Kanada pachnąca żywicą
- podróż na północ Kolumbii Brytyjskiej (cz. 2)
Po całonocnej podróży promem lądujemy
na Graham Island, największej (i jednej z tylko dwóch wysp, które mają
asfaltową drogę) z ponad 400 wysp Haida Gwaii znanych przedtem jako Queen
Charlotte Islands. Ta nazwa nadana została przez handlowca, który ponad
200 lat temu przypłynął tu statkiem tak właśnie nazwanym. Indianie Haida
pozbyli się jej dosłownie oddając ją z powrotem - w czasie oficjalnej ceremonii
wręczyli premierowi Kolumbii Brytyjskiej tradycyjną skrzyneczkę z giętego
drzewa zawierającą kawałek papieru z napisaną na nim nazwą. Archipelag
został na powrót nazwany Haida Gwaii. Dzisiaj wyspy te rządzone są
na spółkę przez Radę Indiańska i rząd British Columbia.
Jeszcze tego samego dnia małym promem
przedostajemy się na sąsiednią wyspę Morsby. Rozklekotanym jeepem, po godzinie
wytrząsania się na leśnej drodze, przybywamy (my i 10 innych osób) do przystani,
gdzie, po wstępnych problemach technicznych, ładujemy się na nadmuchiwany
ponton i rozpoczynamy całodniową wycieczkę dookoła wyspy Louise, do której
nie można dostać się drogą lądową. Tym razem pogoda nam dopisuje, spokojna
woda błyszczy w słońcu - prawdziwe lato. Mijamy ściany lasów na stromych,
prawie prostopadłych górach. W kilku miejscach mniej zarośnięty brzeg i
resztki pomostów, na które zaczyna się już wdzierać roślinność, wskazują
na miejsca, gdzie dawniej były wioski. W wodzie unoszą się ogromne jasnożółte
meduzy.
Główną atrakcją jest wizyta w miejscu,
gdzie przed laty była wioska Kuma, która jak inne zaginęła, kiedy większość
mieszkańców umarła na przyniesioną przez białych wietrzną ospę. Jak wszystkie
osady składała się ona z szeregu dość wąskich, ale długich domów zwróconych
drzwiami ku morzu. Przenosząc się na lato na inna wyspę mieszkańcy wioski
zabierali ze sobą ściany domów zostawiając tylko główny ich szkielet, który
znów
potem został użyty, kiedy, razem ze ścianami, wracali na zimę. Dzisiaj
pozostały jedynie liczne totemy w różnym stanie rozkładu. Okazuje się,
że, generalnie rzecz biorąc, są trzy rodzaje totemów: totemy strzegące
wejścia do domu, z otworem, który jest drzwiami, totemy wzniesione ku pamięci
ważniejszych osób, gdzie górna część powyżej symboli rodu to zupełnie proste
zagłębienia tworzące pierścienie biegnące dookoła i upamiętniające ilość
"potlatch" czyli uroczystych uczt, które ta osoba wydała. Tradycja Haida
wymagała, żeby zużyć na takie wydarzenie wszystko co się miało - tak że
ważni ludzie zamiast gromadzić dobytek gromadzili szacunek. Często na samym
czubku totemu wyrzeźbione są figury strażników strzegących wioski. Dzisiaj
strażnikami są prawdziwi ludzie. W ramach programu ustalonego w 1981, potomkowie
Haida od wiosny do jesieni przybywają do niezamieszkałych wiosek i innych
ważnych dla Haida miejsc, żeby upewnić się, że są one przez odwiedzających
traktowane z szacunkiem. Trzeci rodzaj totemów to totemy "pogrzebowe",
na czubku których umieszczano ozdobna skrzynkę ze zwłokami zmarłych.
Należało zostawić je ich losowi, pozwolić, żeby upadły i zintegrowały się
z ziemią.
Jak w innych społeczeństwach Haida,
również w tej wiosce istniał dziwny, jak na mój gust, system matriarchalny.
Mieszkańcy należeli do dwóch klanów: orłów albo kruków. Zwyczaj wymagał,
żeby poślubić osobę z innego klanu i mąż jak również dzieci stawali się
członkami klanu żony. Podobno kobiety miały też decydujący głos w sprawach
dotyczących całej wioski. Tym niemniej wodzem zostawał facet... Wszystkiego
tego dowiadujemy się od jednego ze strażników, wędrując ścieżkami wśród
wysokich traw jak poszukiwacze skarbów co i rusz to odkrywając ślady
dawnej świetności.
Po smakowitym pikniku na słonecznej,
kamienistej plaży kontynuujemy podróż morską. Zatrzymujemy się jeszcze
raz na krótko, żeby popróbować morskich szparagów (okropnie słone) porastających
skały, które w czasie przypływu są pokryte wodą. Przemykamy potem pomiędzy
mniejszymi wyspami nie widząc nawet śladu ludzkiej obecności - wszędzie
tylko niekończące się lasy i skały - jest pięknie, spokojnie i lekko tajemniczo...
Pod wieczór lądujemy znów na Morsby. Pełni wrażeń i nowo zdobytej wiedzy,
znów po karkołomnej jeździe jeepem, wracamy do przystani promu i w ostatniej
chwili łapiemy już ostatni tego dnia stateczek, który zawozi nas do Skidgate
na wyspie Graham.
Wyspa Graham to najbardziej "cywilizowana"
część Haida Gwaii. Asfaltowa szosa (jedyna!) biegnie do północnego krańca
wyspy i łączy (aż!) sześć miejscowości. Największa z nich to Queen Charlotte
- prawie jak miasteczko, ma nawet oprócz szosy jeszcze drugą ulicę. Ma
też kawiarnię, w której spędzamy leniwe popołudnie siedząc na tarasie tuż
nad morzem i wdając się w nieobowiązująca rozmowę z również nie śpieszącymi
się ludźmi: z młodą kobieta Haida, z człowiekiem, który wiele lat temu
przez długi czas pracował przy wyrębie lasu, a teraz odwiedza "stare śmieci",
z facetem, który uciekł od żony-satrapy i utrzymuje się tu chwytając się
najróżniejszych robót. Siedzący przy sąsiednim stoliku zasuszony staruszek
w kowbojskim kapeluszu przysłuchuje się tylko naszej rozmowie uśmiechając
się od czasu do czasu pod wąsem. Wszyscy zgadzają się, że Queen Charlotte
to niesłychanie blisko powiązane społeczeństwo, gdzie nie tylko wszyscy
dobrze się znają, ale wszyscy są zawsze gotowi pomóc komuś kto tej pomocy
potrzebuje. Potwierdza to również kobieta, która za 10$ pozwala wziąć prysznic
w kabinie na jej podwórku, do której dopływ i temperaturę wody reguluje
z zewnątrz w odpowiedzi na instrukcje kąpiącego się delikwenta. W międzyczasie
zabawia osobę czekającą na swoją kolej opowieściami o tym jak radziła sobie
w życiu, kiedy tuż po zakupieniu 40 akrów ziemi do wykarczowania, zmarł
jej mąż. Szkoda, że nie jestem pisarką - byłby to wspaniały materiał na
fascynującą książkę.
Główną atrakcją w okolicy jest Heritage
Centre, położone pomiędzy Queen Charlotte i Skidgate, niesamowite, zachwycające
muzeum poświęcone sztuce i historii Haida, gdzie za przewodnika służy nam
młoda rodowita Indianka wyraźnie bywała w świecie. Okazuje się być córką
jednej z założycielek Rady Haida, która teraz robi doktorat z antropologii
(dobrze jest widzieć Indian "pasujących" do współczesnego życia i równocześnie
zachowujących tradycje). Muzeum zbudowane jest jak typowa wioska - szereg
pawilonów tuż nad morzem wyglądających jak indiańskie domy (tyle tylko,
że od strony morza ściany są szklane) z rzędem sześciu totemów reprezentujących
6 wiosek, które kiedyś w tej okolicy istniały.
Wedle popularnej legendy Gaanuwee
(Supernatural Being - Istota Nadprzyrodzona) nauczył przodków Haida jak
rzeźbić totemy, które stają się żywymi członkami społeczeństwa: wiążą społeczność,
przypominają o rodowodzie, czczą pamięć poważanych członków społeczeństwa.
Ta legenda jest wciąż żywa i totemy są nie tylko eksponatem muzealnym,
ale również integralną częścią współczesnego życia Haida. Kiedy zbudowano
nowoczesny szpital, w czasie ceremonii otwarcia wzniesiono totem, gdzie
przeplatają się symbole medycyny współczesnej i tradycyjnej. Przed szkołą
w Old Masset stoi totem upamiętniający powrót szczątków zmarłych Haida
rozrzuconych przedtem w różnych regionach Kanady. Totem ten był częścią
kanadyjskiej ekspozycji na berlińskim Expo 2000. Często sklepy, ośrodki
kultury i nawet prywatne domy mają swoje totemy. Tradycyjna sztuka Haida
pojawia się w postaci malowideł na ścianach domów, w znienacka pojawiających
się pracowniach rzeźbiarskich albo warsztatach produkujących tradycyjne
canoe. Niestety w Starym Masset, gdzie praktycznie wszyscy mieszkańcy to
Haida, wszechobecny jest również bałagan - rozpadające się samochody, lodówki
i Bóg wie co jeszcze w różnym stopniu porośnięte trawą i krzakami.
Zupełnym przeciwieństwem jest Tlell.
który nawet trudno jest nazwać miejscowością - rozrzucone wśród lasu, dostępne
jedynie po piaszczystej drodze, nieliczne domy, z których jeden to bardzo
sympatyczny i w dobrym guście sklep z pamiątkami, inny to zadziwiająco
elegancki butik, w którym można też nabyć luksusowe produkty spożywcze.
Mamy też okazję spróbować kuchni
tradycyjnej, chociaż wyraźnie dopasowanej do gustów białych. Znajoma znajomej,
która mieszkała na Haida Gwaii przez 13 lat, dała nam numer telefonu kobiety,
która serwuje tego typu jedzenie w swoim domu. Zgodziła się przyjąć nas
na lunch, Głosem nie znoszącym sprzeciwu kazała przyjść dokładnie o 12:45.
Panikując, że się spóźnimy z trudem odnaleźliśmy dom, położony tuż nad
morzem przy szosie gdzieś koło Skidgate, otoczony rzeźbami i kompozycjami
z muszli i drewna wyrzuconego przez ocean. W środku również mnóstwo
najrozmaitszych bibelotów, ale też i naprawdę dobrych grafik, wyprodukowanych
przez krewnych i znajomych właścicielki i pięknie nakryty stół. Jemy wodorosty,
wędzonego łososia i jakiś mały jakby naleśniczek, potem znowu rybę z ryżem,
kartoflem i sałatką z kapusty z lokalnymi jagodami, jakąś super smaczną,
puchatą kulę z rybą i nie wiem czym jeszcze, a na deser prozaiczną sałatkę
owocową.
Oczywiście udajemy się też w plener.
Po krótkiej jeździe leśną drogą, dostajemy się do miejsca, gdzie odkryto
najwcześniejsze znane dowody aktywności ludzkiej w Północnej Ameryce. Rozkoszując
się piękną, słoneczną pogodą wędrujemy przez las ogromnych drzew do Spirit
Lake już sama nazwa sprawia, że czujemy się uduchowieni. Usiłujemy dotrzeć
do wraku statku, który gdzieś tam podobno tkwi przy brzegu. Po kilku kilometrach
wędrówki po kamienistej, kompletnie pustej plaży zagradza nam drogę strumień,
którego nie możemy przekroczyć. Kiedy zatrzymujemy się na krótki odpoczynek
zbliża się do nas jakiś, jak mi się wydaje, podejrzany typ z długimi, siwymi
włosami, w wystrzępionych spodniach i bezkształtnej koszuli, a na dodatek
w towarzystwie ogromnego psa bliżej nieokreślonej rasy. Zaczynamy rozmawiać
i okazuje się, że to niesłychanie interesujący człowiek, z ogromną wiedzą
i erudycją. Na koniec długiej konwersacji na tematy filozoficzne i polityczne
dostaję od niego w prezencie duży agat, który on tam właśnie znalazł i
który ofiaruje mi jako przypomnienie, że mam się cieszyć każdą chwilą.
Po dodatkowym kursie szukania agatów (który później okazuje się bardzo
przydatny) rozstajemy się - my z powrotem w długą drogę do samochodu, on
do swojego domu, który, zupełnie niewidoczny, jest gdzieś w pobliżu.
Ostatnie dwa dni naszego pobytu na
Haida Gwaii postanawiamy spędzić na Plaży Agatów znajdującej się na północnym
wybrzeżu Graham. Po drodze kupujemy ryby od lokalnych rybaków. W którymś
momencie zauważamy ręcznie napisany znak wskazujący drogę do piekarni.
Zbaczamy więc z szosy i po krótkiej podróży boczną drogą, na małej polance
odnajdujemy starą ciężarówkę, pomalowaną w niesłychanie jaskrawe kolory.
W środku, w piecu zainstalowanym w szoferce, właścicielka wypieka smakowite
bułeczki, ciasta i ciasteczka, które można skonsumować przy kilku (w stylu
"od sasa do lasa") stolikach w altance albo wewnątrz "kawiarni".
Asfaltowa szosa kończy się kilkanaście kilometrów przed plażą - reszta
to piaskowo-kamienista droga przez niesamowity las. Jestem już przyzwyczajona
do północnoamerykańskich lasów deszczowych, ale ten jest inny niż wszystkie,
które przedtem widziałam. Niewiele jest siwych zwisających "bród dziadka".
Pokryte zielonym mchem gałęzie wyglądają jak kikuty amputowanych kończyn,
zgrubiałych w miejscu operacji i pokrytych guzami. Mech pokrywa dosłownie
wszystko. Oczekuję, że za chwilę pojawi się Baba Jaga albo jakieś potwory.
Ten las jest prawie przerażający, ale też przerażająco piękny.
Po ponurym lesie docieramy do morza
- jasno, słonecznie, kemping prawie pusty. Mamy swój prywatny kawałek plaży,
wystawiamy więc składane fotele i rozkoszujemy się lenistwem słuchając
dźwięku fal i przyglądając się przelatującym żurawiom, a wieczorem podziwiając
piękny zachód słońca. Czasem tylko robimy krótkie przerwy na spacery wzdłuż
morza. Plaża to piach, zwalone pnie drzew wybielone przez słońce i kamienie,
kamienie, kamienie - w tysiącach rozmiarów, kolorów - od białych przez
szare, różowe, brązowe i bordowe aż do czarnych i wzorów: w kropki, ciapki,
kółka, lub wzory abstrakcyjne w stylu "color field" - wszystkie idealnie
wypolerowane przez wodę. Wśród nich, jak przystało na nazwę plaży, odnajdujemy
agaty. Odbywamy tylko dwie dłuższe wędrówki. Krętym szlakiem przez las
gdzie pokolenia drzew rosną jedne na drugich, wspinamy się na Tow Hill
- górę, która od strony morza jest pionową skałą. Ze szczytu otwiera
się piękny widok na morze, gdzieś daleko majaczy Alaska. Próbujemy też
zobaczyć Dmuchającą Dziurę - otwór pomiędzy wielkimi skałami w morzu, z
którego w czasie przypływu wytryskuje fontanna wody. Wycieczka jest przyjemna,
ale morze jest za spokojne na spektakularne widowisko. Trzeciego dnia zaczyna
padać deszcz więc bez specjalnego żalu zaczynamy drogę powrotną, znów zatrzymując
się na śniadaniowe bułeczki (oczywiście!) w starej ciężarówce.
Ostatnią noc spędzamy na kempingu
miejskim w Charlotte City. Brzmi to bardzo wielkomiejsko, ale jest tam
tylko 6 miejsc na przyczepy wśród ogromnych drzew, ze ścieżkami w lesie
i kamienistą plażą. O 5:30 rano wyruszamy, aby załadować się na prom, który
przez 16 godzin będzie lawirował wśród fiordów, zatok i wysp słynnego Inside
Passage, żeby w końcu wylądować już na "naszej" wyspie Vancouver.
Prom sunie prawie bezgłośnie - czuję
się prawie jak w transie. Przed nami góry i wyspy jak kulisy dekoracji
w teatrze - od ciemnozielonych bliżej, poprzez granatowe, niebieskie i
coraz jaśniejsze szaro- błękitne, znikające na horyzoncie. W którymś momencie
zanurzamy się nagle w gęstej mgle - wydaje się, że płyniemy w mleku, Po
kilkunastu minutach mgła gromadzi się już tylko po kątach. Stale towarzyszy
nam wysoka, niebosiężna ściana gęstego lasu i tylko od czasu do czasu błyska
biała skała gdzie obsunęła się ziemia. Drobne falki błyszczą w słońcu.
Mniej więcej w połowie drogi zatrzymujemy się tylko jeden raz, w małej
osadzie Klemta, żeby zabrać kilku nowych pasażerów. Poza tym zupełnie prawie
nie ma śladu ludzkiej obecności. Czasem tylko mijamy małe łodzie rybackie.
Prom prześlizguje się pomiędzy wyspami i lądem stałym. W okolicy Harthy
Bay - w głębi ukazują się dostojne, skaliste bure góry, a wysoko pod niebem
błękitno szary lodowiec. Za oknami krążą mewy, w wodzie wieloryby, jak
należy, wydmuchują fontanny wody, a potem nurkują z wdziękiem pokazując
ogony - zupełnie jak na zdjęciach w reklamowych broszurkach. W porównaniu
z nimi foki wydają się już nieciekawe i tylko od niechcenia zaszczycamy
je krótkim spojrzeniem. Z czasem zaczynają prześwitywać wśród lasu skaliste
łysiny albo na granicy z wodą pojawia się biały piasek znikający w czasie
przypływu. Mam wrażenie, że dostąpiłam zaszczytu oglądania czegoś co jest
zwykle ukryte. Zapominam, że jestem w pomieszczeniu, gdzie są inni, widzę
tylko rozciągający się przede mną widok za ogromnym oknem. Czasem fiord
jest tak wąski, że wydaje się, że mogłabym dotknąć brzegu, W innym miejscu
baraszkują delfiny. Tu i owdzie płyną pnie drzew. Skaczą ryby. Mam
wrażenie, że ten krajobraz jest niezmieniony od tysięcy lat. Bliżej końca
żeglugi pojawiają się malownicze latarnie morskie, czasem z domkiem latarnika,
zawsze białym z czerwonym dachem. Zapada wieczór, pojawia się ogromny,
prawie czerwony księżyc w pełni. Tuż przed północą lądujemy w Port Hardy,
już na wyspie Vancouver, Następnego dnia po kilkugodzinnej jeździe samochodem
z przerwą na lunch w domu brata Jeffreya, jesteśmy w domu. Przypomina
mi się powiedzenie mojej mamy: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
"
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC. |