Maroko
Afryka była celem naszej podróży
po raz drugi. Tym razem postanowiliśmy zobaczyć zupełnie inną niż w Tanzanii
część tego czarnego kontynentu.
Zwiedziliśmy cztery bardzo różne
miasta. Zaczęliśmy od Casablanki mając w pamięci obrazy i atmosferę ze
sławnego filmu z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman. Ze zdziwieniem odkryliśmy,
że jest to wielkie, w zasadzie nowoczesne miasto, ogólnie sprawiające wrażenie
okropnego bałaganu. Główna turystyczna atrakcja to położony tuż nad oceanem
meczet - nowy, bo skończony dopiero w 1993, ale zbudowany wedle tradycyjnych
zasad - na wielkim placu wyłożonym kaflami, ogromny, "koronkowy", biało
- seledynowy. Imponujący! Od tego placu ciągnie się wzdłuż morza
szeroki bulwar z ładną zielenią i interesującymi nowymi blokami mieszkalnymi.
Natomiast medina, czyli stare miasto, to oczywiście labirynt wąziutkich
ulic, brudnych i zatłoczonych. Główną jego częścią jest souk (targ) gdzie
kupić można wszystko i jeszcze trochę. Dominują tam góry owoców i warzyw,
ale w innych straganach wiszą całe kozie głowy i nie wiadomo czyje kopyta,
gdaczą kury. Pełno też plastików rożnego autoramentu. Na targu nie widzieliśmy
ani jednego turysty i oprócz mnie, tylko jedna kobietę z odkrytą głową.
Zupełnie inaczej prezentowała się część po-francuska. Jak w Paryżu, przed
kamienicami z balkonami z kutego żelaza chodniki zajęte są przez kawiarnie
- oczywiście z krzesłami zwróconymi przodem do ulicy - ale klienci to sami
mężczyźni! Ta część miasta byłaby ładna, gdyby nie była tak zaniedbana.
Tylko dzielnica willowa z białymi domami w ogrodach za równie białymi murami
pasuje do moich romantycznych wyobrażeń o Casablance.
Następne miasto to Marrakech - cały
w kolorze terrakoty, Nawet w nowej dzielnicy z pięknymi, szerokimi ulicami,
często z pasmem zieleni po środku, wszystkie budynki są tego koloru. W
zadbanej medinie wąskie uliczki zapchane są ludźmi. Na szerszych
uliczkach w tłumie lawirują samochody, motocykle i wozy zaprzężone w osły.
Ogromny souk jest pełen wyrobów artystycznych, często wyrabianych na oczach
przechodniów. Patrząc na człowieka pracowicie wykuwającego misterne wzory
docenić można, ile czasu i wysiłku zostało zainwestowane w każdy sprzedawany
przedmiot. Spacerowaliśmy tam oczarowani kolorami, wzorami i pięknem.
Oczywiście Marakech jest pełen turystów i mieszkańcy próbują na nich zarobić,
na szczęście nie w nachalny sposób. Na największym placu zaklinacze
wężów, grajkowie i właściciele małpek liczą na datek. Zachwycaliśmy się
tym co się zawsze kojarzy z Maroko - starymi, pięknie odrestaurowanymi
zabytkami z mauretańską architekturą z mozaikami i zawiłymi detalami. Zupełnie
inny Marakech zaprezentował nam się, kiedy w nowej części miasta, raniutko,
żeby wyprzedzić innych turystów, spacerowaliśmy po ogrodzie Majorelle,
bardzo jak dla nas niezwykłym, pełnym kaktusów i innych roślin gruboszowatych,
ze ścieżkami jak niskie murki ceglastego koloru. Zwiedziliśmy znajdujące
się na jego terenie muzeum berberyjskie, mieszczące się w dawnej pracowni
francuskiego artysty, który ten ogród założył; pełne pięknych artefaktów
i z super imponującą wystawą starej biżuterii - w sali wyłożonej, łącznie
z sufitem, lustrami zainstalowanymi pod różnym kątem, z lampkami jak gwiazdy
- jak zaczarowana przestrzeń w kosmosie.
Na jedną noc zatrzymaliśmy się w
Taroudant, który jest zupełnie nie turystyczny - mieliśmy więc okazję zobaczyć,
jak wygląda prawdziwe, nie na pokaz, życie miejskie. Mimo, że medina,
gdzie większość ludzi mieszka jest unowocześniona uliczki nadal są wąskie
- brzydko i brudno - niestety wcale mi się tam nie podobało.
Essouira to niezbyt duże miasto nad
Atlantykiem, całe biało - niebieskie (nawet wszystkie łodzie rybackie są
pomalowane na niebiesko) z piękną dużą plażą, targiem rybnym, gdzie na
poczekaniu smażą wybrane przez klienta świeżo złowione rozmaite owoce morza.
Essouira, która była w latach 60-tych mekką hippisów stała się teraz ulubionym
miejscem artystów. Co i rusz więc natknąć się można na galerie sztuki
i souk pełen jest pięknych wyrobów rzemieślniczych. Oczywiście nie mogłam
się oprzeć i zakupiłam grafikę i "collage" - nie mam pojęcia, gdzie je
zawieszę, bo brakuje mi już miejsca na ścianach.
Najpiękniejsze i najciekawsze Maroko
odkryliśmy jednak, kiedy podróżowaliśmy po bocznych drogach, podziwiając
przepiękne krajobrazy i zatrzymując się, żeby zobaczyć coś ciekawego (no
i oczywiście, żeby przenocować). Mijaliśmy kwitnące łąki i zielone pola
pomiędzy Casablanca i Marrakech, sosnowe lasy, a potem imponujące ogromne
skały (miejscami przypominające Dolinę Śmierci) kiedy wspinaliśmy się po
serpentynach przekraczając góry Atlas. Jechaliśmy wzdłuż ogromnej doliny
Draa z polami czy ogrodami, gdzie pod palmami daktylowymi rosną warzywa
i zboże, z domami-lepiankami w kolorze ziemi na obrzeżach. Wytrzęsło nas
solidnie na kamienistych drogach, a potem bezdrożach i piachu na pustyni.
Od czasu do czasu napotykaliśmy białe namioty koczowników i należące
do nich stada wielbłądów i osłów. W pewnym momencie napotkaliśmy na naszej
drodze grupę nomadów zmieniającą właśnie miejsce pobytu - ogromne stado
objuczonych osłów, ludzie przemieszczający się na piechotę, z jednym tylko
facetem (pewnie najważniejszym) na koniu. Na drodze przez pustynie kilkakrotnie
pojawiały się duże oazy pełne palm daktylowych z gąszczem roślin poniżej.
Przekraczając Anti Atlas po bardzo wąskiej, bardzo krętej i często rozmytej
drodze podziwialiśmy skały w najróżniejszych kolorach i kształtach - zbocza
w rudo-szaro-różowe esy-floresy, szaro-zielone stożki uwieńczone skałami
wyglądającymi jak zamki, a gdzie indziej ogromne, płowe, obłe kamieniska
jak cielska olbrzymów. W jednym miejscu, z dala od jakiejkolwiek miejscowości
ogromne kamienie pomalowane były na różne kolory przez francuskiego artystę.
Muszę przyznać, że te nietknięte przez człowieka podobały mi się o wiele
bardziej. Po przekroczeniu gór jechaliśmy znów przez piękne doliny z mozaiką
pól i z domami czepiającymi się zboczy, a dalej drogą wydłuż morza, wzdłuż
piaszczystych żółtych albo czerwonych (jak na Wyspie Księcia Edwarda) albo
kamienistych plaż. W którymś momencie pojawiła się Dolina Migdałowa, a
potem Oliwna (oczywiście nazwane tak z powodu drzew, które tam rosły),
a później znowu pola pooddzielane żywopłotami z kaktusów albo murkami z
kamieni, lub rozczochranymi płotami z patyków.
Dowiedzieliśmy się jak wyprawia się
skóry (przy wejściu właściciel wręcza pęczek mięty, żeby wąchając zakamuflować
smród), jak barwi się wełnę (wysoko na dachu motki w nieskończonej ilości
kolorów powiewają na wietrze), jak produkuje się olej arganowy, tworzy
się najróżniejsze przedmioty metalowe z filigranowymi wzorami. W starej
żydowskiej wiosce podziwialiśmy prace nad wyrobem srebrnej biżuterii. Gdzie
indziej zobaczyliśmy, jak produkuje się słynną ceramikę: najpierw glina
jest wyrabiana bosymi nogami, potem zagniatana jak ciasto rękami, a gotowe
produkty wypalane są w piecach, które są po prostu otworami w skale.
Zwiedziliśmy tradycyjne zamczyska
zbudowane z kamieni, z suszonych na słońcu cegieł albo gliny mieszanej
ze słomą. W Telouet po przejściu krętą drogą przez wioskę i przeprawieniu
się przez rzekę skacząc po workach z piachem służących za kładkę, odwiedziliśmy
prawie zupełnie zburzony pałac, w którym niespodziewanie natknęliśmy się
na salę pełną mozajek i "koronkowych" ozdób - czuliśmy się jak szczęśliwi
poszukiwacze skarbów. W Ait Benhaddan podziwialiśmy pięknie odrestaurowany
ksar, czyli zamek - wioskę. Mnóstwo rudych, glinianych domów otoczonych
murami obronnymi wznosi się jak wielka góra. Błądziliśmy po licznych wąskich
uliczkach, przypominających korytarze, wspinaliśmy się na nieskończoną
ilość stromych schodków odkrywając tajemnicze zakamarki dziwiąc się, że
nie ma tam hord turystów (bądź co bądź to miejsce uznane jest przez UNESCO
jako zabytek pierwszej klasy). Później mieliśmy okazję spacerować po podobnych,
ale wciąż jeszcze zamieszkałych, wioskach. Wspinaliśmy się też po rozlicznych
schodach i wędrowaliśmy po labiryncie ciasnych przejść w starożytnych spichrzach-fortecach,
z których niektóre są wciąż jeszcze w użyciu!
Odbyliśmy (jak każdy szanujący się
turysta) wycieczkę na wielbłądach po wydmach Sahary, żeby podziwiać zachód
słońca (pięknie!) i spędzić noc pod rozgwieżdżonym niebem pustyni. U podnóży
Anti Atlas odbyliśmy jednodniową wędrówkę w kanionie, wzdłuż strumienia,
aż do wodospadu, najpierw wśród palm, potem po kamieniach różnych kształtów,
wielkości i kolorów (często w kolorowe paski lub ciapki, czasem gładkich,
a czasem wyglądających jak ogromna gąbka), pomiędzy którymi kwitną dzikie
oleandry. Po obu stronach wznoszą się ogromne dominujące skaliste ściany
wąwozu.
Nowoczesność dopadła nas, kiedy przemknęliśmy
przez miejscowość pełną zagranicznych studiów filmowych. Wąską, wyboistą
drogą wzdłuż strumieni ze słoną wodą dotarliśmy do kopalni soli.
Podziwialiśmy tysiącletnie petroglify na czarnych skałach tworzących długą
ścianę, a w innym miejscu kompletnie inne w stylu rysunki na ogromnych
kamieniach rozrzuconych po kilku wzgórzach. Wysoko na skraju kanionu
zbieraliśmy kamienie. Były tak różne i tak piękne, że nie mogłam
się oprzeć i wzięłam tyle ile wlazło w moją torbę. Musiałam potem pozbyć
się połowy, żeby mój samolotowy bagaż nie był za ciężki. A w żadnym
z tych miejsc nie było ani żywego ducha.
Ścieżką wśród kwiatów wspięliśmy
się do 500-letniej pasieki wyglądającej jak drewniane półki z przegródkami
dla wszystkich mieszkańców wioski, gdzie pszczoły żyją w glinianych cylindrach,
Potem w domu pszczelarza piliśmy herbatę zagryzając świeżo upieczonym chlebem
maczanym w miodzie, w oleju arganowym albo w maśle migdałowym (wszystko
to oczywiście domowej produkcji). W Essouira, w "dzień wolny od zajęć"
odbyliśmy długi spacer po plaży i pozwoliliśmy się rozpieszczać w tradycyjnej
łaźni (hammam).
Na noc zatrzymywaliśmy się w tradycyjnych
riad (oprócz Casablanki, gdzie spaliśmy w "normalnym" hotelu - za to z
wielkim balkonem z widokiem na dachy i wieże meczetu). W innych miastach
nocowaliśmy zawsze na terenie mediny. Każdy z tych riad był inny, ale wszystkie
niezwykle interesujące. W Marrakech przez prawie niewidoczne drzwi w ścianie
domu wciśniętego w róg małej uliczki wchodziło się w wąski korytarz, który
prowadził do wewnętrznego patio z basenikiem i zakamarkami do siedzenia.
Drzwi i okna pokoi znajdujących się na piętrze wychodziły na balkon otaczający
patio. Kolorowe, tradycyjne mozaiki i tradycyjne meble dopełniały dekoracji.
Riad w Tafroute miał dla odmiany mnóstwo ładnej, współczesnej sztuki wyeksponowanej
na odnowionych, pobielanych, glinianych ścianach. Na wielkim patio otwartym
3 piętra wyżej i na tarasie na dachu królowały palmy i wylewające się z
pojemników bugenwilie. W Essouira nasz riad składał się z dwóch połączonych
domów na końcu ślepej, wąskiej uliczki, tuż nad morzem, gdzie fale rozbijają
się o mur, do którego te domy przylegają. Dla odmiany ten dom był urządzony
w stylu tradycyjnym, ale z angielskim smaczkiem, z przestronnymi sypialniami
i z patio na dachu z widokiem na morze, gdzie jedliśmy śniadanie przy dźwięku
fal. Po przekroczeniu Atlasu spaliśmy w odnowionym zamku, który nagle pojawił
się na bezludziu jak oaza spokoju. Wszystko było tam kremowo - białe, niesłychanie
eleganckie. Z centralnego ogrodu z basenem, schody z pięknymi balustradami
prowadziły do licznych tarasów z kanapami i fotelami. Koło Ait Benhaddan
nocowaliśmy w odnowionej części 500-letniej fortyfikowanej wioski (a w
nieodnowionej reszcie wciąż mieszkają "normalni ludzie") do której trzeba
się wdrapać (okropnie wysoko!) po kamiennych schodach. W środku liczne
wąskie korytarze, drzwi i przejścia są tak niskie, że przechodząc trzeba
się zginać (właściciele zawiesili w tych miejscach kolorowe pomponiki,
żeby te miejsca zauważyć). Na półkach albo w gablotach wzdłuż korytarzy
umieszczono mnóstwo pięknych, starych rzeczy. Oczywiście było tam też obowiązkowe
centralne patio i taras na dachu z pięknym widokiem. Na brzegu pustyni
zatrzymaliśmy się w jeszcze jednym tradycyjnym domu z ogrodem i basenem,
z atmosferą lekko "rozlazłą". Mieliśmy sypialnie i salonik do naszej
dyspozycji i czuliśmy się prawie jak u siebie w domu. Na pustyni, przy
wydmach spaliśmy w namiocie, a w innym miejscu w odrestaurowanej wieży
obserwacyjnej, dawniej będącej częścią wioski, a teraz częścią ośrodka
stworzonego przez byłego uczestnika rajdów przez pustynie. W Amtoudi nocowaliśmy
w domu przyklejonym wysoko do ściany wąwozu prawie będącym częścią skały
z kształtem wpasowującym się w otoczenie, z ogromnym kamieniem będącym
częścią ściany w łazience. Trzeba było wdrapać się tak wysoko, że nie mieliśmy
siły, żeby wywindować tam nasz bagaż, a który musiał być przywieziony przez
osła po krętej, stromej ścieżce.
Myślę, że w naszych wspomnieniach
Maroko pozostanie egzotyczną z lekka tajemniczą krainą pełną kontrastów:
kolorowych mozaik, malowideł i tkanin, filigranowych elementów w architekturze,
meblach, biżuterii czy lampach, ale też surowych rudo-brązowych starych
zamków i spichrzy (chociaż i one zachowały często pięknie rzeźbione drzwi
czy elementy ścian). Na zawsze zachowamy obraz piętrzących się na zboczach
skał wiosek w kolorze czerwonej ziemi, zielonych dolin, oaz z bujną zielenią
i piaszczystych wydm pustyni. Będziemy pamiętać uczucie cofania się w czasie
w obliczu petroglifów i nagle spotkanie z teraźniejszością, kiedy spotkaliśmy
nomada zaganiającego stado osłów na motocyklu, czy dziewczynkę - pastuszka
z telefonem komórkowym. Wszędzie spotykaliśmy przyjaznych ludzi witających
nas często tradycyjną miętową, okropnie słodką herbatą.
W skrócie - jest to piękny kraj pełen
autentyczności, której zawsze szukam w swoich podróżach.
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC.
|