi na dwa
dni przed zakończeniem obozu, bo chciałem trochę obfotografować zajęcia
Mali. Dałem także prelekcję o życiu i pracy w trudnych warunkach klimatycznych
Afryki i północnego Quebeku. Mali zaraz chciała na mnie zademonstrować
nauczone chwyty samoobrony, ale odmówiłem z obawy, że mogłaby mnie podruzgotać.
Dziewczynki zaraz wychlapały, że
Mali nie chciała się myć przez cztery pierwsze dni, a ona sama, że już
drugiego dnia wydała na lody wszystkie zostawione jej pieniądze. Już po
naszym powrocie do Montrealu moja żona śmiejąc się napomknęła, że to niemycie
jest normalne u dzieciaków na obozach, a i mi przypomniał się obóz harcerski
z dzieciństwa, gdzie unikaliśmy mydła w podobny sposób.
Na zakończenie obozu, po otrzymaniu
dyplomów uczestnicy wyściskali trenerów - bardzo sprawną ekipę młodych
szkoleniowców z różnych dyscyplin, z którymi wszyscy szybko i mocno się
związali. Wieczorek pożegnalny był wspaniałą imprezą, gdzie wszyscy aktywnie
uczestniczyli, młodsi i starsi tańczyli i śpiewali w rytm współczesnych
przebojów bawiąc się razem jakby byli jedną, wielką rodziną. Zaskoczyła
mnie ta młodzież pogodą, entuzjazmem, otwartością i łatwością kontaktu.
Nikt się nie zżymał, nikt nie przeklinał, nawet najstarsi chłopcy, którzy
nazywali siebie komandosami byli jakby starszym rodzeństwem tych młodszych.
Sam obóz Przemek prowadził wspólnie
z ekipą Fundacji Edukacji i Kultury im. Marii Montessori. Cała część taneczno-sportowa
obozu była zasługą Emilii, szefowej fundacji. Może fakt, że część dzieci
uczęszcza właśnie do szkół Montessori, pomagał w wyrażaniu ich pogody,
wzajemnego respektu i niekonfliktowości. Niektórzy uczestnicy byli już
po raz kolejny na obozie Akademii, a jedna z dziewczynek - po raz szósty.
Wróciliśmy do Montrealu, zaczęła
się szkoła i lekcje baletu, ale Mali już myśli tęsknie o powrocie do Bęsi
za rok.
Zdjęcia: Krzysztof Tumanowicz i Przemysław
Jakóbczyk
Linki: www.akademia-samodzielnosci.pl
/ https://www.facebook.com/akademiasamodzielnosci/
Fundacja Edukacji i Kultury im. Marii
Montessori:
https://rejestr.io/krs/782919/fundacja-edukacji-i-kultury-im-marii-montessori2171
Szkoły Montessori w Polsce:
https://www.ourkids.net/pl/szkoly-montessori.php
Krzysztof Tumanowicz
Krzysztof Tumanowicz - lekarz
weterynarii ze specjalnością tropikalną. Pracował w Afryce i 25 lat w Ministerstwie
Rolnictwa prowincji Quebec. Realizował autorskie projekty weterynaryjno-humanitarne
w Mali i na Madagaskarze. Zajmuje się fotografią i komponowaniem muzyki.
Działa społecznie w środowisku Polonii montrealskiej. |