Podróż do Indii
Od bardzo dawna moim ulubionym napojem
była herbata Darjeeling. Kiedy znalazłam więc opis wspaniałej kilkudniowej
wędrówki, w czasie której idąc wzdłuż podnóży Himalajów w tejże prowincji
zatrzymuje się na popijanie lokalnie uprawianej herbaty, natychmiast zadecydowałam,
że muszę tego sama spróbować.
Podróż oczywiście zaczęliśmy w Dehli.
Już pierwszy hotel wprowadził nas w zupełnie inny świat. Nie tylko pałaco-podobny
dom, ale i personel (aż chce się powiedzieć służba) były jakby żywcem wyjęte
z czasów kolonialnych. Czułam się zaambarasowana, kiedy facet, który przyniósł
mi herbatę, kiedy wylegiwałam się przy basenie, kłaniając się zapytał:
"Should I pour now, madam?" - zupełnie jak w Dowton Abby. Później prawie
zaczęłam traktować to jak coś normalnego, kiedy tego typu scena powtórzyła
się wiele razy w dalszych etapach podroży, kiedy zatrzymywaliśmy się na
plantacjach herbaty w starych domach należących dawniej do Anglików.
Dehli jest ogromnym miastem pełnym
kontrastów. Stare Dehli to labirynt wąskich uliczek z plątaniną kabli elektrycznych
pokrywających ściany często na półrozwalonych domów i tysiącem sklepików,
które sprzedają wszystko i jeszcze trochę. Podobno wystarczy zaparkować
samochód po to, żeby po kilku minutach móc kupić go w częściach. Nowe Dehli
to piękne kolonialne gmaszyska, szerokie i pełne zieleni aleje, a w najnowszej
części nowoczesne bloki mieszkalne i awangardowe biurowce. Wystarczy jednak
oddalić się nieco od centrum, żeby natknąć się na slumsy. Wszędzie,
bez względu na dzielnice, niesłychanie kolorowy tłum ludzi, pełno samochodów,
autobusów i rykszy - głównie z motocyklami w charakterze siły napędowej.
Samochody, motocykliści i święte krowy wpychają się na każdy wolny, albo
i nie koniecznie wolny, kawałek ulicy. Nie wiem dlaczego nie widać żadnych
wypadków. Pewnie niezliczone ilości hinduskich bogów trzymają ludzi w opiece
(nasz kierowca miał wizerunki aż trzech, tuż przy kierownicy). Oczywiście
zwiedziliśmy w Dehli najważniejsze zabytki, między innymi najstarszy w
Indiach meczet, ale też i nową świątynię, gdzie złote pomniki bogów konkurują
z robotami.
Rzecz jasna nie mogliśmy pominąć
słynnej Agry. Mimo, że zwykle staramy się unikać miejsc z tłumami turystów
i nie lubimy zachwycać się tym, czym się należy, nie mogłam nie zachwycić
się monumentalnym, ale jednocześnie delikatnym Taj Mahal wzbudzającym uczucia
podziwu i (ze zdziwieniem stwierdziłam) uniesienia oraz imponującym Czerwonym
Fortem promieniującym silą i autorytetem.
Żadna podróż do Indii nie może obejść
się bez wizyty w Varanasi - najświętszym mieście w Indiach. Hindusi usiłują
odwiedzić to miejsce przynajmniej raz w życiu, żeby uczestniczyć w rytuałach
religijnych. Jest to niesamowite miasto i chyba kwintesencja (przynajmniej
w moim pojęciu) Indii - labirynt wąskich uliczek zapchanych pojazdami i
pieszymi pielgrzymami w tradycyjnych, niesłychanie kolorowych strojach.
Święte krowy kroczą wśród tego dostojnie, a psy śpią spokojnie wśród największego
ruchu. W wielu miejscach ghates - czyli szerokie kamienne stopnie schodzą
w dół do świętej rzeki Ganges gdzie pielgrzymi dokonują rytualnych ablucji
zmywając grzechy. Niektóre z tych ghates służą jako miejsce kremacji zmarłych.
Dzień i noc palą się tam ognie i w powietrzu unosi się dym. Hindusi wierzą,
że zmarli, których zwłoki umyte zostaną w Ganges i spalone na jego brzegu,
a prochy wrzucone do rzeki, wyswobodzeni zostaną od cyklu życia i śmierci
i będą mogli przenieść się do wyższej formy istnienia.
Wieczorem Varanasi przekształca się
w prawie nierealną krainę świateł, kolorów, dźwięków i zapachów, kiedy
zaczyna się najbardziej fascynująca ceremonia ognia z dmuchaniem w muszle,
wywijaniem lampami, zniczami i kadzidłami, tańcami i śpiewami. Setki
albo i tysiące zapalonych świeczek unoszą się na wodzie zapewniając osobom,
które je zapaliły spełnienie życzeń. Wzięliśmy udział w tym obrządku wypływając
łódką dalej od brzegu, żeby dołączyć nasz płomień i nasze życzenia do innych.
Przez cały pobyt w Varanasi czuliśmy się częścią tajemniczego i egzotycznego
świata. Na zawsze pozostanie z nami niezapomniane wrażenie wkroczenia w
krainę nierealności.
Inne oblicze Indii zobaczyliśmy odwiedzając
plantacje herbaty w prowincji Assam - zielone wzgórza z rzędami krzewów
herbacianych i kolorowymi plamami ubrań zbierających, stare kolonialne
budynki, gdzie można przenocować i inne gdzie produkuje się herbatę.
Zupełnie odmiennego przeżycia dostarczyła
nam wizyta w parku Kaziranga, który jest siedliskiem największego na świecie
stada nosorożców jednorożnych. Jechaliśmy na słoniu (bardzo niewygodnie)
wśród zdawałoby się niekończących się łąk i mokradeł z wysokimi trawami,
pomiędzy którymi nosorożce kompletnie ignorując nas i często siedzące na
ich plecach ptaki, żyły swoim codziennym życiem - czyli głównie jedząc.
Jeszcze mniej indyjska" była część
podróży, w której odwiedziliśmy Dolinę Ziro - północno-wschodnią część
kraju, gdzie rzadko docierają ludzie albo zwyczaje spoza tego regionu.
Po to, żeby się tam dostać musieliśmy przejechać po okropnie krętych, okropnie
wąskich i przeokropnie wyboistych drogach przez góry pokryte najpierw lasami
bananowo-bambusowymi, a potem bambusowo - z jakimiś innymi drzewami. A
wśród tych pięknych lasów.... góry śmieci (mam wrażenie, że Indie toną
w śmieciach i jakoś to nikomu nie przeszkadza). W dolinie Ziro zamieszkują
liczne przedziwne szczepy pochodzenia mongolsko-tybetańskiego. Nasz kierowca
pochodził z jednego z tych szczepów, a jego żona z innego. Oboje musieli
walczyć o pozwolenie na ślub, przez długi czas, z rodzinami, które nie
mogły nawet sobie wyobrazić, że można poślubić kogoś z innego szczepu -
mimo, że ich zwyczaje prawie się nie różnią. Mieliśmy okazję odwiedzić
członków ich rodzin i zobaczyć jak naprawdę żyją.
Małe wioski rozrzucone są wśród ryżowych
pól, na których kobiety pracują od świtu do zachodu słońca. Bambusowe chałupy
bez okien, prawie się ze sobą stykające, tworzą wąskie uliczki. Cała chata
jest tylko jedną izbą z dwoma otwartymi paleniskami (jedno do gotowania,
drugie zarezerwowane dla szamana, jeśli musi przyjść, żeby odczynić uroki)
i licznymi legowiskami. Nad ogniskiem na wielkiej ramie metalowej suszy
się drewno, które później można wykorzystać.
Praktycznie nie ma tam żadnych mebli,
tylko kilka prymitywnych półek i siedzisk, wszystkie ubrania zawieszone
są na drągu biegnącym wzdłuż ściany. Wychodek to jednak oddzielne pomieszczenie,
z pochyloną ścianą tak, że przy podłodze tworzy się szeroka szpara spełniająca
rolę toalety, a ulica czy podwórko spełnia rolę kanalizacji. Tym niemniej
w niektórych chałupach w rogu stoi (okropnie staroświecki, ale zawszeć
to) telewizor - bo mają, przynajmniej czasem elektryczność, a w niektórych
domach również wodę. Każdy klan ma też na terenie wioski miejsce, gdzie
starszyzna rozstrzyga wszelkie spory i podejmuje ważne decyzje. Wygląda
ono jak zadaszona scena na palach. W lesie za wsią jest specjalne
miejsce przeznaczone na uroczystości, którym oczywiście przewodniczy szaman.
Jest to polana z wielką ilością bambusowych patyków z nadzianymi na nich
skorupami jajek. Podobno szaman przepowiada przyszłość albo udziela rad,
a nawet rozkazów na podstawie czegoś tam w żółtku jajka albo też w kurzej
wątrobie. Nie jestem pewna czy te skorupy to produkt uboczny tych przepowiedni
czy też mają same w sobie jakieś symboliczne znaczenie. Starsze kobiety
ze szczepu Apatani mają wytatuowane twarze (zwykle rząd kropek biegnący
od czoła, przez nos aż do brody) i drewniane krążki rozpychające nozdrza.
Jest to teraz przez rząd Indii zabronione więc młode dziewczyny już tego
nie robią.
Spaliśmy w domu kierowcy (gdzie rządzi
teściowa) w maleńkim miasteczku, które ma nawet sklep - otwór w ścianie
chałupki wypełniony różnościami. Mieliśmy więc niezwykle, jak na
tamtą okolicę, eleganckie warunki. Dom był częściowo murowany i z ubikacją
(chociaż taką do przykucania). Posiłki wciąż jednak gotowane są na otwartym
palenisku w środku kuchni. Ja zostałam uraczona mięsem kurczaka ugotowanym
w środku łodygi bambusa wetkniętej w ognisko. Jeffrey dzielnie wybrał lokalną
specjalność - gotowanego szczura. Zalane wodą pola nie tylko służą do uprawy
ryżu, ale też jako miejsce, gdzie, zanim ryż urośnie, łowi się ryby, a
po zbiorach poluje na szczury, które tam przybywają wtedy w wielkich ilościach,
żeby zjadać resztki.
W powrotnej do cywilizacji drodze
zatrzymaliśmy się na kilku targach - góry głów i łap kurzych, głowy świńskie
ze smutnymi oczami, a kozie szczerzą zęby; stosy owoców, warzyw, i ziół,
worki przypraw i rozmaitych ziaren, mnóstwo ryb i gotowe do upieczenia
na ogniu kanapki: bambusowe liście z posiekanymi ślimakami albo z żywymi
mrówkami.
Przez piachy, po prawie nieobecnej
drodze, dotarliśmy do przystani promu czyli plaży z kilkoma budami, wrzeszczącymi
ludźmi i zaparkowanymi w nieładzie samochodami. Po chybotliwych deskach
przedostaliśmy się na rozklekotaną łódź, która po mniej więcej godzinie
dowiozła nas na drugi brzeg Brahmaputry. Znaleźliśmy się znowu w kolonialnym
świecie luksusu - nasz "bungalow" na plantacji herbaty był apartamentem
pewnie dwa razy większym niż nasz w Montrealu. Nie było, o dziwo, typowych
niespodzianek jak zardzewiałe framugi okien czy poplamione dywany często
obecne nawet w najelegantszych hotelach. Wykwintny obiad został podany
w "naszej" jadalni, a śniadanie następnego dnia na werandzie.
Przez Kalkutę, która nam się nie
podobała i Bagdogra po dwóch lotach lokalnymi samolotami i długiej podróży
samochodem dotarliśmy wreszcie do miasta Darjeeling, gdzie mieszkańcami
są głównie Nepalczycy. Prawie wszystkie gęsto ustawione wzdłuż stromych
uliczek (bo to już góry) domy mają mnóstwo kwiatów w ciasno ustawionych
rzędach doniczek (a właściwie plastikowych woreczków). Jak wszędzie wąskie
uliczki są jednym wielkim targowiskiem, ale wybór lokalnych produktów jest
jednak inny niż w hinduskiej części kraju.
Pierwszego ranka w Darjeeling zerwaliśmy
się o czwartej rano, żeby oglądać wschód słońca nad Himalajami ze Wzgórza
Tygrysów. Wyobrażałam sobie, że będziemy się wspinać wąską ścieżką na odludziu,
a okazało się, że zawieziono nas samochodem w towarzystwie setek
innych turystów. Słońce rzeczywiście było niezwykłe - najpierw mały kawałek
jakby pływający wśród chmur, a potem bardzo szybko rosnące i oświetlające
białe szczyty gór. Pięknie - ale niestety tłumy turystów psują wrażenie
niezwykłości.
Następnego dnia nareszcie zaczęliśmy
wędrówkę w górach - główny cel podroży do Indii. Niestety chmury wisiały
bardzo nisko więc nici z pięknych widoków na Himalaje. Większość szlaku
prowadzi przez las rododendronowo-magnoliowy, ale niezwykle silne w tym
roku deszcze zniszczyły większość kwiatów, które o tej porze roku powinny
pokrywać całe drzewa. Wędrowaliśmy najpierw stale w górę, kilkakrotnie
przekraczając granicę między Indiami i Nepalem, wiejskimi drogami od wioski
do wioski pokrzepiając się w każdej z nich herbatą i nocując w maleńkich
chałupkach.
Od czasu do czasu spotykaliśmy ludzi,
dla których, w odróżnieniu od nas, pokonywanie tej drogi było częścią codziennego
życia - człowieka pasącego świnie (czarne!), innego - transportującego
na osłach jakieś towary i kilkoro idących do sąsiedniej wioski. Czwartego
dnia małą, wyboistą, kamienistą ścieżką zaczęliśmy wreszcie schodzić bardzo
stromo w dół. Wciąż jeszcze było pochmurno i mglisto, ale przynajmniej
rododendrony i orchidee w tej części dopisały. Ponieważ pogoda się nie
poprawiła Jeffrey podjął męską decyzję i tego samego dnia przeszliśmy też
trasę zaplanowaną na następny dzień i zakończyliśmy wędrówkę. Himalaje
(ale nie Everest) zobaczyliśmy dopiero z okna naszego pokoju hotelowego,
kiedy obudziwszy się o świcie zupełnie niespodziewanie zobaczyliśmy unoszące
się nad chmurami białe, ośnieżone szczyty.
Poruszając się dalej już samochodem
odwiedziliśmy zawieszoną na zboczu góry wioskę tybetańskich uchodźców produkujących
przepiękne, bardzo kolorowe dywany. Odwiedziliśmy Gangtok, stolicę prowincji
Sikkim, która do 1975 była niezależnym królestwem, a teraz jest, wciąż
jeszcze częściowo niezależną częścią Indii, gdzie wielopiętrowe, kolorowe
domy spiętrzone są na zboczu góry. Podziwialiśmy niesamowite freski, rzeźby
i tkaniny w buddyjskich świątyniach i klasztorach. Wszędzie spotykaliśmy
wielu mnichów (nawet małych chłopców) w jaskrawo pomarańczowych ubiorach.
Odwiedziliśmy święte dla Buddystów
i dla Hindusów jezioro, które gwarantuje spełnienie życzeń. Więc szybciutko,
hurtem zażyczyłam sobie szczęścia i zdrowia dla wszystkich moich bliskich.
Jadąc serpentynami o wyboistej nawierzchni mijaliśmy góry z tarasowymi
polami z mnóstwem flag modlitewnych. Przy drogach kwitły poinsecje, hibiskusy,
amarylisy, filodendrony, krotony i inne rośliny (wedle mego pojęcia) doniczkowe,
które z bliżej nieokreślonych powodów postanowiły zażywać wolności.
Na każdym kroku widzieliśmy niesłychanie
ciężko pracujących ludzi, którzy młotkami rozbijali kamienie, wyrywali
chwasty i usuwali stare liście i śmieci z przydrożnych rowów (nadchodziła
pora deszczowa), nosili na plecach w ogromnych koszach zawieszonych na
pasku idącym w poprzek czoła, drewno i ścięte w lesie sierpami gałęzie.
Większość tych prac wykonywały kobiety ubrane w kolorowe sari.
Kakofonia kolorów, wymyślne formy
architektury, sztuki i rzemiosła, różnorodność krajobrazu i przyjaźń ludzi
to wrażenia, które na zawsze będą nam się kojarzyć z Indiami.
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC. |