Wyrachowane szaleństwo
(Odc. 11)
|
... |
Jerzy
Adamuszek
Wyrachowane
szaleństwo
Wydawnictwo
ISKRY 1994 / Seria "Naokoło Świata"
Relacja z wyprawy
samochodem osobowym wzdłuż obu Ameryk - od Alaski po Ziemię Ognistą, w
trakcie której został ustanowiony rekord wpisany do Ksiegi Rekordów Guinnessa. |
..
..
W planie mam
nocleg w miejscowości Oaxaca. A przede mną jeszcze ponad 300 kilometrów
jazdy.
Tuż za miastem
mój samochód o mało co nie znalazł się w olbrzymiej dziurze na pół szerokości
drogi. Na skutek erozji obsunęła się ziemia spod asfaltu, a potem zapadła
się nawierzchnia. Zauważyłem tę wyrwę w ostatniej chwili i nagle odbiłem
w lewo. Szczęście, że nikt nie jechał z przeciwnej strony. Musiało się
to stać niedawno, gdyż nie było tam żadnego ostrzeżenia. Na próżno starałem
się wytłumaczyć żołnierzowi w następnym punkcie kontrolnym, że w jezdni
jest duża i niebezpieczna dziura. Przytakiwał głową i mówił z uśmiechem:
si, si. Pomyślałem, że poinformowałem zły departament.
Dalej droga
zaczęła się robić coraz bardziej kręta. Co jakiś czas przejeżdżały meksykańskie
autobusy z rozśpiewanymi pasażerami. Tu w Ameryce Łacińskiej jest kilka
rodzajów autobusów. Te najlepsze z klimatyzacją kursują pomiędzy większymi
miejscowościami, takimi jak Guadalajara czy Mexico. Druga grupa autobusów
to te, które przewożą pasażerów na krótszych odległościach. Odznaczają
się gorszym stanem technicznym, o czym świadczy czarny jak smoła dym dobywający
się z rur wydechowych. Są też autobusy krótsze, z zawsze otwartymi drzwiami
i stertami bagażu na dachach. Ostatnią grupę stanowią zwyczajne ciężarówki
z odkrytą skrzynią, dookoła której umocowana jest balustrada zabezpieczająca,
a ponad głowami pasażerów - długi pręt służący za uchwyt.
Zabrałem się
do robienia herbaty, gdyż po meksykańskich tacos piekło mnie w gardle.
Droga stała się jeszcze bardziej kręta. Prowadziła wzdłuż grzbietu górskiego,
przecinając setki rzek i rzeczek spływających w dół. Biegła po zrobionej
w zboczu półce i wciskała się w każdą dolinkę. Przy budowie tej drogi na
pewno nie niwelowano terenu. Samochód zaczął jakby tańczyć walca. Postanowiłem
liczyć zakręty. Okazało się, że w ciągu minuty biorę ich około czterech,
pięciu, co daje ponad trzysta zakrętów na godzinę przy prędkości średnio
70 kilometrów. Czas upływał, a sytuacja się nie zmieniała. Stawało się
to nudne i męczące. Nagle wydarzyło się coś zdumiewającego: otóż na jednym
z zakrętów zostałem wyprzedzony przez ciężarówkę pełną ludzi. Próbowałem
ją dogonić, aby popatrzeć, jak pasażerowie na skrzyni przewalają się z
boku na bok, gdy kierowca bierze ostre zakręty. Niestety, pościg się nie
udał. Był to drugi przypadek - po pamiętnej przygodzie w Montanie - kiedy
ktoś mnie wyprzedził.
Znów wcisnąłem
kasetę z Tomem Jonesem. Śpiewam już razem z nim równo, a czasem próbuję
coś modyfikować. Ten model odtwarzacza ma to do siebie, że gra na okrągło,
jeżeli się go nie wyłącza. Czy jest może odnotowany jakiś rekord słuchania
tej samej kasety? Prawdę mówiąc, podczas tego rajdu mógłbym ustanowić jeszcze
parę innych rekordów. Rozmaite myśli krążą mi po głowie. Jazda nocą nastręcza
więcej trudności niż jazda w dzień. Należy bardzo uważać, ponieważ widoczność
jest ograniczona. Nocą odczuwa się samotność. Ciemność wokół wpływa depresyjnie
na samopoczucie. Dochodzi do tego zmęczenie po całym dniu. Nawarstwienie
tych wszystkich czynników sprawia, że czas się dłuży, a organizm szybciej
się męczy, toteż trzeba się pilnować, aby nie przysnąć za kierownicą. Próbowałem
już chwilowych postojów, aby zamknąć oczy, zrobić kilkanaście głębszych
oddechów oraz parę podstawowych ćwiczeń gimnastycznych. O 2.00 w nocy miałem
już dość jazdy, ale postanowiłem, że muszę dotrzeć do Oaxaca. Nie wiem,
czy dobrze robię forsując swój organizm, ale przecież nie mogę zatrzymać
się do rana w lesie. To zbyt niebezpieczne.
Ta ostatnia
godzina jest zwykle nie do wytrzymania. Śpiewam głośno piosenki, deklamuję
wiersze, przypominam sobie szkołę średnią, podstawową, nawet przedszkole.
Myślami wracam do swej córeczki Dani. Widzę ją bawiącą się ze mną, skaczącą
mi po plecach. Bardzo za nią tęsknię. Dopiero dwa tygodnie, jak ją ostatni
raz widziałem. Ale też kilka miesięcy od czasu, kiedy wyprowadziłem się
z domu. Z Danią jestem bardzo silnie związany. To zrozumiałe w mojej sytuacji:
całą rodzinę zostawiłem w Polsce, małżeństwo mi się rozpadło. Wszystkie
uczucia przelałem więc na córkę. Bardzo dużo czasu spędzałem z nią w ciągu
dnia, gdyż żona pracowała z rana, a ja wieczorami. Karmienie, przewijanie,
spacery, wierszyki, bajeczki, zabawa - wszystko to, co zacieśnia więź między
ojcem a dzieckiem.
Z rozmyślań
wyrywa mnie widok świateł w dolinie. Zanim wjadę do miasta Oaxaca, pokonuję
krótki odcinek drogi dwupasmowej. Spokój całkowity.
Oaxaca jest
stolicą stanu o tej samej nazwie. Leży w tropikalnej dolinie otoczonej
górami Sierra Mądre. Miasto stanowi historyczny monument. Aby zachować
jego charakter i rozmiary, nie zezwala się na rozbudowę. Ziemia wokół zarezerwowana
jest dla rolnictwa. Na dużym placu targowym na skraju miasta Indianie mogą
sprzedawać swoje wyroby rzemieślnicze oraz produkty spożywcze. W regionie
Oaxaca znajdują się ruiny z XV wieku. Państwo kładzie duży nacisk na restaurację
tych zabytków, gdyż przyciągają one turystów z całego świata.
Objechałem
kilka głównych ulic pustego centrum. Jedna z nich miała bardzo popularną
nazwę: Independencia. Zauważyłem, że w każdym większym mieście musi być
aleja o takiej właśnie nazwie. Szukałem jakiegoś spokojnego miejsca, w
którym mógłbym zaparkować samochód bez obawy, że ktoś uszkodzi coś z zewnątrz.
Te poszukiwania zawiodły mnie na skraj miasta. Wjechałem na parking koło
bogatego hotelu i tam postanowiłem spędzić część drugiej nocy w Meksyku.
Już o 6.00 rano zostałem obudzony przez grupę ludzi. Okazało się, że zablokowałem
wyjazd dużemu autobusowi, który wiózł międzynarodową wycieczkę. Zrobiło
się szumno i gwarno. Pani z recepcji przyszła zapytać, dlaczego nie śpię
w hotelu. Odpowiedziałem, że przyjechałem o 3.00 w nocy i nie chciałem
nikogo budzić. Ale następnym razem, kiedy tu będę, to na pewno się zamelduję.
Przyniesiono mi kawę i przepraszano, że nie skorzystałem z ich usług. Nie
chciałem im tłumaczyć, że nigdy nie nocuję w hotelu, tylko zawsze w samochodzie.
Niekiedy mógłbym sobie pozwolić na spanie w hotelu, ale straciłbym wtedy
minimum osiem, dziesięć godzin, wliczając w to zakwaterowanie się, kąpiel,
jedzenie itd. W samochodzie zaoszczędzałem za każdym razem około 50 procent
tego cennego czasu, dzięki czemu posuwałem się znacznie szybciej.
Panowała piękna
pogoda. Jeszcze raz mogłem podziwiać panoramę miasta Oaxaca. Była niedziela
rano. Ludzie ubrani odświętnie w kolorowe szaty szli do kościołów. Święto
świętem, ale nie dla tych, którzy żyją z handlu. Kwitnie on tu na okrągło,
świątek, piątek i niedziela. Stoiska z napojami, sokami ze świeżych owoców;
tacos, tortas i fortillas sprzedawane prosto z rusztu. Ostrzegano mnie
w Kanadzie, żebym uważał na lokalne jedzenie, bo łatwo się przez nie nabawić
rozstroju żołądka lub podobnych dolegliwości. Ale banany są wszędzie takie
same, po zdjęciu skóry można je jeść bez obawy. Potrawy smażone lub gotowane
też nie powinny mieć w sobie zarazków chorobotwórczych.
Pierwszy poranek
w klimacie tropikalnym. Oaxaca leży 1550 metrów n.p.m., toteż wilgotność
jest tu duża, a powietrze jeszcze świeże. Ale co będzie na niższych wysokościach?
Zjeżdżam w dolinę, po czym znów powracam w góry, mogę podziwiać ich piękno.
Jestem w tym samym paśmie co ostatniej nocy. Ale wtedy widziałem przed
maską cadillaca tylko ciemność i krótką, krętą wstęgę wąskiej drogi bez
żadnej namalowanej linii. Teraz uświadomiłem sobie, jak wielka musi być
odwaga lub głupota kierowców tych autobusów pędzących przed siebie z tak
duzą prędkością. Właśnie brak wyobraźni i odpowiedzialności doprowadza
często do makabrycznych wypadków. Jadąc dalej, spotykam duże amerykańskie
samochody albo mikrobusy wiozące całe rodziny na niedzielny odpoczynek.
Pasażerowie przesyłają mi pozdrowienia i wyrazy podziwu lub po prostu zwykłym
gestem witają obcokrajowca.
Zatrzymałem
się na małym parkingu, aby spojrzeć na dolinę. Ze starego dużego forda
wyszło sporo osób, nie skłamię mówiąc, ze osiem. Podeszły do mnie dziewczyny,
prosząc o autograf i wspólne zdjęcie.
Droga dalej
jest tak samo kręta i niebezpieczna. Pomimo niedzieli spotyka się obładowane
ciężarówki wlokące się pod górę. Kierowcy jeżdżą tu nierozważnie, ale współpracują
ze sobą. I tak prowadzący wielką ciężarówkę, nawet przed zakrętem lub tuż
przed wzniesieniem, daje znak ręką, aby szybsze samochody go wyprzedzały,
gdyż jego prędkość jest mała i szkoda czasu tych, co są za nim. Początkowo
nie rozumiałem, dlaczego kierowca ciężarówki włącza w podobnej sytuacji
lewy kierunkowskaz. Myślałem, że to on będzie kogoś wyprzedzał, toteż nie
wyrywałem się do przodu. Nie pomagały klaksony tych za mną. Dopiero później
uświadomiłem sobie, ze to sygnał, iż droga jest wolna i można wyprzedzać.
Czasami taki manewr jest bardzo niebezpieczny, jeśli wykonuje go ciężarówka
lub jakiś stary, rozlatujący się samochód osobowy. Sprawę utrudnia brak
pobocza, bo nie można tak nazwać 50-centymetrowego nierównego pasa ziemi.
Nakładające się warstwy asfaltu powodują dodatkową przeszkodę.
Jeszcze 50
kilometrów karkołomnej jazdy w dół i oto jestem w Tehuantepec - miasteczku
znanym z festiwali i gorących źródeł. To już nieco inny Meksyk. Podczas
fiest i obrzędów religijnych mieszkańcy tych okolic noszą stroje ozdobione
żywymi kwiatami; popularne są również naszyjniki i kolczyki ze złota. Istmo
de Tehuantepec to najwęższy fragment lądu pomiędzy dwoma oceanami. 215
kilometrów od Zatoki Meksykańskiej do Pacyfiku. Ostatnie paręset kilometrów
do Gwatemali przemierzam już po płaskim terenie wzdłuż Pacyfiku.
W Juchitan
miałem kłopoty ze znalezieniem czynnej stacji benzynowej, gdyż w miasteczku
była fiesta i targ. Droga prowadząca wzdłuż wybrzeża wywarła na mnie niezapomniane
wrażenie. Po obu stronach, już kilkanaście centymetrów od asfaltu, wznosiła
się 2-metrowa ściana trzciny cukrowej. Jeżeli z przeciwka jechał jakiś
szerszy samochód, to musiałem zjechać na prawą stronę tak, że lusterko
cadillaca czasami ocierało się o trzcinę. Jej plantacje są bardzo rozległe
i ciągną się aż do samej Gwatemali. Co jakiś czas przejeżdżałem przez kłęby
dymu; oznaczało to, że trzcina została już wycięta i jej resztki były wypalane.
Spotykałem grupy pracowników w charakterystycznych kapeluszach i z długimi
zakrzywionymi nożami. Szli grupami do pracy lub z powrotem. Był czas fiesty,
toteż niektórzy, siedząc przy drodze, spożywali posiłek. W gorącym powietrzu
czuło się wilgoć.
Minąłem miasteczko
Tonala słynące z wyrobów garncarskich. Na mojej trasie zaczęło się pojawiać
coraz więcej wsi. Jechałem przez nie bardzo ostrożnie ze względu na liczne
niebezpieczeństwa: dzieci bawiące się na szosie, grupy ludzi, przebiegające
psy, czy wolno puszczone świnie. Droga ta nazywa się szumnie Transamerican
Highway. Minąłem dwa małe miasteczka, Huixtla i Tapachula.
Do Gwatemali
z Meksyku prowadzą trzy przejścia graniczne. Zdecydowałem się na to położone
najbardziej na południe, aby potem jechać do Salwadoru drogą biegnącą jak
najbliżej oceanu. Na nieszczęście asfalt się skończył i musiałem uważać,
aby od dziur na drodze nic się w samochodzie nie urwało.
Granicę przekraczałem
w Ciudad Hidalgo. Najpierw strona meksykańska. Żołnierz sprawdził, czy
dane samochodu pokrywają się z rzeczywistością, potem parę pieczątek, podpisów
i przejazd do Gwatemali. Nim dojechałem do pierwszej budki granicznej,
wóz mój obiegła grupa dzieci, pomiędzy którymi było paru dorosłych. Początkowo
nie wiedziałem, o co chodzi, ale szybko pojąłem, że o pieniądze. Zostawiłem
samochód na poboczu, oczywiście zamknięty, a sam pod eskortą jednego z
panów z tej grupy udałem się do większego budynku, który w niczym nie przypominał
posterunku granicznego. Szczekające psy, gdaczące kury, kaczki, krzyczące
dzieci, przekupki oferujące swoje towary. Jedyne angielskie słowa, jakie
znał mój przewodnik, to my friend i no problem. Odprawa polegała na tym,
że otrzymałem dużą kartę, na której należało zgromadzić kilka pieczątek
i stempli. Potem musiałem wrócić do głównego okienka, w którym przybije
się dużą pieczątkę z podpisem. Aby uzyskać te - nazwijmy to - podpieczątki,
należało się poddać rozmaitym kontrolom, poczynając od osobistej, i uiścić
opłatę.
Mój opiekun
w cywilu, który okazał się chodzącym bankiem, obiecał mi, że będzie płacił
za mnie w walucie gwatemalskiej, a ja potem dam mu dolary amerykańskie.
Miał notesik, w którym notował poszczególne opłaty.
Kontrola druga
to oględziny samochodu, czy przypadkiem nie przewożę broni, bomby lub narkotyków.
Kolejną opłatę musiałem uiścić za obowiązkowe spryskanie mego samochodu
środkiem przeciw chorobom zakaźnym i tropikalnym lub jakiemuś innemu świństwu,
które bym ewentualnie przemycał przez granicę z Meksyku. Dezynfekcja pojazdu
polegała na tym, że zjawił się bosy młodzian z pojemnikiem na plecach,
z którego sterczała rura. Urządzenia dopełniała pompka ręczna. Podobnych
spryskiwaczy używano w Polsce w latach sześćdziesiątych do tępienia stonki
ziemniaczanej. Drugi etap dezynfekcji polegał na rozpyleniu jakiegoś środka
w areozolu. Po wykonaniu tej usługi wręczono mi kwit na pamiątkę i oczywiście
nakaz zapłaty. Wtedy dopiero otrzymałem ostateczną pieczątkę na swojej
karcie, a potem pieczątkę w paszporcie i zezwolenie na wjazd. Mój bank"
miał kalkulator, który po kilku operacjach wyświetlił liczbę 10", co oznaczało,
że mam zapłacićl 0 dolarów amerykanskich. Dzieciom, które nie opuszczały
nas na krok, dałem garść pieniędzy meksykańskich, jakie mi zostały, i trochę
cukierków. Nie kupowałem też waluty gwatemalskiej, gdyż benzyny miałem
cały zbiornik i nie zamierzałem tankować w Gwatemali. Nie planowałem zresztą
być tu dłużej niż cztery godziny.
O 18.00 wjechałem
do Gwatemali, która niegdyś stanowiła centrum obszaru zamieszkanego przez
Majów. Obecnie żyje ich tylko około półtora miliona. Mówią swoim językiem
i praktykują własne obrządki religijne, które splatają się z katolicyzmem.
Ruiny budowli Majów traktowane są jako monument narodowy.
Pojechałem
drogą, która zdawała się prowadzić do głównego szlaku przez Gwatemalę.
Po paru kilometrach okazało się jednak, że znalazłem się w polu; pierwszy
raz zdarzyło mi się zabłądzić. Prawda, że jadąc przez wieś napotykałem
zdziwione spojrzenia ludzi. Może myśleli, że przybyłem kogoś odwiedzić.
Zawróciłem więc do granicy i jeszcze raz spytałem o drogę. Okazało się,
że skręciłem w prawo, podczas gdy nelezało jechać prosto. Po hiszpańsku
słowa prosto" i na prawo" brzmią bardzo podobnie. Pytanie się o drogę
to konieczność, zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie nie ma znaków
drogowych. Sytuacja na trasie podobna jak przed granicą; dzieci, zwierzęta
i dużo kurzu. Po chwili zaległa ciemność. Zmrok zapada tu bardzo szybko
- słońce prawie prostopadle chowa się za horyzont.
C.D.N.
Jerzy Adamuszek - po ukończeniu
geografii na UJ-cie w Krakowie w 1980 przybył do Montrealu. Autor książek
podróżniczych: "Wyrachowane Szaleństwo", "Kuba to nie tylko Varadero" (po
angielsku "Cuba is not only Varadero") i "Słonie na olejno". Niektóre jego
osiągnięcia zarejestrowała Księga Rekordów Guinnessa. Organizator "Spotkań
Podróżniczych" oraz "Są Wśród Nas" w Konsulacie Generalnym RP w Montrealu
(www.sawsrodnas.ca). |