Patagonia
Zawsze pociągały mnie kraje nieznane,
"dzikie", jak najmniej zmienione przez ingerencję człowieka. Patagonia,
kraina gór, wiatrów i lodowców, gdzie rządzi natura, zawsze była na liście
miejsc, które chciałam zobaczyć, albo raczej, przeżyć.
Po kilku dniach pobytu w Buenos Aires
zaczęła się wreszcie ta wymarzona przygoda, chociaż zmodyfikowana (o wiele
bardziej "cywilizowana") w porównaniu z pierwotnymi planami sprzed wielu
lat. Wylądowaliśmy w niezbyt ciekawym miasteczku Ushuaia, gdzie główną
atrakcją jest ogromne więzienie przerobione na muzeum. Łazienki więźniów
przypominały mi te w moim pierwszym akademiku w Warszawie
Następnego dnia
wsiedliśmy na nieduży stateczek, na którym spędziliśmy kolejnych 5 dni
zwiedzając części Ziemi Ognistej niedostępne od strony lądu. Płynęliśmy
przez Kanał Beagle, Cieśninę Magellana i po rozlicznych fiordach, gdzie
prócz nas nie było ani żywej duszy (ludzkiej), tylko foki i delfiny co
i rusz to wynurzające się z fal, a na brzegu często ryczące lwy morskie
i wysoko pod niebem szybujące albatrosy. Brzegi fiordów to skały, lasy
i lodowce, które, jak góry zbudowane z niezliczonej ilości ogromnych kryształów,
wynurzają się z morza, błyszczą w słońcu, mienią się różnymi odcieniami
bieli i jasnego turkusu. Często wielkie kawały lodu odłupują się z wielkim
hukiem i unoszą się na wodzie jak góry lodowe. Każdego dnia dopływaliśmy
na pontonach do brzegu, gdzie po nie długiej wędrówce mogliśmy podziwiać
te cuda natury z bliska. Mieliśmy szczęście, że było to możliwe, bo często
wiatry i fale są za duże, żeby można było bezpiecznie lądować. Kilka
razy wędrowaliśmy przez las - wszędzie tylko liściasty z odmianami tutejszych
buków, z których jeden jest zimozielony, z dużą ilością krzewów z rozmaitymi
jagodami. Najbardziej popularne są calafate wyglądające jak czarne jagody,
ale prawie bez smaku i z ogromną ilością pestek, używane są do wszystkiego:
dżemów, trunków, wypieków i Bóg wie czego jeszcze. Wspinaliśmy się na góry,
żeby podziwiać rozciągające się w dole fiordy. Wdrapaliśmy się do latarni
morskiej i do pomnika przedstawiającego stylizowanego albatrosa na Przylądku
Horn. Odwiedziliśmy wyspę Magdalena, gdzie o tej porze roku przebywa 80
tysięcy pingwinów. Samce przylatują miesiąc wcześniej, przygotowują gniazdo
- dziurę w ziemi wysłaną trawą, zwykle to samo co w poprzednich latach
i oczekują swojej żony, jedynej na całe życie. Kiedy panie lądują panowie
odnajdują w tym tłumie swoją, wołając głośno. Każdy pingwin woła na swój
unikalny sposób. Oprócz pingwinów mnóstwo tam innych ptaków: albatrosów,
mew, kormoranów i innych, których nazw nie mogę spamiętać. Wszystkie ta
ptaszydła hałasują okropnie, latają tam i z powrotem, a pingwiny spacerują
majestatycznie (trzeba im ustępować z drogi), przymilają się do swoich
partnerów, przytulają dzieci albo siedzą na jajach, a od czasu do czasu
idą popływać w morzu.
Podróż morską zakończyliśmy w Punta
Arenas, w chilijskiej części Patagonii. Oczekiwałam brzydoty jak w Ushuaia
ale okazało się, że centrum to plac przypominający montrealski Carré St.
Louis otoczony starymi, "europejskimi" domami należącymi dawniej do bogatej
rodziny, która była właścicielem większości Ziemi Ognistej. Jeden z tych
domów ma nawet wciąż umeblowane wnętrze (miał też bardzo interesującą wystawę
rysunków lokalnej artystki). Muzeum historyczno-naturalne i mała galeria
sztuki współczesnej dopełniły naszych doświadczeń kulturalno-oświatowych.
Walcząc z wiatrem odbyliśmy obowiązkowy spacer wzdłuż wybrzeża po wielkiej
promenadzie z niskimi budynkami z tromp loeil udającymi fasady starych
domów. Pół dnia spędziliśmy wędrując po parku narodowym, rozciągającym
się na górach za miastem zatrzymując się w kilku miejscach, żeby podziwiać
wspaniałe widoki na miasto i ocean.
Następny etap to Puerto Natales,
skąd odbyliśmy całodniową wycieczkę do sławnego parku Torres del Paine.
Zaczęliśmy od zwiedzenia imponującej jaskini, w której odkryto dobrze zachowane
części, nawet skórę, a nie tylko kości milodenta i innych prehistorycznych
zwierząt. Jechaliśmy potem przez stepy - płowe, z zielonkawymi idealnymi
półkulami niskich, okropnie kolczastych krzewów zwanych poduszkami teściowej
i z ciemniejszymi plamami wszechobecnych jagód calafate, jasnymi grup rumianków
i jakichś słoneczno-żółtych kwiatków. Na stepie pasą się stada guanaco
- podobnych do lam i jak one należących do rodziny wielbłądów i strusie.
A wysoko szybują kondory. Dalej, wyżej w górach zaczyna się las, a jeszcze
wyżej nagie skały. W dolinie wije się rzeka w kolorze ciemnej ultramaryny.
Co rusz to trafialiśmy na wielkie jeziora we wszystkich możliwych odcieniach
turkusu, czasem z białym obrzeżem soli, po których buszują flamingi. Po
wąskiej ścieżce, najpierw po kamieniach, potem wśród niskich krzewów, dotarliśmy
do wodospadu, który rozpryskuje wodę na mgiełkę, a że było akurat słonecznie,
wisiała nad nim tęcza. Wędrując po kamienistej plaży wzdłuż jeziora dotarliśmy
do jeszcze jednego lodowca. A nad tym wszystkim podziwialiśmy strome granitowe
wieże gór otoczone niższymi ośnieżonymi szczytami.
Po 5-cio godzinnej podróży autobusem
przez stepy z górami w tle - bliżej jak kalifornijskimi obłymi i płowymi
a w tle szpiczastymi z ośnieżonymi szczytami, wylądowaliśmy w El Calafate,
sympatycznym miasteczku wyglądającym trochę jak St. Sauveur: dużo kwiatów
i jeszcze więcej wszelkiego rodzaju kawiarni, czekoladziarni, piwiarni,
lodziarni i restauracji, skąd odbyliśmy wycieczkę do Parku Lodowców. Jest
to największy park narodowy Argentyny, na którego terenie jest 47 lodowców.
Tylko Antarktyka i Grenlandia mają większą powierzchnię pokrytą lodem.
Z różnych stron i z różnych wysokości, wędrując po specjalnie w tym celu
zainstalowanych pomostach i podpływając bliżej małym stateczkiem, podziwialiśmy
przeogromne kryształy lodu największego z lodowców które widzieliśmy, Perito
Moreno.
Dzień później, drogą wśród stepów
jechaliśmy do El Chalten - małej miejscowości skąd zaczynają się liczne
szlaki poważnych wypraw po Patagonii. W tle snuła mi się tęsknota
za wielodniową wędrówką z plecakiem, chociaż na zdrowy rozum wiedziałam,
że była to raczej nostalgia za młodością. Co, oczywiście, zostało potwierdzone
następnego dnia, kiedy odbyliśmy tylko 10-cio kilometrowa wycieczkę, mając
ambicje na więcej, ale poddając się, kiedy deszcz i super silny wiatr nas
zniechęcił. Nieco lepiej sprawowaliśmy się dzień później, na innej trasie
wśród skał, przez las wyglądający jak galeria rzeźb szalonego artysty,
z żywymi i umarłymi drzewami powykręcanymi w rozmaite kształty, Od czasu
do czasu otwierał się widok na równie pokręconą rzekę daleko w dolinie.
W oddali majaczyły romantycznie zamglone, prawie pionowe szczyty legendarnego
Fitz Roy. Następnego ranka, kiedy było słonecznie i kiedy byliśmy już w
drodze powrotnej do El Calafate zobaczyliśmy je w całości - błyszczące
i srebrne, tak piękne, że wzruszyłam się prawie do łez. A potem znajomy
już widok - góry - jak wielkie fałdy albo łagodne fale - płowo-szare, w
paski, w ciapki i łaty, stepy ze stadami guanaco, strusi, owiec i koni,
na horyzoncie ośnieżone szczyty, a przy drodze kapliczki w kształcie małych
domków zrobionych ze wszystkiego co się da (jeden z nich ze starej pralki)
i zawsze przyozdobionych chorągiewkami.
Pełni wrażeń wylądowaliśmy znów w
Buenos Aires. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby pochodzić po mieście
napawając się jego atmosferą. Następnego dnia zaczęliśmy powrotną podróż
do Kanady. W zawrotnym tempie, z szybkością samolotu wszystkie te przeżycia
zaczęły przemieszczać się do przeszłości...
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC. |