Migawki z podróży samochodem
przez Kanadę i USA
Nasze dzieci, Anulka i Krzyś wybrały
na miejsce do życia zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej - Anulka zamieszkała
w San Francisco a Krzyś w Vancouverze. Zanim i my, kilka lat później zdecydowaliśmy
pójść w ich ślady i osiąść w Victorii, dziewięć razy przejechaliśmy samochodem
Amerykę "w poprzek" - od Montrealu do wybrzeży Pacyfiku, starając się za
każdym razem wybierać nieco inną drogę.
|
.... |
Posiadanie psa, którego
było nam żal zostawiać w "hotelu" dla zwierząt, sprowokowało nas do podróżowania
metodą Drzymały (z małą przyczepą wielkości łóżka). Pozostały mi po tych
podróżach tylko mgliste wspomnienia, trochę zdjęć i fragmenty notatek:
...Po raz trzeci przemierzamy kontynent.
Przemknęliśmy przez północny Quebec i Ontario wśród niekończących się lasów
i łąk pełnych kwiatów, mijając niezliczone ilości jezior. W Minnesocie
droga wiła się pomiędzy złocistymi polami słoneczników i rzepaku, i zielonymi
morzami kukurydzy. |
W Północnej Dakocie pola zbożowe
i słonecznikowe z rozciągniętym nad nimi przeogromnym niebem przeplatały
się z polami naftowymi, ohydnymi osiedlami baraków dla robotników i "miast"
gdzie rozmaite budy tonęły w morzu ciężarówek różnych rozmiarów oraz licznych
pojazdów o nieznanym mi bliżej przeznaczeniu, a po obu stronach szosy (czyli
głównej ulicy) ciągnęły się rzędy tablic reklamujących WSZYSTKO łącznie
z kasynami zwykle mieszczącymi się w tym samym budynku co stacja benzynowa
lub bar. Jak zwykle staraliśmy się poruszać po bocznych, mało uczęszczanych,
drogach, gdzie tylko z rzadka można się natknąć na ludzkie osiedla.
W którymś momencie w środku bezludzia w samotnym budynku ktoś ofiarowywał
najniezbędniejsze do życia produkty: "Gaz, guns, tackle" (benzyna, broń,
przynęta na ryby). W Montanie - najpierw płasko, a potem pojawiły
się przedziwne w kształcie wzgórza i na koniec podnóża Gór Skalistych.
Idaho to gigantyczna mozaika pól, na których po zbiorach pozostała tylko
krótka szczecina beżowa, zielona, ruda lub szaro-błękitna.
W stanie Waszyngton jechaliśmy po
krętych górskich drogach wśród ciemnozielonych iglastych lasów. W British
Columbia towarzyszyły nam "pasące się" na poboczu drogi niedźwiedzie i
bizony. W przerwach kąpaliśmy się w lodowatych jeziorach i gorących źródłach.
Wreszcie, po pięciu dniach i czterech strefach czasowych dotarliśmy do
Parku Narodowego Manning w British Columbia, gdzie mój syn Krzyś i jego
partnerka Krystil brali udział w wyścigu Fat Dog (czyli Grubego Psa) -
biegli po górach - Krystil - 50 km (więcej niż maraton i w o wiele trudniejszym
terenie!), a Krzyś "tylko" 37, zamiast 70 km, jak poprzednio planował,
bo ma złamany palec u nogi. A my, po prawie tygodniu siedzenia w samochodzie,
z krótkimi tylko przerwami na jedzenie i spanie, z przyjemnością odbyliśmy
7-mio godzinną wędrówkę - w górę przez jodłowe lasy, wzdłuż szczytów z
widokiem na doliny i ośnieżone góry. Dwa dni później wylądowaliśmy w Whistler,
gdzie Krzyś wynajął "daczę" na cały sierpień. Tam chodzimy na krótkie wycieczki
po górach, pływamy w jeziorze i snujemy się po wiosce olimpijskiej. Jednakowoż
dla Krzysia jedyna metoda zabawiania gości to przeganianie ich po górach.
Odbyliśmy więc trzydniową wędrówkę w kompletnej dziczy - bez nijakiego
śladu szlaku czy jakiejkolwiek ścieżki - bo, wedle Krzysia, to nie było
"hiking" (czyli wędrowanie) tylko "traverse" (czyli przełażenie przez góry
jak popadnie, albo może raczej jak i gdzie się da). Polegała ta nasza wycieczka
głównie na wdrapywaniu się na góry po niesłychanie stromych zwaliskach
skał (ja czepiając się paznokciami i czym tylko się dało) po to tylko,
żeby po takich samych kamieniach zejść w dół, a potem znów w górę i w dół
- niezliczoną, przynajmniej w moim odczuciu, ilość razy. Ale za to patrząc
na ośnieżone szczyty poniżej nas czułam się jakbym była na czubku świata.
Po drodze mijaliśmy liczne jeziora
z niesamowicie turkusową wodą i od czasu do czasu, dla urozmaicenia wrażeń,
przedzieraliśmy się przez kłujące chaszcze. Tylko raz zeszliśmy wystarczająco
nisko, żeby iść po stoku wśród purpurowych, żółtych i fioletowych kwiatów
w morzu soczystej zieleni. Pod koniec drugiego dnia tej wędrówki nasz pies
Buddy odmówił dalszej współpracy i Krystil musiała go nieść w swoim (i
tak wyładowanym - bo ona i Krzyś nieśli wszystkie prowianty) plecaku. Z
lubością więc po powrocie do Whistler leniuchowaliśmy przez cały dzień,
spędzając czas z rodzicami Krystil, którzy są mądrzejsi niż my i na żadne
górskie wycieczki nie dali się namówić.
Następnie wyruszyliśmy w dalszą drogę
- w stanie Waszyngton jechaliśmy przez góry porośnięte jodłami czy świerkami.
W Oregonie, zatrzymaliśmy się na wędrówkę po wydmach, które, jak górzysta
pustynia ciągną się kilometrami wzdłuż wybrzeża Pacyfiku.
Dotarliśmy do północnej Kalifornii,
gdzie otaczały nas płowe wzgórza z pożółkłą trawą i zielonymi łatami drzew.
Zatrzymaliśmy się na dzień na hippisowskiej farmie z kilkoma domkami kampingowymi,
gdzie Anula z rodziną spędzała wakacje. Jest to wspaniałe, piękne, spokojne
i zupełnie nie turystyczne miejsce wśród gór, nad rzeka z piaszczystą plażą.
Następnego dnia przybyliśmy do Los
Altos. Po kilku dniach w Kalifornii zaczynamy następny etap podroży jadąc
najpierw przez "silicon valley" z siedzibami rozmaitych Microsoft, Apple,
Oracle itp., otoczonymi morzem parkingów kompletnie zapełnionych samochodami.
Dalej na południe parkingi ustępują miejsca winnicom. Liczne tablice przy
drodze zapraszają na bezpłatne próbowanie lokalnych win i równie liczne
do informowania władz o pijanych kierowcach.
Jeszcze dalej zaczynają się już góry
- chcieliśmy przejechać przez park Yosemite, ale niestety na wielkiej przestrzeni
ogromne pożary lasu zostawiły tylko spalone kikuty drzew. Wciąż czuć było
dym, a potem okazało się, że dalsza szosa była zamknięta. Postanowiliśmy
więc jechać na skróty karkołomną drogą z licznymi serpentynami stromo w
dół (modląc się, żeby nikt nie jechał z przeciwka, bo nie było miejsca
na dwa samochody), a potem po przekroczeniu rzeki równie stromo w górę.
Nigdzie ani żywego ducha, zaczęliśmy się już obawiać, że przez kilka dni
będziemy się plątać po bezdrożach, kiedy pojawiło się pierwsze ranczo:
wśród kompletnej dziczy nagle brama z rzeźbionymi lwami i aleja wysadzona
cyprysami (z jakiegoś powodu równiutko uciętymi do połowy wysokości) prowadząca
do pretensjonalnego domiszcza (chyba tylko w Ameryce takie kontrasty!).
Droga potem stała się coraz szersza i zaczął się teren "cywilizowany".
Następne pasmo gór do przekroczenia
to Sierra Nevada - niebosiężne sosny i cedry, a wyżej skały: czarne, krągłe
grubasy, kanciaste granity i płaskie, prawie jak posadzka, łysiny. Z drugiej
strony Sierras zaczyna się już pustynia - piaski porośnięte małymi krzaczkami
i kaktusami. W Dolinie Śmierci czekały nas oprócz płaskiej pustyni skały
w różnokolorowe paski, zygzaki i esy-floresy - w części nazwanej "Paletą
Artysty" w kolorach jak sztucznie barwione lody złego gatunku. Jeszcze
później zatrzymaliśmy się w Red Rock (Czerwona Skala) w miejscu poleconym
przez Krzysia, który był tu kiedyś na wspinaczce.
Jak przystało na nazwę wśród jasnoszarych
gór pojawiają się nagle kawałki w różnych odcieniach czerwieni i różów.
Skały przybierają najróżniejsze przedziwne kształty często z krągłymi bąblami,
małymi wystającymi pryszczami albo w misterne zakładki. Z wrodzonym sobie
wdziękiem po kilkunastu metrach wędrówki po szlaku zboczyliśmy z drogi
i przez następne dwie czy trzy godziny czepialiśmy się skał znowu maltretując
psa. Po górach biegały kozice, a na drodze, zamiast przejść dla pieszych
zaznaczone były przejścia dla (specjalnych, pustynnych) żółwi.
Długo szukaliśmy jeziora, które
było na mapie. Wreszcie, po pewnie godzinnym krążeniu po piaszczystych
drogach odkryliśmy kilka małych plaż nad resztkami prawie kompletnie wyschniętego
jeziora. Jak niepyszni zatrzymaliśmy się na noc w miejscu, które wyglądało
jak od dawna porzucone (ale wciąż jeszcze z nienagannym kiblem - nie masz
to jak Ameryka! - przynajmniej w tej dziedzinie) miejsce kampingowe. W
nocy obudziło nas zawodzenie kojotów (a może jakichś innych stworów). Na
szczęście żadne z nich nie złożyły nam wizyty. Następnego dnia zauważyliśmy,
że wszystkie domy w okolicy otoczone były wysokimi, gęstymi płotami, pewnie,
żeby odgrodzić się od tych zwierząt. Reszta Nevady to pustynia w
większości porośnięta niskimi krzakami, czasem piaszczysta, a w którymś
momencie natknęliśmy się nawet na wielką piaszczystą górę. Przydrożne miejsca
piknikowe zamiast tabliczek "Nie deptać trawników" mają wywieszone ostrzeżenia
"Uważać na grzechotniki". Jednego dnia odbyliśmy krótką wędrówkę,
żeby obejrzeć petroglify, innego przejechaliśmy przez senne miasteczko
żywcem przeniesione z westernu, prawie nie zmienione od czasów, kiedy w
okolicy wydobywano srebro. Spacerowaliśmy po zadaszonych dla cienia chodnikach
mijając opuszczony budynek ze wciąż widocznym szyldem "Opera" i galerie
sztuki współczesnej, gdzie wywieszka na drzwiach oznajmiała, że godziny
otwarcia są "kiedy tylko jest to możliwe"
Wybraliśmy się na krótką wycieczkę
do pobliskiego Las Vegas. Stare Las Vegas to właściwie jeden deptak,
z kasynami bez ściany od strony ulicy, gdzie dziewczyny z piórami na głowach
i na pupach zachęcają, żeby wejść do środka. Inne w skórzanych bikini,
ale z podwiązkami do pończoch tańczą i śpiewają, a półnadzy mężczyźni pozują
do zdjęć z, życzącymi sobie tej rozrywki, paniami. W Nowym Vegas królują
złociste wieżowce oraz imitacje wszystkich ważnych budowli z całego świata
(wieża Eiffla, piramidy, Colosseum itd.) - nie wiem czy to wyraz amerykańskiej
megalomanii czy kompensowania za ukryty kompleks niższości. Pomiędzy tymi
dwoma Vegas rozsiane są liczne kaplice (małe, niepozorne domki) udzielające
natychmiastowych ślubów. Z przyjemnością porzuciliśmy te cywilizacje i
wróciliśmy do cudów natury.
Jeszcze dziwniejsze niż w Red Rock
i jeszcze bardziej jaskrawo czerwone skały zadziwiły nas w Dolinie Ognia
(Valley of Fire): ogromne o dziwacznych kształtach z powierzchnią z dziurami
jak w ementalerze. Jedyny mankament to to, że skały zatrzymują ciepło więc,
mimo że to pustynia (gdzie w nocy powinno być zimno) noc była gorąca i
nagle z rozrzewnieniem wspominałam poranek w BC, kiedy obudziliśmy się
z lodem na namiocie...Następne zadziwiające skały czekały na nas w Utah
w Parku Narodowym Zion - jak przeogromne kościoły i zamki obronne również
w ceglasto czerwonym kolorze czasem w stylu gotyckim, a czasem jak zaprojektowane
przez Gaudiego.
W następnym etapie podroży ukulturalniliśmy
się nieco podziwiając stare puebla indiańskie częściowo wykute, a częściowo
wymurowane w pionowych skałach ścian wąwozów Mesa Verde (mesa to płaskowyż
o stromych zboczach sterczący sobie w środku płaskiego terenu).
Później już tylko nudna woniejąca
krowami Nebraska i "normalna", ale piękna ze złocistymi polami na pagórkach,
Iowa, Minnesota.(...)
...Inna podróż przez Amerykę i tyle
wrażeń, że trudno spamiętać... Tym razem wybraliśmy drogę przez Kanadę.
Znów przejechaliśmy zakomarzony Quebec i nie kończące się Ontario. W Manitobie
byliśmy jedynymi gośćmi w rezerwacie bizonów. Prostą szosą ginącą daleko
na horyzoncie wśród łagodnie falujących pól na preriach, dotarliśmy do
Gór Skalistych, gdzie podczas krótkich wędrówek, jak zawsze zachwycaliśmy
się imponującymi skałami i turkusowymi jeziorami. Zatrzymując się od czasu
do czasu, żeby popływać i pozachwycać się widokami dojechaliśmy do Invermere
- miasteczka w Kolumbii Brytyjskiej, żeby zweryfikować czy nowy narzeczony
siostry Jeffreya nadaje się do tej roli. Okazał się bardzo miłym
towarzystwem i znakomitym kucharzem więc zatwierdziliśmy jego kandydaturę.
Nie wiem czy dlatego, że to już dziewiąty
raz przeprawialiśmy się do wybrzeży Pacyfiku, czy ponieważ wiedziałam,
że tam już zostaniemy, podróż bardziej mi się dłużyła. Od czasu do czasu
jęczałam więc, że chcę już do domu. A tu jeszcze kilka tygodni zanim
weźmiemy w posiadanie nasz nowo zakupiony dom, a Bóg wie, ile czasu zanim
stanie się on prawdziwym domem...
Barbara Tołłoczko
Barbara Tołłoczko - doktor nauk
biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia
w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka
i pracuje twórczo w Victorii, BC. |