.
NUMER 8 / STYCZEŃ 2020

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Podróż do Indii

Od bardzo dawna moim ulubionym napojem była herbata Darjeeling. Kiedy znalazłam więc opis wspaniałej kilkudniowej wędrówki, w czasie której idąc wzdłuż podnóży Himalajów w tejże prowincji zatrzymuje się na popijanie lokalnie uprawianej herbaty, natychmiast zadecydowałam, że muszę tego sama spróbować.

Podróż oczywiście zaczęliśmy w Dehli.  Już pierwszy hotel wprowadził nas w zupełnie inny świat. Nie tylko pałaco-podobny dom, ale i personel (aż chce się powiedzieć służba) były jakby żywcem wyjęte z czasów kolonialnych. Czułam się zaambarasowana, kiedy facet, który przyniósł mi herbatę, kiedy wylegiwałam się przy basenie, kłaniając się zapytał: "Should I pour now, madam?" - zupełnie jak w Dowton Abby. Później prawie zaczęłam traktować to jak coś normalnego, kiedy tego typu scena powtórzyła się wiele razy w dalszych etapach podroży, kiedy zatrzymywaliśmy się na plantacjach herbaty w starych domach należących dawniej do Anglików.

Dehli jest ogromnym miastem pełnym kontrastów. Stare Dehli to labirynt wąskich uliczek z plątaniną kabli elektrycznych pokrywających ściany często na półrozwalonych domów i tysiącem sklepików, które sprzedają wszystko i jeszcze trochę. Podobno wystarczy zaparkować samochód po to, żeby po kilku minutach móc kupić go w częściach. Nowe Dehli to piękne kolonialne gmaszyska, szerokie i pełne zieleni aleje, a w najnowszej części nowoczesne bloki mieszkalne i awangardowe biurowce. Wystarczy jednak oddalić się nieco od centrum, żeby natknąć się na slumsy.  Wszędzie, bez względu na dzielnice, niesłychanie kolorowy tłum ludzi, pełno samochodów, autobusów i rykszy - głównie z motocyklami w charakterze siły napędowej. Samochody, motocykliści i święte krowy wpychają się na każdy wolny, albo i nie koniecznie wolny, kawałek ulicy. Nie wiem dlaczego nie widać żadnych wypadków. Pewnie niezliczone ilości hinduskich bogów trzymają ludzi w opiece (nasz kierowca miał wizerunki aż trzech, tuż przy kierownicy). Oczywiście zwiedziliśmy w Dehli najważniejsze zabytki, między innymi najstarszy w Indiach meczet, ale też i nową świątynię, gdzie złote pomniki bogów konkurują z robotami.

Rzecz jasna nie mogliśmy pominąć słynnej Agry. Mimo, że zwykle staramy się unikać miejsc z tłumami turystów i nie lubimy zachwycać się tym, czym się należy, nie mogłam nie zachwycić się monumentalnym, ale jednocześnie delikatnym Taj Mahal wzbudzającym uczucia podziwu i (ze zdziwieniem stwierdziłam) uniesienia oraz imponującym Czerwonym Fortem promieniującym silą i autorytetem.

Żadna podróż do Indii nie może obejść się bez wizyty w Varanasi - najświętszym mieście w Indiach. Hindusi usiłują odwiedzić to miejsce przynajmniej raz w życiu, żeby uczestniczyć w rytuałach religijnych. Jest to niesamowite miasto i chyba kwintesencja (przynajmniej w moim pojęciu) Indii - labirynt wąskich uliczek zapchanych pojazdami i pieszymi pielgrzymami w tradycyjnych, niesłychanie kolorowych strojach. Święte krowy kroczą wśród tego dostojnie, a psy śpią spokojnie wśród największego ruchu. W wielu miejscach ghates - czyli szerokie kamienne stopnie schodzą w dół do świętej rzeki Ganges gdzie pielgrzymi dokonują rytualnych ablucji zmywając grzechy. Niektóre z tych ghates służą jako miejsce kremacji zmarłych. Dzień i noc palą się tam ognie i w powietrzu unosi się dym. Hindusi wierzą, że zmarli, których zwłoki umyte zostaną w Ganges i spalone na jego brzegu, a prochy wrzucone do rzeki, wyswobodzeni zostaną od cyklu życia i śmierci i będą mogli przenieść się do wyższej formy istnienia. 

Wieczorem Varanasi przekształca się w prawie nierealną krainę świateł, kolorów, dźwięków i zapachów, kiedy zaczyna się najbardziej fascynująca ceremonia ognia z dmuchaniem w muszle, wywijaniem lampami, zniczami i kadzidłami, tańcami i śpiewami.  Setki albo i tysiące zapalonych świeczek unoszą się na wodzie zapewniając osobom, które je zapaliły spełnienie życzeń. Wzięliśmy udział w tym obrządku wypływając łódką dalej od brzegu, żeby dołączyć nasz płomień i nasze życzenia do innych. Przez cały pobyt w Varanasi czuliśmy się częścią tajemniczego i egzotycznego świata. Na zawsze pozostanie z nami niezapomniane wrażenie wkroczenia w krainę nierealności.

Inne oblicze Indii zobaczyliśmy odwiedzając plantacje herbaty w prowincji Assam - zielone wzgórza z rzędami krzewów herbacianych i kolorowymi plamami ubrań zbierających, stare kolonialne budynki, gdzie można przenocować i inne gdzie produkuje się herbatę.

Zupełnie odmiennego przeżycia dostarczyła nam wizyta w parku Kaziranga, który jest siedliskiem największego na świecie stada nosorożców jednorożnych. Jechaliśmy na słoniu (bardzo niewygodnie) wśród zdawałoby się niekończących się łąk i mokradeł z wysokimi trawami, pomiędzy którymi nosorożce kompletnie ignorując nas i często siedzące na ich plecach ptaki, żyły swoim codziennym życiem - czyli głównie jedząc.

Jeszcze mniej “indyjska" była część podróży, w której odwiedziliśmy Dolinę Ziro - północno-wschodnią część kraju, gdzie rzadko docierają ludzie albo zwyczaje spoza tego regionu. Po to, żeby się tam dostać musieliśmy przejechać po okropnie krętych, okropnie wąskich i przeokropnie wyboistych drogach przez góry pokryte najpierw lasami bananowo-bambusowymi, a potem bambusowo - z jakimiś innymi drzewami. A wśród tych pięknych lasów.... góry śmieci (mam wrażenie, że Indie toną w śmieciach i jakoś to nikomu nie przeszkadza). W dolinie Ziro zamieszkują liczne przedziwne szczepy pochodzenia mongolsko-tybetańskiego. Nasz kierowca pochodził z jednego z tych szczepów, a jego żona z innego. Oboje musieli walczyć o pozwolenie na ślub, przez długi czas, z rodzinami, które nie mogły nawet sobie wyobrazić, że można poślubić kogoś z innego szczepu - mimo, że ich zwyczaje prawie się nie różnią. Mieliśmy okazję odwiedzić członków ich rodzin i zobaczyć jak naprawdę żyją. 

Małe wioski rozrzucone są wśród ryżowych pól, na których kobiety pracują od świtu do zachodu słońca. Bambusowe chałupy bez okien, prawie się ze sobą stykające, tworzą wąskie uliczki. Cała chata jest tylko jedną izbą z dwoma otwartymi paleniskami (jedno do gotowania, drugie zarezerwowane dla szamana, jeśli musi przyjść, żeby odczynić uroki) i licznymi legowiskami. Nad ogniskiem na wielkiej ramie metalowej suszy się drewno, które później można wykorzystać. 

Praktycznie nie ma tam żadnych mebli, tylko kilka prymitywnych półek i siedzisk, wszystkie ubrania zawieszone są na drągu biegnącym wzdłuż ściany. Wychodek to jednak oddzielne pomieszczenie, z pochyloną ścianą tak, że przy podłodze tworzy się szeroka szpara spełniająca rolę toalety, a ulica czy podwórko spełnia rolę kanalizacji. Tym niemniej w niektórych chałupach w rogu stoi (okropnie staroświecki, ale zawszeć to) telewizor - bo mają, przynajmniej czasem elektryczność, a w niektórych domach również wodę. Każdy klan ma też na terenie wioski miejsce, gdzie starszyzna rozstrzyga wszelkie spory i podejmuje ważne decyzje. Wygląda ono jak zadaszona scena na palach.  W lesie za wsią jest specjalne miejsce przeznaczone na uroczystości, którym oczywiście przewodniczy szaman. Jest to polana z wielką ilością bambusowych patyków z nadzianymi na nich skorupami jajek. Podobno szaman przepowiada przyszłość albo udziela rad, a nawet rozkazów na podstawie czegoś tam w żółtku jajka albo też w kurzej wątrobie. Nie jestem pewna czy te skorupy to produkt uboczny tych przepowiedni czy też mają same w sobie jakieś symboliczne znaczenie. Starsze kobiety ze szczepu Apatani mają wytatuowane twarze (zwykle rząd kropek biegnący od czoła, przez nos aż do brody) i drewniane krążki rozpychające nozdrza. Jest to teraz przez rząd Indii zabronione więc młode dziewczyny już tego nie robią.

Spaliśmy w domu kierowcy (gdzie rządzi teściowa) w maleńkim miasteczku, które ma nawet sklep - otwór w ścianie chałupki wypełniony różnościami.  Mieliśmy więc niezwykle, jak na tamtą okolicę, eleganckie warunki. Dom był częściowo murowany i z ubikacją (chociaż taką do przykucania). Posiłki wciąż jednak gotowane są na otwartym palenisku w środku kuchni. Ja zostałam uraczona mięsem kurczaka ugotowanym w środku łodygi bambusa wetkniętej w ognisko. Jeffrey dzielnie wybrał lokalną specjalność - gotowanego szczura. Zalane wodą pola nie tylko służą do uprawy ryżu, ale też jako miejsce, gdzie, zanim ryż urośnie, łowi się ryby, a po zbiorach poluje na szczury, które tam przybywają wtedy w wielkich ilościach, żeby zjadać resztki.  

W powrotnej do cywilizacji drodze zatrzymaliśmy się na kilku targach - góry głów i łap kurzych, głowy świńskie ze smutnymi oczami, a kozie szczerzą zęby; stosy owoców, warzyw, i ziół, worki przypraw i rozmaitych ziaren, mnóstwo ryb i gotowe do upieczenia na ogniu kanapki: bambusowe liście z posiekanymi ślimakami albo z żywymi mrówkami.
 

Przez piachy, po prawie nieobecnej drodze, dotarliśmy do przystani promu czyli plaży z kilkoma budami, wrzeszczącymi ludźmi i zaparkowanymi w nieładzie samochodami. Po chybotliwych deskach przedostaliśmy się na rozklekotaną łódź, która po mniej więcej godzinie dowiozła nas na drugi brzeg Brahmaputry. Znaleźliśmy się znowu w kolonialnym świecie luksusu - nasz "bungalow" na plantacji herbaty był apartamentem pewnie dwa razy większym niż nasz w Montrealu. Nie było, o dziwo, typowych niespodzianek jak zardzewiałe framugi okien czy poplamione dywany często obecne nawet w najelegantszych hotelach. Wykwintny obiad został podany w "naszej" jadalni, a śniadanie następnego dnia na werandzie.

Przez Kalkutę, która nam się nie podobała i Bagdogra po dwóch lotach lokalnymi samolotami i długiej podróży samochodem dotarliśmy wreszcie do miasta Darjeeling, gdzie mieszkańcami są głównie Nepalczycy.  Prawie wszystkie gęsto ustawione wzdłuż stromych uliczek (bo to już góry) domy mają mnóstwo kwiatów w ciasno ustawionych rzędach doniczek (a właściwie plastikowych woreczków). Jak wszędzie wąskie uliczki są jednym wielkim targowiskiem, ale wybór lokalnych produktów jest jednak inny niż w hinduskiej części kraju.

Pierwszego ranka w Darjeeling zerwaliśmy się o czwartej rano, żeby oglądać wschód słońca nad Himalajami ze Wzgórza Tygrysów. Wyobrażałam sobie, że będziemy się wspinać wąską ścieżką na odludziu, a okazało się, że zawieziono nas  samochodem w towarzystwie setek innych turystów. Słońce rzeczywiście było niezwykłe - najpierw mały kawałek jakby pływający wśród chmur, a potem bardzo szybko rosnące i oświetlające białe szczyty gór. Pięknie - ale niestety tłumy turystów psują wrażenie niezwykłości.

Następnego dnia nareszcie zaczęliśmy wędrówkę w górach - główny cel podroży do Indii. Niestety chmury wisiały bardzo nisko więc nici z pięknych widoków na Himalaje. Większość szlaku prowadzi przez las rododendronowo-magnoliowy, ale niezwykle silne w tym roku deszcze zniszczyły większość kwiatów, które o tej porze roku powinny pokrywać całe drzewa. Wędrowaliśmy najpierw stale w górę, kilkakrotnie przekraczając granicę między Indiami i Nepalem, wiejskimi drogami od wioski do wioski pokrzepiając się w każdej z nich herbatą i nocując w maleńkich chałupkach.

Od czasu do czasu spotykaliśmy ludzi, dla których, w odróżnieniu od nas, pokonywanie tej drogi było częścią codziennego życia - człowieka pasącego świnie (czarne!), innego - transportującego na osłach jakieś towary i kilkoro idących do sąsiedniej wioski. Czwartego dnia małą, wyboistą, kamienistą ścieżką zaczęliśmy wreszcie schodzić bardzo stromo w dół.  Wciąż jeszcze było pochmurno i mglisto, ale przynajmniej rododendrony i orchidee w tej części dopisały. Ponieważ pogoda się nie poprawiła Jeffrey podjął męską decyzję i tego samego dnia przeszliśmy też trasę zaplanowaną na następny dzień i zakończyliśmy wędrówkę. Himalaje (ale nie Everest) zobaczyliśmy dopiero z okna naszego pokoju hotelowego, kiedy obudziwszy się o świcie zupełnie niespodziewanie zobaczyliśmy unoszące się nad chmurami białe, ośnieżone szczyty. 

Poruszając się dalej już samochodem odwiedziliśmy zawieszoną na zboczu góry wioskę tybetańskich uchodźców produkujących przepiękne, bardzo kolorowe dywany. Odwiedziliśmy Gangtok, stolicę prowincji Sikkim, która do 1975 była niezależnym królestwem, a teraz jest, wciąż jeszcze częściowo niezależną częścią Indii, gdzie wielopiętrowe, kolorowe domy spiętrzone są na zboczu góry. Podziwialiśmy niesamowite freski, rzeźby i tkaniny w buddyjskich świątyniach i klasztorach. Wszędzie spotykaliśmy wielu mnichów (nawet małych chłopców) w jaskrawo pomarańczowych ubiorach.

Odwiedziliśmy święte dla Buddystów i dla Hindusów jezioro, które gwarantuje spełnienie życzeń. Więc szybciutko, hurtem zażyczyłam sobie szczęścia i zdrowia dla wszystkich moich bliskich. Jadąc serpentynami o wyboistej nawierzchni mijaliśmy góry z tarasowymi polami z mnóstwem flag modlitewnych. Przy drogach kwitły poinsecje, hibiskusy, amarylisy, filodendrony, krotony i inne rośliny (wedle mego pojęcia) doniczkowe, które z bliżej nieokreślonych powodów postanowiły zażywać wolności.

Na każdym kroku widzieliśmy niesłychanie ciężko pracujących ludzi, którzy młotkami rozbijali kamienie, wyrywali chwasty i usuwali stare liście i śmieci z przydrożnych rowów (nadchodziła pora deszczowa), nosili na plecach w ogromnych koszach zawieszonych na pasku idącym w poprzek czoła, drewno i ścięte w lesie sierpami gałęzie. Większość tych prac wykonywały kobiety – ubrane w kolorowe sari.

Kakofonia kolorów, wymyślne formy architektury, sztuki i rzemiosła, różnorodność krajobrazu i przyjaźń ludzi to wrażenia, które na zawsze będą nam się kojarzyć z Indiami.


 

Barbara Tołłoczko 
 
 


Barbara Tołłoczko - doktor nauk biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka i pracuje twórczo w Victorii, BC.


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ