Tanzania
Wszystko zaczęło się od tego, że
chciałam spędzić urodziny na szczycie Kilimandżaro. Niestety, a może na
szczęście, Jeffrey zdecydowanie nie miał ochoty na poświęcenie tygodnia
z naszych wakacji na uciążliwą wspinaczkę, zwłaszcza, że nie byliśmy pewni
czy z powodu choroby wysokościowej nie będziemy musieli zawrócić przed
osiągnięciem celu. Zgodziłam się więc zastąpić tę część naszej podróży
do Tanzanii krótką wędrówką przez góry. Okazało się później, że nawet ta
eskapada nie doszła do skutku, bo deszcze rozmyły drogi tak, że nie mogliśmy
się dostać do miejsca, gdzie miała się ona zacząć. Musieliśmy się więc
zadowolić mniej wymagającą, jednodniową wędrówką po sawannie.
W towarzystwie Masaja wyposażonego
w strzelbę (na wszelki wypadek), posuwaliśmy się wolno wśród traw. Antylopy
przemykały w popłochu, lwy (na szczęście dość daleko) wylegiwały się na
słońcu, ptaki krążyły nad głowami albo szukały czegoś do jedzenia na ziemi.
Co i rusz natykaliśmy się na wybielone przez słońce kości albo szczątki
martwych, częściowo skonsumowanych zwierząt. W pewnym miejscu natrafiliśmy
na grupę drapieżnych ptaków rozszarpujących to, co pozostawił jakiś większy
drapieżnik i stado bocianów czekających cierpliwie na boku i od czasu do
czasu rzucających się na dostępne resztki. Przez cały czas miałam uczucie,
że jesteśmy jedynymi przedstawicielami zupełnie niepokaźnego gatunku lokalnej
fauny, zagubionymi na wielkiej przestrzeni, wśród innych o wiele ważniejszych
zwierząt. Dopiero wieczorem spotkaliśmy jeszcze jednego reprezentanta
rasy ludzkiej - na końcu wędrówki czekał na nas inny Masaj, który rozbił
dla nas namiot i zapalił ognisko.
Resztę naszego safari spędziliśmy
w sposób o wiele bardziej cywilizowany, chociaż wciąż spotykając bardzo
niewielu turystów. Poruszaliśmy się po bezdrożach jeepem z kierowcą, który
znakomicie znał okolice i wiedział, gdzie można spotkać najwięcej zwierząt.
Noce spędzaliśmy w eleganckich namiotach - z łóżkami i łazienkami - zupełnie
jak w romantycznych filmach.
Mieliśmy szczęście odwiedzić park
Lake Manyara, gdzie duże grupy turystów nie mają dostępu. Płytkie, alkaliczne
jezioro leżące w zagłębieniu obrzeżonym srebrzystymi depozytami soli, rośnie
i kurczy się w zależności od sezonu. Tłumy flamingów, pelikanów, bocianów
i czapli taplają się w wodzie, a nad nimi krążą orły i sępy. Dookoła rozciągają
się trawiaste mokradła, a dalej lasy akacjowe, gdzie na gałęziach siedzi
mnóstwo ptaków. Jest to chyba jedyne miejsce, gdzie można zobaczyć lwy
wspinające się na drzewa.
Park jest również siedzibą słoni,
żyraf, zebr, leopardów i wielu gatunków antylop. Główną atrakcją
są jednak największe w Afryce stada pawianów. Pewnie nasze antropocentryczne
nastawienie sprawia, że zachowanie podobne do naszego zawsze wydaje nam
się interesujące. Z przyjemnością więc obserwowaliśmy pawiany dbające o
dzieci, flirtujące czy bawiące się w berka. Bawiły nas też rozmaite gatunki
małp skaczących wśród gałęzi drzew.
Najbardziej spektakularne "widowisko",
którego byliśmy świadkami to wielka migracja. Każdego roku milion antylop
gnu i tysiące zebr w towarzystwie innych, mniej licznych gatunków antylop
wędrują 500 km podążając za deszczem w poszukiwaniu lepszych pastwisk.
Oczywiście lwy, gepardy, leopardy i hieny trzymają się blisko atakując
jak tylko się da. Najbardziej niebezpieczną przeszkodą jest rzeka Mara,
gdzie czatują krokodyle. Nie mogliśmy oderwać wzroku od, zdawałoby się,
nie kończącego się tłumu gnu i zebr biegnących w amoku, przepychając się,
żeby jak najszybciej przedostać się na drugą stronę rzeki.
Większość naszego safari spędziliśmy
jednak na niekończących się stepach Serengeti, gdzie tylko od czasu do
czasu widać było wyłaniające się z traw akacje albo dostojne baobaby. Godzinami
obserwowaliśmy wylegujące się w słońcu lwy, chyłkiem przemykające hieny,
leniwie przeżuwające żyrafy i poruszające się z wdziękiem różne gatunki
antylop. Spędziliśmy prawie pół dnia śledząc mamę-geparda, która uczyła
swoje małe dzieci jak polować na antylopy. Często naszą drogę blokowały
ogromne stada słoni z młodymi posłusznie trzymającymi się blisko mamy.
Wszędzie można było widzieć zebry - prawie zawsze w grupach. Ich paski
tworzyły skomplikowane abstrakcyjne wzory. Wśród traw poruszały się dostojnie
stada warthog wyglądających jak wielkie włochate dziki z ogromnymi kłami
i wielkie grupy strusi. Mnóstwo ptaków szukało pożywienia w trawie albo
przelatywało nad naszymi głowami. Mogliśmy podejść blisko do brzegu rzeki-mokradła,
gdzie tłoczyły się hipopotamy otwierając szeroko przerażająco wielkie,
różowe gęby.
Odwiedziliśmy Jezioro i Wąwóz Olduvai,
gdzie znaleziono najstarsze szczątki rodzaju homo. Jest w tym coś naprawdę
fascynującego, kiedy na własne oczy zobaczyć można miejsce, skąd pochodzi
cała ludzkość. Dzisiaj miejsce to niewiele rożni się od innych, gdzie istnieje
rzadki i cenny dostęp do wody. Patrzyliśmy więc na kolorowo ubrane kobiety
robiące pranie w strumieniu na dnie wąwozu i na mozolnie wspinające się
w górę osły transportujące uprane rzeczy.
Spędziliśmy dużo czasu w Ngorongoro,
największym na świecie, nie zasypanym kraterze wulkanu, który wybuchł 3
mln. lat temu. Jest on teraz odizolowaną siedzibą tysięcy wielkich zwierząt.
Nie ma tam tylko żyraf i mało jest leopardów - za to mnóstwo lwów, hien
(które są tam intensywnie badane), afrykańskich bawołów, czarnych nosorożców,
hipopotamów, różnych antylop, zebr, łosi i gazeli. W południowo-zachodniej
części krateru jezioro Magadi zamieszkałe jest przez tysiące flamingów.
Zupełnie inną Afrykę zobaczyliśmy,
kiedy dotarliśmy do Zanzibaru, który po połączeniu się z Tanganiką, tworząc
Republikę Tanzanii zachował na pół niezależny status. Jest to archipelag
złożony z dwóch większych i kilku pomniejszych wysp, znanych jako Spice
Islands, czyli Wyspy Przypraw, jako że w XIX wieku były one ważnym ośrodkiem
handlu przyprawami (i niewolnikami - ale tego nie uhonorowano w nazwie).
Do dziś uprawia się tam goździki, gałkę muszkatołową, cynamon i pieprz.
Zatrzymaliśmy się w Stone Town (Kamiennym Mieście) uznanym przez UNESCO
za zabytek światowej renomy. Zakwaterowaliśmy się w starym domu, który
dawniej był siedzibą bogatego kupca arabskiego. Czuliśmy się prawie jak
w opowieści z "Tysiąca i jednej nocy" w pokoju z mnóstwem starych, wymyślnych
mebli i ozdobnych gadżetów o nieznanym mi przeznaczeniu. Małe, kręte schody
prowadziły na nasz prywatny taras na dachu - z huśtawką i licznymi poduchami
do siedzenia, Rozciągał się stamtąd widok na ozdobny dach sąsiedniej świątyni
hinduskiej i dalej na miasto. Jak nazwa wskazuje Stone Town zbudowane jest
z kamienia, a ponieważ jest to kamień koralowy nadaje on całemu miastu
charakterystyczny czerwonawy, ciepły kolor. Gubiliśmy się wielokrotnie
w labiryncie wąskich uliczek z budynkami o wpływach afrykańskich, arabskich,
hinduskich i europejskich, że sklepikami, bazarami i meczetami. Odpoczywaliśmy
na długich kamiennych ławkach często biegnących wzdłuż ścian tradycyjnych
budynków. W czasie ulewnych deszczów ławki te służą jako chodniki. Wiele
domów ma wielkie werandy z pięknie rzeźbionymi balustradami i drzwiami.
Na uliczkach za wąskich dla samochodów tłoczą się rowery i motocykle i
przewalają się tłumy pieszych, w większości ubranych w tradycyjnym stylu
arabskim. Bliżej wybrzeża ulice są nieco szersze, a przy nich stoją
wielkie budynki historyczne: piękne pałace sułtanów, forty, kościoły i
meczety.
Nastrój znowu zmienił się kompletnie,
kiedy przejechaliśmy na wschodnią stronę wyspy, żeby poleniuchować trochę
w Matamwe na najdłuższej w Zanzibarze plaży. Nasz bungalow mieścił się
tuż nad wodą, za małą, zbudowaną na piasku wioską. Miejsce wydawało się
kompletnie puste, tylko śniadanie, jak za dotknięciem różdżki czarodzieja,
pojawiło się rano na werandzie. Nieco dalej grupy kolorowo ubranych kobiet
brodziły w wodzie zbierając wodorosty, które później suszyły się na długich
sznurach rozciągniętych wzdłuż plaży.
Jeszcze ciekawszy był pobyt na maleńkiej
wyspie Chole Mjini. Małym samolotem, w którym byliśmy jedynymi pasażerami,
dolecieliśmy na wyspę Mafia. Rozklekotanym jeepem przejechaliśmy na jej
drugą stronę, gdzie brodząc w wodzie dotarliśmy do małej łodzi, która dowiozła
nas do celu. Na Chole Mjini jest tylko jedna mała wioska i ośrodek turystyczny
prowadzony przez parę z Południowej Afryki. Składa się on z pięknego pawilonu
z barem, sofami, fotelami, biblioteką i z siedmiu domków na drzewach -
wszystkie z widokiem na morze. Można się do nich dostać po ścieżkach z
białego piasku wijących się wśród zieleni. Dyskretnie zasugerowano nam,
że powinniśmy poruszać się po terenie boso. Domki to właściwie umieszczone
dość wysoko na drzewie otwarte platformy z prostymi (ale w bardzo dobrym
stylu) meblami, z pościelą i detalami wyprodukowanymi przez mieszkańców
wioski.
Nasz domek miał też zacieniony taras
na dachu. O zmroku przed schodami do domku pojawiała się zapalona lampa
gazowa. Prywatny prysznic to zbudowana z gałęzi kabina z wielkim pojemnikiem
na wodę, którą można zagrzać zapalając ogień w przemyślnym małym palniku.
|
.... |
Toaleta mieściła się w jeszcze innym
małym pomieszczeniu i oprócz sedesu miała pięknie malowany dzbanek z wodą
i miednicę. Luksusowe ręczniki dopełniały wyposażenia. Elegancka kolacja
przy świecach serwowana była zawsze na dworze, codziennie w innym miejscu:
w starych ruinach, na pomoście przy morzu czy pod drzewami. Można było
zamówić romantyczny stolik na dwie osoby albo siedzieć z innym gośćmi przy
komunalnym stole. Każda kolacja podawana była z odpowiednim winem (dziadek
właściciela pierwszy sprowadził winogrona z Francji do Południowej Afryki). |
Głównym zajęciem w ośrodku jest nurkowanie.
Można odbyć tam kurs i dostać uznany na całym świecie certyfikat. Jest
to oczywiste, ponieważ wody otaczające Chole Mjini są częścią wspaniałego
rezerwatu podwodnego. Godzinami nurkowaliśmy (nie głęboko, bo bez aparatu)
czując się jakbyśmy pływali w zatłoczonym akwarium. Nigdzie indziej nie
widzieliśmy takiej ilości kolorów i kształtów korali, wodorostów, ryb i
innych morskich stworzeń.
Jednego dnia wybraliśmy się na wycieczkę
do pobliskiego jeziora utworzonego z odciętego kawałka oceanu, gdzie nurkowaliśmy
przepychając się wśród tysięcy meduz (oczywiście nie trujących). Odwiedziliśmy
też wioskę, gdzie właściciele ośrodka wakacyjnego wybudowali szkołę, odbyliśmy
krótką wycieczkę żaglówką, która wraz z załogą jest do dyspozycji gości,
spędziliśmy jakiś czas na plaży na sąsiedniej, malutkiej wyspie bezludnej.
Niezapomnianym przeżyciem była wyprawa
łodzią do miejsca, gdzie lubią przebywać whale sharks (rekiny wielorybie).
Kiedy pojawiały się one tuż koło łodzi wskakiwaliśmy szybko do wody próbując
nurkować razem z nimi. Niesamowite wrażenie robi widok otwartej paszczy
rekina tuż koło twarzy.
Leniwe wieczory spędzaliśmy siedząc
na naszym tarasie patrząc jak ogromne nietoperze owocowe, które w ciągu
dnia zwisają z okolicznych drzew jak czarne worki a potem bezszelestnie
zrywają się do lotu i oddalają w poszukiwaniu owoców.
Do dzisiaj, często z rozrzewnieniem
i nutką nostalgii wspominam nasz pobyt w Tanzanii. Może zasugerowałam się
powiedzeniem koleżanki z Południowej Afryki, która twierdziła, że kto raz
zobaczy ten kontynent, nigdy już nie pozbędzie się tęsknoty za nim, a może
rzeczywiście tak jest...
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii - BC. |