Migawki z bezdroży...
Złamana stopa zmusza mnie do siedzenia
w domu w czasie, kiedy mieliśmy być w Indochinach. Zamiast więc doznawać
nowych wrażeń powracam myślami do licznych wędrówek, do których potrzebne
były bardzo sprawne nogi...
Nasza najbardziej chyba niezwykła
wyprawa to trek w Parku Ayuaktut (co w języku Inuktitut oznacza "Land that
Never Melts - Kraina, która nigdy nie topnieje" na Ziemi Baffina. Po trzech
lotach coraz to mniejszymi samolotami, docieramy do położonej na wiecznej
zmarzlinie eskimoskiej wioski Pangnirtung. Na "gołym terenie stoją nieliczne
domy na słupach i kościół w kształcie igloo. Pomiędzy nimi wisi mnóstwo
suszących się na świeżym powietrzu ryb i skór fok. Ze zdziwieniem odkrywamy
studio graficzne, gdzie mieszkańcy wioski tworzą naprawdę doskonałe dzieła
sztuki. Następnego dnia łódź motorowa przepychająca się przez lód wzdłuż
fiordu dowozi nas do wejścia do parku. Umawiamy się, że motorówka powróci
po nas za 10 dni i zostajemy sami - dwie maleńkie (mimo ogromnych plecaków)
kropki na tle majestatycznych gór.
Góry towarzyszą nam przez cały czas,
kiedy poruszamy się wzdłuż doliny walcząc na przemian z wiatrem albo z
komarami, godzinami szukając w miarę płytkiego przejścia przez zagradzające
nam drogę rwące strumienie spływające z lodowców. Nie spotykamy żadnych
zwierząt, nie widzimy żadnej roślinności. Tylko dwa razy spotykamy innych
ludzi - niemiecką parę z lokalnym przewodnikiem i grupę australijskich
alpinistów, którzy chcą wspiąć się na (podobno najwyższą, znaną pionową
skałę) Mount Thor. Kompletną ciszę zakłóca tylko świst wiatru, szum spływającej
po kamieniach wody i od czasu do czasu odgłos spadających ze skał kamieni.
Staramy się unikać miejsc, gdzie mogłyby nas dopaść. Na noc (oczywiście
białą, bo jest to środek lata) rozbijamy namiot. Przedzieranie się przez
ten surowy krajobraz, świadomość, że jest on "prawdziwy, niezmieniony
przez człowieka i istniejący w tej formie od tysiącleci daje ogromną satysfakcję.
Kiedy drugiego dnia przekraczamy koło podbiegunowe czujemy się jak wybrańcy
losu dopuszczeni do tajemniczej krainy.
Jakże inny jest krajobraz, który
otacza nas w czasie wędrówki na szlaku Kalalau wiodącym wzdłuż wybrzeża
Napali na hawajskiej wyspie Kauai. Wąska ścieżka wije się wysoko na stoku,
często tuż na krawędzi bardzo stromej skały. Po jednej stronie przepaściste
zbocze spada do szafirowego morza, po drugiej wznosi się bujna zieleń egzotycznych
roślin. Od czasu do czasu widać w dole zatoczki z białym piaskiem plaż,
a w górze strumienie i wodospady. Jest supergorąco, a więc nic dziwnego,
że napotkana kobieta, niesłychanie energicznie poruszająca się wzdłuż szlaku,
ubrana jest tylko w buty. Przelotna ulewa wcale nie ochładza powietrza,
dodaje tylko wilgoci. Ale ten upał wart jest wspaniałego widoku, który
zostanie na zawsze w naszej skarbnicy pięknych i egzotycznych miejsc.
Wspomnienie wąskiej skalistej ścieżki
Kaluali przywodzi na pamięć inną, równie wąską dróżkę na krawędzi przepaści,
na dodatek z nawisającą nad nią skałą tak, że trzeba było się czołgać.
Było to podczas wędrówki w Parku Bugaksan w Południowej Korei, kiedy dołączyliśmy
do "tubylców - dwóch mężczyzn nie mówiących po angielsku, ubranych w,
jakby prosto ze sklepu, spodnie. Panowie często rozmawiali przez telefony
komórkowe i dlatego zakwalifikowaliśmy ich jako "mięczaków i wybierających
łatwą drogą. Nie widać było żadnych znaków, a gęsta mgła nie pozwalała
ocenić jak ten szlak naprawdę wygląda. Dopiero kiedy mgła się uniosła odkryliśmy,
że prowadzi on pomiędzy wielkimi stromymi wąwozami i szybko zrozumieliśmy,
że sami nie potrafimy odnaleźć drogi powrotnej. Podążaliśmy więc dalej
za nieznajomymi. W którymś momencie drogę zagrodziła nam ogromna skała
i nasi przypadkowi towarzysze wędrówki sprawnie wspięli się na nią, a potem
wciągnęli nas na linach. Panowie pokrzepili się sodzu - czyli lokalną wódką.
Byłam wykończona i z trudem dotrzymywałam im kroku. A potem właśnie nastąpiło
to czołganie się nad przepaścią... Dopiero później, kiedy spotkaliśmy mówiącego
po angielsku mężczyznę dowiedzieliśmy się, że przeszliśmy przez niebezpieczny
teren, gdzie wstęp jest zabroniony. Wymordowani wylądowaliśmy w końcu na
szczycie, gdzie nagle zobaczyliśmy mnóstwo turystów. Była nawet kawa (przyniesiona
przez sprzedawcę w wielkim pojemniku na plecach). Okazało się, że na tę
górę można wejść z drugiej strony o wiele wygodniejszym szlakiem.
Wąskie, strome ścieżki są chyba najczęściej
pojawiającym się elementem wspomnień z naszych wędrówek. Niewątpliwie jedną
z najtrudniejszych i uciążliwych jest droga prowadząca prastarym szlakiem
Inków w Peru. Pokonywanie wysoko (do 4.000 m. n.p.m.) położonych przełęczy
jest nie lada wyzwaniem, mimo, że namioty i prowianty niesione są przez
szerpów. Bronimy się przed chorobą wysokościowa popijając herbatę z liści
coca i podziwiamy kryjące się w chmurach szczyty gór, zamglone doliny i
napotykane w kilku miejscach, znikające pod roślinnością ruiny. Nic jednak
nie da się porównać z uniesieniem, w które nas wprowadza widok na tajemnicze
Machu Pichu, kiedy po czterodniowej wędrówce docieramy tuż przed zachodem
słońca do Sun Gate - Bramy Słońca. O tej porze nie ma już żadnych turystów
więc tajemnicze, zupełnie puste starożytne miasto jak zjawa rozciąga się
w dolinie w całym swym majestacie. Jeszcze tylko krótkie zejście w dół
i mamy całe Machu Pichu dla siebie!
Inna stroma ścieżka to szlak wzdłuż
cieśniny Huan de Fuca na wyspie Vancouver. Pnie się w górę, przedziera
się przez las, po to, żeby za chwilę zejść karkołomnie w dół. Ta sekwencja
powtarza się niezliczoną ilość razy. W najbardziej stromych miejscach ścieżkę
zastępują "schody wyrąbane w powalonych pniach drzew. Musimy pilnie śledzić
mapę przypływów i odpływów, żeby nie dotrzeć do dolnej części szlaku, kiedy
jest on pod wodą. Tylko raz nieco spóźniliśmy się i przemykając w ostatniej
chwili tuż przy skale zostaję zalana wielką falą. Co gorsze.... plecak
także.
Musimy uważać na przypływy również
podczas wędrówki wzdłuż Lost Coast, czyli Zagubionego Wybrzeża w północnej
Kalifornii. Tym razem szlak prowadzi po płaskim terenie, po piachu, wśród
traw i niewysokich krzewów. Łatwa droga, słoneczna pogoda i szum oceanu
tworzą prawdziwie wakacyjną, sielską atmosferę. Musimy tylko uważać, żeby
nie nadepnąć na wygrzewające się w słońcu grzechotniki, co zupełnie nie
umniejsza wspaniałego, prawie sielankowego uczucia oderwania od świata.
Jeszcze większe różnice pomiędzy
przypływem i odpływem oceanu, tym razem Atlantyckiego, obserwujemy wędrując
w Parku Cap Chignecto w Nowej Szkocji. Skały dramatycznie spadają stromo
do morza. Schodzimy na plażę pełną ogromnych skalistych kolumn, które w
czasie przypływu znajdują się całkowicie pod wodą. Wędrujemy też przez
gęsty las nie spotykając dosłownie nikogo i rozkoszujemy się uczuciem obcowania
z przyrodą.
Ocean i plaża pojawiają się we wspomnieniu
wędrówki na Cape Scott na północnym czubku Wyspy Vancouver. Parkujemy samochód
na końcu wyboistej drogi wijącej się wśród lasu - dalej już tylko ściana
wielkich drzew, a pomiędzy nimi dwie, ledwie widoczne ścieżki. U wejścia
do jednej z nich, ze zdziwieniem spostrzegamy znak zapraszający do ogrodu.
Trudno uwierzyć, że z dala od jakiejkolwiek miejscowości, wśród wielkiej
puszczy może istnieć ogród. Oczywiście musimy to sprawdzić i po krótkim
spacerze wkraczamy w zupełnie inny świat: słoneczna wielka polana pełna
kwiatów, piękne w kształtach, nieznane nam drzewa, a wśród nich mały biały
domek. Spotykamy pracującą w tym czarodziejskim ogrodzie panią, która wyjaśnia,
że w początkach dwudziestego wieku norweski osadnik Bernt Ronning wykarczował
tu kawałek lasu, zbudował dom i założył ogród, do którego sprowadzał nasiona
i sadzonki roślin z całego świata. Ogród w ciągu lat stawał się coraz większy
i został popularnym miejscem postoju wzdłuż istniejącej tam kiedyś drogi.
W domu okoliczni osadnicy zbierali się na tańce. Z czasem większość z nich
opuściła ten teren. Ronning został do wczesnych lat 60-tych. Niestety po
jego śmierci posiadłość została porzucona i las szybko zaczął wypierać
ogród. Obecni właściciele od ponad 30 lat pracują nad jego odrestaurowaniem,
wciąż odkrywając nowe gatunki roślin. Wdzięczni im jesteśmy za tę wspaniałą
niespodziankę, rozkoszujemy się otaczającym nas pięknem, po czym wyruszamy
zgodnie z planem w stronę oceanu.
Szlakiem wiodącym przez podmokły
las po całodziennej wędrówce docieramy do zupełnie pustej piaszczystej
plaży, na której rozbijamy namiot. Szum fal kołysze nas do snu. Następnego
ranka odkrywamy ślady niedźwiedzi, które wyraźnie miały nam za złe, że
zagrodziliśmy im drogę. Dzień później pijąc poranną kawę mamy przyjemność
zobaczyć ich osobiście: dwa wielkie czarne cielska wolno podążające w naszą
stronę. Lekko spanikowani zaczynamy wymachiwać rękami i niedźwiedzie obrażone
naszym brakiem przyjacielskiego powitania wchodzą do lasu i wynurzają się
z niego już minąwszy nasz namiot. Idziemy jeszcze na małą wycieczkę do
latarni morskiej i dzień później zbieramy się z powrotem.
Najdłuższa, bo prawie dwutygodniowa,
ale jakże inna, o wiele bardziej cywilizowana była wędrówka dookoła Mont
Blanc. Wędrując w Alpach przez Francję, Szwajcarię i Włochy obchodzimy
najwyższą górę w Europie. Wspinamy się na wysokie przełęcze, podziwiając
rozległe widoki, wędrujemy po wąskich ścieżkach wzdłuż stromych skał albo
po szerokich zwaliskach kamieni, zatrzymując się na noc w schroniskach.
Schodząc czasem do malowniczych wiosek mijamy zielone łąki, gdzie pasą
się owce i krowy - zupełnie jak na pocztówkach. I znowu satysfakcjonujące
zmęczenie, duma z przebrnięcia przez trudną przełęcz i niebywała przyjemność,
kiedy po wielu posiłkach złożonych głównie z chleba i zupy w schroniskach
można zjeść sałatę w małej francuskiej wiosce.
I jeszcze tyle krótkich wędrówek
w prawie wszystkich parkach Ameryki Północnej - wiosną, kiedy w górach
brniemy w śniegu, a w dolinach idziemy wśród morza kwitnących kwiatów,
latem, aby chłodzić się w jeziorach i wodospadach, jesienią - podziwiając
kolory, często walcząc z wiatrem i grzejąc się w gorących źródłach, zimą
poruszając się na rakietach śnieżnych albo nartach-biegówkach po nieskazitelnym
śniegu - zawsze pełni zachwytu dla otaczającej nas przyrody. Czy jeszcze
kiedyś zaznamy czegoś podobnego? Chyba tego typu wyprawy są już poza mną
i należy zacząć odbywać bardziej cywilizowane podróże...
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii - BC. |