Migawki z podróży - Buenos
Aires
Buenos Aires
- Paryż Ameryki Południowej. Od lat miałam w głowie wyimaginowany obraz
tego miasta: eleganckiego, z rzędami "paryskich", Haussmanowskich domów,
z balkonami z kutego żelaza, z których kaskadami spływają kwiaty; z licznymi
kawiarniami zajmującymi część chodników i eleganckimi butikami. Odnalazłam
tę atmosferę w niektórych tylko częściach miasta, bo (oczywiście powinnam
się była tego spodziewać) w różnych dzielnicach ma ono rożny charakter.
Centralny punkt
miasta to przestronny Plaza de Mayo, miejsce sławnych protestów matek dzieci
"zaginionych" w czasie rządów dyktatury wojskowej. Na pamiątkę tych
protestów płyty chodnikowe ozdobione są teraz wzorem białych chustek -
takich jakie te matki nosiły. Inne "obowiązkowe" miejsca w śródmieściu
to: katedra (gdzie obecny papież był biskupem), która, z neoklasyczną,
wcale nie kościelną fasadą, wygląda raczej jak teatr lub muzeum; Teatr
Colon, uważany za jeden z najlepszych teatrów operowych na świecie; siedziba
prezydenta - Casa Rosada (Różowy Dom), który zawdzięcza swój kolor pigmentowi
pochodzącemu z krwi zwierząt.
Starsza część
śródmieścia była najbliższa moim wyobrażeniom. Odnalazłam tam paryską atmosferę,
mimo że pięknie odnowione, XIX wieczne domy często "sklejone" są z nowoczesnymi
budynkami. Stare drzewa, kawiarnie i ładne sklepy dopełniają obrazu. Na
jednym z wieżowców podziwialiśmy wizerunek Ewy Peron, który, ze strony
zwróconej w stronę biedniejszych dzielnic, ma uśmiechniętą twarz, a z przeciwnej
strony, patrzącej na bogatych, skrzywioną. W dzielnicy finansowej górują
szklane biurowce często o ciekawych kształtach, dalej nowe wieżowce mieszkaniowe
z ładną zielenią dokoła, W dzielnicy Palermo stare pałace w ogrodach z
bujną zielenią - teraz siedziby ambasad - przypominały mi Aleje Ujazdowskie.
Najstarsza część miasta - bardzo turystyczna, ale wciąż ulubiona przez
artystów - to La Boca: stare, często pokryte metalem małe domy z zewnętrznymi
schodami, pomalowanymi teraz na bardzo kolorowo, brukowane uliczki zamknięte
dla ruchu, a wzdłuż nich (oczywiście!) sprzedawane rozmaite pamiątki. Jak
zwykle nie potrafiłam się oprzeć i kupiłam małą grafikę lokalnej artystki,
mimo że w domu brakuje mi już ścian, żeby te pamiątki z podroży wieszać.
Większość czasu
spędziliśmy, po prostu, spacerując po mieście, starając się, przez te kilka
dni, które tam byliśmy, wczuć się w jego fantastyczną atmosferę.
I oto co najbardziej utkwiło mi w pamięci: mnóstwo zieleni - parki, skwery,
i wzdłuż prawie wszystkich ulic ogromne drzewa - platany, jakarandy i mimozy,
a od czasu do czasu oleandry, kamelie i inne nie znane mi gatunki. Węższe
ulice często wyglądają jak tunele z zielonymi sklepieniami. Na każdym
kroku czuje się obecność sztuki. Obejrzeliśmy mnóstwo pomników, podziwialiśmy
"street art" czyli, często, bardzo ciekawe malowidła na ścianach domów
oraz rzeźby i instalacje w przeróżnych stylach. W zupełnie nie "turystycznych"
dzielnicach, domy są mniejsze niż w śródmieściu, ale też "mieszane", gęsto
jeden przy drugim: stare, XIX wieczne i nowe, ale jednak jakoś do siebie
pasujące. Na każdym rogu (albo i częściej) kawiarnie, restauracje,
piwiarnie albo winiarnie, a pomiędzy nimi sklepy i sklepiki najróżniejszego
autoramentu, od super eleganckich do "mydło i powidło". Niestety wszędzie
dużo też rozkopanych chodników i starych domów w złym stanie.
Co i rusz to
natykaliśmy się też na pracownie artystów, którzy byli chętni przerwać
prace, żeby nam swoją twórczość pokazać. Ulewny deszcz przeczekaliśmy w
muzeum sztuki pięknej, gdzie akurat wystawiano akwarele Turnera z Galerii
Tate w Londynie. To muzeum ma też całkiem sporą permanentną kolekcję sztuki
europejskiej oraz ogromną kolekcję sztuki południowo amerykańskiej. Czekając
na lekcje tanga (argentyńskiego, oczywiście), piliśmy kawę w dziwnej kawiarni
pełnej świętych obrazów i rzeźb oraz innych kościelnych parafernaliów.
Ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi, nudzący się w kącie mąż właścicielki
wdał się z nami (w nienagannej angielszczyźnie) w rozmowę i wyjaśnił, że
kiedyś był tam klasztor Jezuitów i opowiedział całą jego historię. Chętnie
posłuchalibyśmy więcej, bo mówił bardzo ciekawie, ale musieliśmy go porzucić,
żeby spróbować naszych sil na parkiecie. Po 1.5 godzinnej wytężonej pracy
zostaliśmy (my, jeszcze jedna para i dziewczyna z Holandii, której mąż
odmówił wzięcia udziału w tej imprezie) zabrani do milonga - miejsca, gdzie
ludzie przychodzą, niektórzy nawet codziennie, żeby potańczyć. Jak nasi
instruktorzy zagwarantowali, było to miejsce autentyczne, a nie dla turystów
(chociaż jedno z nielicznych, gdzie niezbyt sprawnych tancerzy nie wypraszają
za drzwi), gdzie bawili się "normalni" ludzie, większość w "pewnym wieku".
Nauczyciele oraz jakiś, pewnie przez nich opłacony, młody facet, poświecili
się, żeby z nami tańczyć.
"Przelecieliśmy"
przez stare centrum zakupowe z kopułą i freskami jak w świątyni. W podziemiu
sławnej kawiarni Tortoni, prawie nie zmienionej od czasu otwarcia 100 lat
temu i odwiedzanej przez wiele ważnych osobistości, obejrzeliśmy przedstawienie
z kilkoma parami tańczącymi ogniste tango i z romantycznymi, namiętnymi
argentyńskimi piosenkami w wykonaniu faceta ze wspaniałym głosem. Buszowaliśmy
po pchlim targu. Pięknymi ulicami dotarliśmy do muzeum sztuki latynoskiej,
po to tylko, żeby odkryć, że tego dnia nie było otwarte i wreszcie, długim
spacerem wróciliśmy do hotelu, żeby następnego dnia opuścić, pewnie już
na zawsze, to miasto, bardziej nowoczesne niż sobie wyobrażałam, bardzo
ruchliwe (największa ulica ma 22 pasma ruchu), mniej eleganckie niż myślałam
i trochę zaniedbane, ale przestronne, zielone, ze sztuką obecną na każdym
kroku i jednak tak bardzo czarujące i romantyczne
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko, doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC. |