Od Pacyfiku po Atlantyk
- piesza wyprawa przez Kanadę (cz. 4)
26 marca 2015
Dzień 65 - "Chatka z drewnianych
bali"
Jest pochmurno, ale nie pada i nie
ma mgły. Ruszam w Góry Skaliste! Wszyscy domownicy wyszli wcześnie rano.
Jednym uchem słyszałem, że około szóstej już zostałem sam. Wychodząc z
domu, nie musiałem martwić się o zamknięcie drzwi. To jest Kanada. Nikt
przecież nie wejdzie, szczególnie w tak małym mieście jak Golden.
Wyszedłem z miasta na Trans Canada
i od razu wspinaczka. Na szczęście maszerowałem, a raczej raczkowałem po
asfaltowym szlaku. Jasna cholera, to już nie są żarty. Wózek jest strasznie
ciężki i nie wiem, jak przeżyję dzisiejszy dzień. "Wujek google" pokazał,
że mam niespełna osiemset (!!!) metrów pod górę w dzisiejszej trzydziestokilometrowej
trasie.
Patrzę za siebie i widzę miasto Golden
w całej okazałości. Widok ośnieżonych gór i gęstych prawie czarnych chmur
dodaje grozy całej okolicy. Przede mną widzę wąską dolinę Kicking Horse
Canyon i Góry Skaliste. Po kilku kilometrach droga z szerokiej czteropasmowej
zmienia się w bardzo wąską dwupasmówkę i niewiele jest pobocza. Z jednej
strony drogi jest przepaść, a z drugiej klif. Cholera! Tu spadają kamienie
i trzeba uważać na głowę! Czasami kierowcy nie mają szczęścia i dojeżdżają
do Golden z rozwaloną szybą. Jak mnie rozjedzie ciężarówka, to też źle
skończę. Dziś zobaczyłem, w jakie szambo bym się wpakował, gdybym ruszył
wczoraj w tej ogromnej mgle. Nawet teraz, gdy maszeruję, to pewnie kierowcy
się wkurzają, gdy mnie widzą.
Doszedłem do ciekawego zakrętu pod
kątem dziewięćdziesięciu stopni. Jest tu tak wąsko, że ograniczono prędkość
do czterdziestu kilometrów na godzinę (najniższa na całych ośmiu tysiącach
kilometrów TCH). Jest to również jedno z niewielu miejsc pomiędzy oceanami,
gdzie wszyscy kierowcy szczerze przeklinają. Raz, że niebezpiecznie, dwa
- nie ma pobocza, trzy - po drodze idzie jakiś wariat z wózkiem i w pomarańczowej
kamizelce. Kilka razy, gdy jechała na mnie wielka ciężarówka, zostawiłem
wózek, odskoczyłem na bok i przytuliłem się do skalnej ściany. Uff! Przeżyłem!
Gdybym się na niej rozmazał na czerwono, to moja wyprawa zapisałaby się
krwawo na kartach historii, a raczej namalowała. Ja to mam poczucie humoru.
Natrafiłem też na inne ciekawe miejsce.
Siedzę na kamieniu (mam przerwę) w wąskiej dolinie z małą, górską rzeką
i torami kolejowymi. Mam piękny widok na ogromny most! Wysoki na sto metrów
i długi na pół kilometra. Jest to pewnie raj dla samobójców i skoków na
bungie (w zależności, co kto woli). Przystanąłem na chwilę pośrodku, by
zrobić zdjęcia. Jest też nieodparta
chęć, by skoczyć, ale nie warto,
bo za mostem czekają mnie kolejne atrakcje. Jestem już coraz bliżej końca
dnia. Nogi palą od stałego marszu pod górę. Bardzo ciężki dzień.
Z drogi już widzę chatki! Na miejscu
przywitała mnie Leah - manager całego resortu, która czekała na mnie, by
dać mi chatkę na noc. Mailowo rozmawiałem z właścicielem i powiedział,
że sam biegał maratony i rozumie dobrze, jaki to wysiłek. Ma żonę Polkę,
a skoro jestem Polakiem, to wypadałoby pomóc. Chancellor Peak Chalets (tak
nazywa się resort) to wielkie drewniane chatki, z których każda może pomieścić
z dziesięć osób. Ja dostałem jedną z nich tylko dla siebie i za darmo!
Normalnie właściciel bierze ponad trzy stówki za noc! Leah i kilku znajomych
przyszli do mnie z obiadem i piwem, bo pomyśleli, że nie mam nic do jedzenia.
Przynieśli porządny kawał mięsa, a na deser ciasto czekoladowe. Trafiłem
do raju!
27 marca 2015
Dzień 66 - W wielkich górach
Wczorajszy dzień skończył się przyjemnie.
Dostałem dużą kolację i piwo (o wielkiej drewnianej chatce, a raczej willi
nie wspominając). Do wieczora praktycznie nic nie robiłem. Siedziałem przy
kominku, oglądałem jakieś filmy na laptopie, a w telewizji kanał pogodowy.
Wieczorem zjadłem jeszcze jedną kolację, tym razem z paczki. Dziś podobnie
ze śniadaniem, wszystko z paczki. Jak szaleć to szaleć - zrobiłem" pierś
z kurczaka z ziemniakami! Dzisiejszy dzień musi być idealny. Pali się w
kominku. Na dworze koszmarna mgła, ale ma być piękne słońce!
Chatka jest niesamowita, cała wykonana
z bali. Na piętrze jest duża wanna i kilka łóżek. Na dole znacznie ciekawiej
- duży salon z sofą i fotelami, duży kamienny kominek na gaz oraz wielka
kuchnia ze wszystkim, co potrzeba, by zrobić bankiet. Jest też jedyna prywatna
sypialnia z wielkim łóżkiem, gdzie spałem. Rano długo zwlekałem z wyjściem,
by rozwiało mgłę. Miałem czas na załatwienie noclegów dalej na trasie.
Oto jak załatwia się bezpłatny nocleg. Zadzwoniłem do hostelu w Field,
gdzie dziś zmierzam i zacząłem ich "bajerować". Jestem na wyprawie [bla,
bla, bla]. Usłyszałem pytanie - "ale dlaczego mielibyśmy dać nocleg ZA
DARMO?" Powiedziałem o swoim celu i swoich ambicjach, że idę trasą, którą
chciał pokonać Terry Fox. Po trzyminutowym "praniu mózgu" zgodzili się
przygarnąć mnie na noc! Czas ruszać! Dziękuję bardzo resortowi Chancellor
Peak Chalets za gościnę! Jestem pewny, że był to jeden z tych niepowtarzalnych
noclegów od Victorii, aż po St. Johns!
Maszeruję od kilku minut po głównej
szosie i doszedłem do zachodniej bramy parku narodowego o przyjemnie brzmiącej
nazwie - Yoho National Park of Canada! Już rozumiem, dlaczego ma tak "dziwną"
nazwę. Pierwsze słowa, jakie się wypowiada z wrażenia, to "Yohooo!!!" Niedaleko
znajduje się wielka i masywna góra Chancellor Peak, wysoka na prawie trzy
tysiące trzysta metrów (!!!). Najbardziej dech w piersiach zapiera jedna
jej ściana - pionowa i wysoka prawie na kilometr!!! Przez pierwsze pięć
kilometrów praktycznie wcale nie wyłączałem kamery. Robiłem masę zdjęć,
a co najważniejsze, bardzo dobrych zdjęć!
Uwielbiam góry! Dla takich widoków
warto przejść całą Kanadę. Miałem też swoje pięć minut radości i nawet
udało mi się uchwycić ten tryumf na zdjęciu! Zrobiłem słynne (jak się potem
okaże) zdjęcie z wyprawy, które jest na okładce tej książki. W sumie cała
sesja fotograficzna i nagrywanie filmów zajęła mi około godziny. Zdjęcie
i film dla każdego sponsora i kilku patronów medialnych. Każdy by chciał
mieć zdjęcie z tego miejsca. To słynne zdjęcie zostało zrobione jako pierwsze
podczas sesji fotograficznej. Po prostu rozstawiłem aparat na małym trójnogu
i ustawiłem samowyzwalacz na dziesięć sekund. I udało się! Po prawej stronie
widoczny jak Chancellor Peak, wysoki na ponad trzy kilometry, a po lewej
Mount Vaux. Aż trudno sobie wyobrazić, że odległość między tymi dwoma szczytami
to pięć kilometrów! Na zdjęciu wygląda to na dużo mniej. Dziś mogę szczerze
powiedzieć, jak czuję się podczas wyprawy i przygód: "mały człowiek w wielkich
górach" - idealnie oddaje to, co czuję.
Musiałem się śpieszyć, by dojść do
Field przed zmrokiem. Zupełnie inaczej maszeruje się, gdy ktoś na mnie
czeka i będę spał w ciepłym łóżku - nie odczuwam zmęczenia. Dla tych, którzy
by chcieli znaleźć Chancellor Peak na mapie - powinni szukać "dużego zakrętu"
pomiędzy Golden i Field. Idę dalej i co chwilę patrzę na lewo i na prawo.
Dookoła są wielkie pasma Gór Skalistych. Godziny mijały i byłem coraz bliżej
miasteczka. Ostatnie kilometry to już bardzo obolałe nogi, ale widoki mi
umilają marsz i nie myślę o bólu. Przed Field obok drogi biegały elki,
czyli jelenie kanadyjskie. Całe hordy jeleni! Już widać miasteczko...
Warto napisać kilka słów o samym
Field, bo jest niepowtarzalne. Kiedyś były tu głównie zabudowania kolejowe,
ale z czasem utworzony został park narodowy i zmienił się charakter tego
miejsca na turystyczny. Obecnie większość budynków to pensjonaty lub inne
formy noclegu. Mieszka tu około stu pięćdziesięciu osób, więc nawet nie
jest to miasto, lecz osada. Szczerze mówiąc, mieszkańcy są szczęściarzami,
ponieważ trzeba mieć pozwolenie rządu, by tu zamieszkać i wydzierżawić
teren na ponad czterdzieści lat! Field jest położone u podnóża dwóch wielkich
gór, których widok zadziwia. W stylu osada nie przypomina Zakopanego czy
Karpacza. Są tu domki typowo górskie, a część z nich pamięta okres gorączki
złota. Wszystko jednak idealnie komponuje się z otoczeniem i można tu zapomnieć
zupełnie o całym wielkim świecie. Idąc do hostelu, postanowiłem iść przez
miasto okrężną dróżką, by zobaczyć jak najwięcej.
Doszedłem do Fireweed Hostel, gdzie
czekała na mnie recepcjonistka i faktycznie dostałem łóżko za darmo! Widok
wózka z całym sprzętem intryguje każdego. Jest to najlepszy hostel, jaki
widziałem w życiu. Drewniany, nowoczesne wnętrza, dobrze wyposażona kuchnia,
duży salon z kominkiem i proste sypialnie z dwoma piętrowymi łóżkami (wszystkie
zajęte). Zwykle biorą czterdzieści "baksów" za łóżko! Polecam każdemu wizytę
w Field i ucieczkę od cywilizacji!
Wieczorem wybrałem się do lokalnej
restauracji Truffle Pigs Bistro, jedynej w Field. Budynek wygląda jak gospoda
z czasów gorączki złota. Od kominka bije przyjemne ciepło. Postanowiłem
zaszaleć i świętować, bo jutro wejdę już do Alberty! A co! Zamówiłem łososia
dla dwóch osób i pierwszy kufel piwa. Skończyło się na dwóch, bo jutro
niezwykle trudny dzień, wielki dzień!
28 marca 2015
Dzień 67 - WELCOME TO ALBERTA!!!!!!
DZIŚ WIELKI DZIEŃ!!! Pierwszy mały
sukces na wyprawie i pierwszy powód do dumy jest już na wyciągnięcie ręki.
Entuzjazm znikł zupełnie chwilę po tym, jak otworzyłem oczy, leżąc jeszcze
w łóżku. Pada niesłychanie silny deszcz i wygląda na to, że BC chce mnie
zatrzymać jeszcze jeden dzień... Boję się wychodzić z hostelu w taką pogodę,
bo dziś mam wejść na najwyższy punkt podczas całej wyprawy - Kicking Horse
Pass (na wysokości prawie ... tysiąc siedemset metrów!!!). Nie mam zamiaru
maszerować podczas deszczu. Świętowanie we mgle, czy w deszczu nie ma sensu,
skoro nie ma ładnych widoków dookoła! Trzeba czekać...
Noc była bardzo nieciekawa. Bolały
mnie nogi, wszystkie mięśnie tak, że chciałem krzyczeć! Czasami czuję,
że mięśnie same się kurczą i wykonuję niekontrolowane oraz chaotyczne ruchy.
Odkąd opuściłem Revelstoke, bóle te każdego dnia były silniejsze... Rano,
by sprawdzić stan nóg, przeszedłem się do sklepu po śniadanie (na ciepło
były tylko hamburgery z frytkami...). Koło południa przestało padać. Wróciły
siły. "Ryzyk fizyk" - ruszam! Gdyby pogoda nagle zaatakowała (na przykład
śnieżyca, co jest możliwe w górach), to dwa kilometry przed szczytem jest
jakiś hotel lub schronisko, gdzie można się schronić na noc. Prawdziwe
zwycięstwo docenia się wtedy, gdy na nie ciężko się zapracuje! Bardzo serdecznie
dziękuję Fireweed Hostel za bezpłatny nocleg w ciepłym łóżku. Field to
wspaniałe miejsce! Moim zdaniem dorównuje Sunshine Valley, gdzie poznałem
Pana Henryka.
Pierwszych kilka kilometrów za Field
szedłem po płaskim terenie tuż przy brzegu jeziora. Jednak najlepsze dopiero
przede mną. To, co widzę, naprawdę mnie przeraża. Jak ja mam wejść na tę
górę??? Kicking Horse Pass to najwyższy punkt na całych ośmiu tysiącach
kilometrów TCH. Jest tam granica prowincji oraz tak zwana Continental Divide
lub Great Divide, czyli dział wodny. Na zachód od tej linii wszystkie rzeki
płyną do Pacyfiku, a na wschód wszystkie płyną do Zatoki Hudsona. Definitywnie
będę mógł pożegnać się z Pacyfikiem!
Wspinając się na przełęcz, trafiłem
na inne ciekawe miejsce. Jest tu jeden z punktów o znaczeniu historycznym
dla kraju - Spiral Tunnels. Gdy budowano kolej przez Kanadę, dużym problemem
okazał się stromy zjazd z przełęczy (zbyt stromy, by pociągi mogły bezpiecznie
przejechać). Wybudowane zostały spiralne tunele, by pociągi mogły wytracić
wysokość w bezpieczny sposób. Ta operacja wymagała bazy blisko budowy i
dzięki temu powstał obóz Field. Warto wspomnieć, że kontrakt na budowę
wygrała firma założona przez Polaka, Kazimierza Stanisława Gzowskiego,
jednego z najwybitniejszych inżynierów z grona Wielkiej Emigracji. Był
bardzo znanym Polakiem w Kanadzie i zrealizował wiele znaczących projektów
budowlanych.
Miałem szczęście zobaczyć pociąg
długi na prawie pięć kilometrów zjeżdżający z przełęczy. Wił się jak wąż
i wyglądał niesamowicie na zboczu góry. Wspinając się, odnalazłem hotel
i schronisko kilka kilometrów przed Albertą. Zaczyna prószyć śnieg i robi
się groźnie... Poczekałem pół godziny i zdecydowałem się iść dalej do Alberty.
W oddali widać już granicę!
Muszę się śpieszyć, bo za mną są
czarne chmury i goni mnie śnieżyca. Nie chciałbym być tu, gdy zacznie padać!
GPS pokazuje tylko kilkaset metrów do nowej prowincji! Już widzę znak witający
w Albercie i parking, gdzie eksploduję z radości! Jeszcze kilka kroków!!!!!!
Trzydzieści, dwadzieścia dziewięć,
dwadzieścia osiem, [...], TRZY, DWA, JEDEN...
HURRAAAA!!!! WIELKA RADOŚĆ!!!! Przeszedłem
wielką i górzystą Kolumbię Brytyjską!!! Oficjalnie mogę powiedzieć, że
jestem w prowincji... ALBERTA!!!
DOSZEDŁEM DO ALBERTY!!! HURRAAAAA!!!
Skaczę z radości i krzyczę wniebogłosy! Przeszedłem przez całą Kolumbię
Brytyjską i tym samym "zaliczyłem" jedną z dziesięciu kanadyjskich prowincji!
Jestem najlepszy! Jestem cholernie dumny z siebie, bo wiem, jak trudny
był to okres i ile problemów musiałem rozwiązać. Każdy dzień był wyjątkowy.
Poznałem wiele ciekawych osób, czego się nie spodziewałem, gdy leciałem
do Victorii! Co za dzień! Nowa prowincja i najwyższy punkt na całej trasie
aż do St. Johns. HURRAAA!!!! ALBERTA!!!!
Spoglądam w stronę Kolumbii Brytyjskiej
i widzę wielką ciemną chmurę. Nadchodzi śnieg i nie chciałbym być w drodze,
gdy to monstrum uderzy. Czas zrobić zdjęcia i filmy, by uwiecznić tę radość!
Chciałem zrobić zdjęcie, jak skaczę z radości i męczyłem się z tym dziesięć
minut. Problemem był wiatr, który za każdym razem, gdy stawiałem aparat
czy kamerę, zawsze je przewracał. Akurat wtedy, gdy chciałem skakać, zrobiłem
się sztywny z zimna i ze zmęczenia. Miałem problem, by oderwać się od ziemi
i wysoko skoczyć!
Idę dalej. Kierowcy, widząc mnie,
machali i trąbili przyjaźnie. Byli nawet tacy, którzy otwierali okna i
krzyczeli "brawooo!!!!!!". Coś pięknego! Gdy widzieli mnie na drodze z
całym ekwipunkiem, domyślali się, że to jakaś większa wyprawa. Już pada
śnieg i nieźle wieje. Wyjąłem gogle, by widzieć cokolwiek i jeszcze jedną
bluzę. Coraz bliżej Lake Louise. Niedługo później, gdy jeszcze schodziłem
z przełęczy, okazało się, że zamieć jest na prawo od autostrady i idzie
nad góry. Przez chmury prześwitywało słońce i tuż przede mną pojawiła się
tęcza!!! Zawsze to jest miły widok i super nagroda w tym wspaniałym dniu!
O zachodzie słońca doszedłem do hostelu
w Lake Louise. Ludzie w recepcji byli mną zafascynowani! Chcieli mi dać
darmowy pokój, ale manager był poza miastem, więc nie chcieli mu podpaść.
Jest to ogromny hostel i jest tu pewnie setka gości. Recepcjonistka dała
mi pokój czteroosobowy, w którym miałem być sam i gwarantowała, że
nikogo mi nie dokwateruje. Dobrze, że będzie trochę prywatności. Wszyscy
zrobili sobie ze mną pamiątkowe zdjęcia. Jestem cholernie głodny i o dziwo,
prawie wszystko w mieście jest zamknięte. Co robić?
Wychodzę z pokoju i idę do centrum
po jakieś jedzenie. "Heniu, czy zamknąłeś samochód?" - usłyszałem na schodach.
Polacy! Jak miło spotkać rodaków i usłyszeć język polski! Była to czwórka
Polaków z Edmonton, którzy przyjechali tu na tydzień na narty i relaks.
"Słyszeliśmy ostatnio w polskim radiu w Edmonton o Polaku, który wyruszył
pieszo przez Kanadę". Tak, to ja! To niezwykle miłe uczucie spotkać ludzi,
którzy już słyszeli o mojej wyprawie! Po kilkuminutowej rozmowie, już na
pożegnanie usłyszałem, że mizernie wyglądam i otrzymałem solidne wsparcie
finansowe. Cytuję "to od nas wszystkich na ogromny obiad, bo coś mizernie
wyglądasz". Bardzo dziękuję za wsparcie! Miło, gdy wszyscy mi pomagają
dojść do mety!
Tragedia! Wszystko jest zamknięte.
Sklep spożywczy, restauracje, bary i nawet niektóre stacje benzynowe! Co
się dzieje? Przecież to jedno z najbardziej znanych miejsc na kontynencie.
To miejsce, które nie powinno spać! Na całodobowej stacji benzynowej kupiłem
makaron i sos do spaghetti oraz kilka mrożonych panzerotti... Wczoraj była
wielka uczta, a dziś głodówka...
Jakub Muda
Jakub Muda - podróżnik, który
przebył pieszo Kanadę od Pacyfiku po Atlantyk. Autor książki - dziennika:
"500 dni..." Książka z wyprawy dostępna na stronie: https://500dni.com |