Kanada pachnąca żywicą
- podróż na północ Kolumbii Brytyjskiej (cz. 1)
Często czujemy, że w poszukiwaniu
nowych doznań, nowych krajobrazów i wrażeń musimy oddalić się od miejsca
zamieszkania tak daleko jak jest to możliwe, a nie widzimy tego co bliżej
i równie piękne, a może nawet piękniejsze.
Tak więc tym razem, w poszukiwaniu
miejsc nie stratowanych przez licznych turystów, przyrody nie zmienionej
przez człowieka i przeżyć innych niż te na co dzień, udajemy się na północ
naszej prowincji British Columbia (BC). Zaplanowaliśmy tę podróż z myślą
o odwiedzeniu trzech miejsc. Pierwsze to Bella Coola, miejscowość, do której
dostać się można tylko jedną drogą lądową, a która się tam, na brzegu oceanu
kończy. Wyobrażałam sobie, że tam odnajdę Kanadę z moich wyobrażeń z dzieciństwa,
z małą wioską zagubioną wśród niekończących się lasów z wielkimi iglastymi
drzewami. Następny punkt programu to znajdująca się jeszcze bardziej na
północ Laxglatsap, miejscowość tak mała, że nie można jej znaleźć na większości
map, położona na tradycyjnym terenie plemion Nisga'a.
Mój fryzjer, który jest dla mnie
źródłem wiedzy pokazał mi zdjęcia zbudowanego niedawno muzeum sztuki poświęconej
twórczości indiańskiej z tego terenu. Zadziwiło i zaciekawiło mnie, że
muzeum funkcjonuje tak daleko od wszelkich centrów kulturalnych. Trzeci
cel podróży to Haida Gwaii - legendarne wyspy u północnych wybrzeży BC,
znane dawniej jako Queen Charlotte Islands, zamieszkałe głównie przez Indian
z plemienia Haida. Co się zdarzy lub co zobaczymy pomiędzy tymi trzema
miejscami (z właściwym nam brakiem talentów organizacyjnych) postanowiliśmy
zostawić losowi.
Wcześnie rano wyjeżdżamy ciągnąc
naszą małą (wielkości łóżka) przyczepę, która zastąpi nam na czas podróży
dom. W ostatniej chwili udaje nam się dostać na prom, który z wyspy Vancouver,
gdzie mieszkamy, dowozi nas na ląd stały. Postanawiamy "zahaczyć" o Whistler
jadąc droga "sea to sky" (od morza do nieba) z zapierającymi dech widokami
na ocean z jednej strony i stromymi skałami z drugiej. Mimo, że znane z
poprzednich podróży, widoki wciąż nas zachwycają. W Whistler zatrzymujemy
się, żeby "przelecieć" przez Muzeum Audin - piękny, nowoczesny, "wpasowany"
w otoczenie budynek, który został zbudowany po to, by znaleźć miejsce na
ogromną kolekcję sztuki (głównie indiańskiej) bogatego miejscowego przedsiębiorcy
budowlanego. Kolekcja jest imponująca ze starymi i współczesnymi dziełami,
mnóstwem obrazów Emily Carr oraz z kilkoma pracami światowej sławy współczesnych
artystów BC.
Z przyjemnością jednak opuszczamy
kurort, przekraczamy Coastal Mounties jadąc niesłychanie krętą drogą otoczoną
przez wysokie szpiczaste skały, które czasem, zanim dobrnie się do zakrętu,
wydają się blokować drogę. Dalej na północ góry stają się łagodniejsze
i krajobraz jest prawie pustynny. Po przejechaniu następnych kilkuset kilometrów
mijamy już tylko pagórki porośnięte lasem, w wielu miejscach w różnym stopniu
spalonym. Pogoda, wbrew naszym oczekiwaniom i oficjalnym prognozom, jest
piękna i słoneczna, tylko wcześnie rano mgła unosi się nad jeziorami i
zalewa doliny. Przez dziesiątki kilometrów szosa biegnie wśród morza żółtych
rumianko-podobnych kwiatów, czasem wylewających się na pola, czasem wciskających
się między drzewa, czasem z białymi łatami rumianków albo intensywnie różowymi
"fire weed". Dopiero zjeżdżając w dół po karkołomnych serpentynach, drogą
zawieszoną między zboczami gór i głębokim wąwozem - zdajemy sobie sprawę,
jak wysoko byliśmy na płaskowyżu.
W dole krajobraz znowu się zmienia:
wąwozy i góry o rozmaitych kształtach: czasem jak kopuły przecięte na pół,
z jedną ścianą pionową, a drugą łagodną, inne jak stare mury zamków albo
jak rzędy ogromnych, słoniowych nóg leżących na stoku zbiegającym do rzeki.
Znowu pojawiają się spalone lasy ze świeżą zielenią starającą się zakamuflować
szkodę, a daleko na horyzoncie majaczą ośnieżone szczyty. Po krótkim spacerze
wzdłuż Chilcotin River z lodowatą, zieloną, mętną wodą wkraczamy w "rain
forest" - las deszczowy. Ogromne zielone liście kapusty skunksów (skunk
cabbage) wyglądają jakby zostały przeniesione z puszczy tropikalnej, mchy
pokrywają ziemię i pnie drzew, a z gałęzi zwisają "brody dziadków" - srebrzyste
długie włókna porostów. Szukając szlaku do wędrówki, po błądzeniu po kamienistych
i piaszczystych drogach, znajdujemy się na wąskiej prawie-ścieżce mając
nadzieję, że znajdziemy miejsce, by zawrócić. Niespodziewanie droga kończy
się na brzegu ogromnego jeziora z piaszczystą plażą i małym campingiem,
gdzie nie ma nikogo (ale w wychodku jest elegancki papier toaletowy!).
Co za luksus po dwóch nocach spędzonych "w krzakach"! Rozsiadamy się na
plaży i martwienie się drogą powrotną odkładamy na potem.
Następnego dnia, po karkołomnej jeździe
z powrotem do szosy, zatrzymujemy się na cywilizowanym campingu w dolinie
Bella Coola na terenie, gdzie ponad 100 lat temu osiedlili się przybysze
z Norwegii i gdzie do dziś większość mieszkańców ma europejskie pochodzenie.
Leniwie pijemy poranną kawę siedząc na ławce nad rzeką, obserwując wolno
płynące chmury tworzące wciąż zmieniające się białe wzory na tle ciemnych,
majestatycznych gór.
Bella Coola, oddalona tylko o kilka
kilometrów, zgodnie z moimi wyobrażeniami, położona jest w sercu lasu -
Lasu Niedźwiedzi (Bear Forest) z kombinacją "poplątanych" wielkich drzew,
stromych granitowych skał, z rzeką, która wpada do labiryntu fiordów i
zatok, z ośnieżonym szczytem Mount Waddington - najwyższej góry w BC -
w tle. Znajdujemy się na terenie 10.000-letniej kultury Nuxalk. Wedle lokalnych
wierzeń bujne lasy i liczne zwierzęta zostały podarowane przez Stwórcę
ludziom, którzy tysiące lat temu zstąpili na ziemię na rzęsach słońca.
Dlatego też emblematem Nuxalk jest Sun Mask - maska przedstawiająca słońce
otoczone czterema parami dłoni reprezentujących pomocników Stwórcy jak
również cztery wioski, które tu oryginalnie istniały. Dzisiaj niecała połowa
mieszkańców doliny to Indianie z tych rodów. Ich obecność jest bardzo widoczna
z licznymi malowidłami na domach i totemami, ale też, niestety, przez wszechobecny
bałagan, ze szkieletami starych samochodów przerośniętymi trawą i krzakami.
Mamy okazję podziwiać bardziej estetycznie zadowalającą formę kultury indiańskiej,
kiedy w towarzystwie przewodnika (nie powinno się wkraczać na uświęcony
teren bez przedstawiciela lokalnego rodu) wędrujemy przez las i wzdłuż
strumienia odkrywając skały z wyrytymi na nich, tysiącletnimi petroglifami.
Trudno pozbyć się wrażenia, że cofamy się w czasie i wkraczamy w tajemniczy
świat istot kierujących losami człowieka, kiedy, z dykcją aktora i fascynującym
sposobem mówienia, przewodnik zapoznaje nas z legendami i zwyczajami sprzed
wieków i odśpiewuje, przy hipnotyzującym akompaniamencie bębna, stare pieśni
będące częścią rytuałów.
Następnego dnia mamy okazję zagłębić
się łodzią w liczne wodne zakamarki, przemykające między wysepkami, wciskające
się w wąskie zatoki i fiordy. Na skalistym wybrzeżu, na obumarłych drzewach
siedzą dziesiątki posępnych orłów, a poniżej w morzu kłębią się czarne,
błyszczące foki - wślizgują się zwinnie na zwalone pnie, a potem zsuwają
się w dół i nurkują z gracją. Zatrzymujemy się przy jednej z wysp, by ogrzać
się kąpielą w gorącym źródle. W innym miejscu wysiadamy, gdyż chcemy powędrować
drogą przez las wśród wielkich drzew do największego w okolicy przeogromnego
cedru. Na stromych skałach staramy się odczytać czerwone petrografy (w
odróżnieniu od petroglifów, które wyryte są w kamieniu, te są namalowane
na powierzchni skały.)
Pełni wrażeń opuszczamy Bella Coola,
oczywiście tą samą drogą, którą przyjechaliśmy - bo nie ma innej. Serpentynami
wdrapujemy się na płaskowyż z widokami jak w północnym Ontario lub Quebec.
Podziwiamy piękny zachód słońca na campingu nad jeziorem i od deszczu,
który zaczyna się następnego dnia, staramy się uciec na północ. Przez przypadek
napotykamy stary, pięknie odrestaurowany Fort St James, który był jednym
z głównych punktów handlowych firmy Hudson Bay.
W skrupulatnie odnowionych budynkach
pełnych towarów (mnóstwo skór bobrów i innych dzikich zwierząt i suszonych
ryb!) wyposażonych w stare meble, ludzie, w strojach sprzed lat, opowiadają
o życiu w tamtych czasach. Ze zdziwieniem dowiaduję się, że "beaver hat"
to nie była czapka futrzana tylko elegancki kapelusz z filcu najdelikatniejszej
sierści bobra, w niesłychanie pracochłonny (i trujący) sposób, i że praca
ta była wykonywana w Rosji. Główną jednak rozrywką w forcie jest wyścig
kur traktowany prawie tak samo poważnie jak królewskie wyścigi konne w
Ascot (chociaż panie nie mają kapeluszy). Niestety kury, na które postawiłam
zakład, nie wygrały
Niespodziewanie robi się słonecznie
i gorąco, kiedy drogą przez pełne kwiatów łąki, wzdłuż jezior, a potem
przez góry docieramy do następnego cywilizowanego campingu. Ambitnie usiłujemy
wdrapać się do podnóża lodowca. Przedzieramy się przez krzaki, zwalone
drzewa i błoto (zechciało mi się natury to ją mam), podciągamy się na linach,
które ktoś miłosiernie tam zainstalował (jakoś nie mam wtedy za złe tej
ingerencji człowieka), ale po dwóch godzinach poddajemy się, kiedy musimy
pokonać prawie prostopadłe zwalisko kamieni. Jak niepyszni wracamy (znów
ta karkołomna droga) i tym razem cywilizowanym szlakiem wędrujemy do wodospadów
Twin Falls.
Dalej na północ robi się jeszcze
bardziej górzyście. Poruszamy się drogą, która z jednej strony ograniczona
jest stromą ścianą skały, z drugiej jeziorem lub rzeką, ze szpiczastymi,
pokrytymi śniegiem szczytami w tle. Zatrzymujemy się w Hazelton z piękną
repliką wioski indiańskiej, gdzie, jak należy, wejście do domów to niewielki
otwór, by wróg nie mógł się tak łatwo dostać do środka. W totemie
przylegającym do ściany, totemy "wolno stojące" - pokazują historie rodów
i chronią od nieszczęść, czynny jest warsztat produkujący canoe (czółna
wydłubane z jednego kawałka drzewa) i pracownia rzeźbiarska. Pięknie tam
i interesująco, ale nie potrafię wczuć się w atmosferę, przeszkadza mi,
że nic nie jest autentyczne tylko zrobione na pokaz. Poczucie kontaktu
z prawdziwą lokalną kulturą odnajduję za miastem, na polu ze starymi, wyblakłymi
totemami, gdzie nie ma ani jednego turysty.
Następny zaplanowany cel naszej podroży
to Muzeum Nisgaa. Okazuje się, że zostało zbudowane na skraju jedynego
w Kanadzie Parku Wulkanicznego. Jest to ogromne, ciągnące się kilometrami
pole lawy, która z daleka wygląda jak wielkie grudy ciemnoszarej ziemi
z rzadko rozsianymi głazami, szczelinami i formami drzew. Tylko gdzieniegdzie
małe roślinki usilnie próbują wypełznąć na powierzchnię. Muzeum to jedyny
budynek w okolicy dosłownie w środku niczego. Jego powstanie było zainspirowane
historią przybycia ludu Niska, który ponoć przywędrował w canoe oraz ideą
przywrócenia starych Niska skarbów na ich rodowy teren w poniekąd podobny
sposób. Z lekko wygiętym dachem kojarzącym się z canoe lub z falami oceanu
robi wrażenie łodzi wyrzuconej przez ocean na wyludnioną plażę i jest wyrazem
wyrafinowanej prostoty. Równie pięknie, "w stylu prawdziwej elegancji"
zorganizowane jest wnętrze z eksponatami różnego rodzaju: strojami, przedmiotami
codziennego użytku i licznymi rzeźbami. W odróżnieniu od innych znanych
mi muzeów, opis pokazywanych przedmiotów to nie data i informacja o artyście
i sposobie wykonania, a historia, którą ten eksponat przedstawia (a może
to być zarówno łyżka, miska, maska lub tradycyjny strój). Nie jestem w
stanie spamiętać znaczenia wszystkich symboli ani nieskończonej ilości
legend z nimi związanych, więc podziwiam tylko eksponaty jako piękną sztukę
i przykłady niesłychanego rzemiosła.
W Prince Rupert mamy okazję zwiedzić
kolejne, o wiele większe muzeum w kształcie zainspirowanym przez log-house,
z zewnątrz dość niepozorne, ze ścianami z wyblakłego drzewa. Mnóstwo tam
pięknych eksponatów lokalnej kultury indiańskiej jak również przedmiotów
i informacji o pierwszych białych osadnikach. Niestety również mnóstwo
turystów, którzy zatrzymują się tu w czasie podróży statkiem na Alaskę.
Wieczorem wsiadamy na prom którym
dotrzemy do Haida Gawii.
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC. |