Podziemia pełne tajemnic
Joanna Lamparska, to osoba, której
charyzmy mógłby pozazdrościć Indiana Jones, a osobowości Lara Croft. Kim
jest ta wyjątkowa postać z Polski, co takiego wyjątkowego odkryła, gdzie
była, czego dokonała, że można utożsamiać ją z tak znanymi bohaterami powieści,
filmów i gier przygodowych?
Samotnie dokonuje niezwykłych wypraw
do pałaców, zamków, tajnych komnat, tuneli, skarbów owianych magią opowieści,
historii, legend i wynosi na światło dzienne tajemnice w postaci publikowanych
książek, audycji radiowych, spotkań autorskich i organizowanych Festiwali
Tajemnic.
Łukasz Przelaskowski - Dzień
dobry Pani Joanno, trzy słowa: dziennikarka, podróżniczka i pisarka. Połączone
zostały trzy pasje - jak i gdzie mają one zastosowanie w codzienności,
co było pierwsze?
Joanna Lamparska - Zawsze
zaczyna się od tego samego, ciekawości świata. Nie znam nikogo, kto jako
dziecko nie myszkował po strychach i piwnicach starych domów, albo chociażby
w szafie babci. Ileż tam było tajemniczych skarbów! Ta dziecięca ciekawość
przekształciła się u mnie w pasję poszukiwania, odkrywania, obcowania z
tajemnicą. Zaczynałam jako dziennikarka, choć z wykształcenia jestem filologiem
klasycznym i archeologiem sądowym. Od razu zajęłam się z tematami związanymi
z historią, eksploracją, fascynowały mnie dzieje zamków i pałaców. Z czasem
przekształciło się to w głębsze postrzeganie historii, zajęłam się m.in.
dramatem więźniów z obozu koncentracyjnego Gross Rosen. Moją ideą jest
pokazywanie Czytelnikowi świata poprzez innych ludzi. Daty, detale - to
wszystko jest bardzo ważne, ale najciekawszy jest człowiek, jego przeżycia.
Podróżuję bardzo dużo i często, oczywiście na samym początku fascynowały
mnie odległe kraje i niezwykłe tematy. Na Hawajach studiowałam tamtejszą
"wiedzę tajemną", na Pustyni Libijskiej odkrywałam tajemnice zaginionego
miasta, ale z czasem zorientowałam się, że wcale nie trzeba jechać na koniec
świata, żeby przeżyć przygodę. Wystarczy ta wewnętrzna ciekawość.
Ł.P. - W moich i wielu
innych oczach jest Pani strażniczką tajemnic zamków i pałaców Dolnego Śląska
w Polsce. Skąd zamiłowanie do takich miejsc i do Dolnego Śląska?
J.L. - Bo Dolny Śląsk jest
wyjątkowym miejscem na mapie świata. Miejscem, w którym drzemie tajemnica.
Mamy kilkaset zamków i pałaców, potężne podziemia drążone w czasie II wojny
światowej, największe w Europie skupisko stawów, piękne góry. Piękno tego
regionu ma jedną rysę, w 1943 roku III Rzesza podjęła decyzję, żeby przenieść
na Dolny Śląsk około trzysta zakładów militarnych. Równocześnie, niemiecki
wówczas Dolny Śląsk, uważany był na bezpieczne miejsce, działania wojenne
długo tu nie docierały. Dlatego właśnie w tej okolicy Niemcy zabezpieczali,
a nawet ukrywali kradzione kolekcje, dzieła sztuki, archiwa. Czy Pan wie,
że podczas wojny w tę część obecnej Polski trafił największy na świecie
zbiór muzykaliów zarekwirowany żydowskim rodzinom? Fortepian Chopina, partytury
Bacha i Mozarta, fantastyczne rzeczy! Przyjechały tu też słynne brązy z
Beninu, warte miliony zabytki przejęte przez Anglików pod koniec XIX wieku,
a następnie wystawiane w Berlinie. Te wszystkie historie sprawiają, że
Dolny Śląsk jest fascynującą mieszanką wielu kultur i wydarzeń - nasze
zamki i pałace są również cudowne położone. Np. Dolina Pałaców i Ogrodów,
którą można określić jako gigantyczny park krajobrazowy z pięknymi majątkami,
spokojnie może konkurować z Doliną Loary. Proszę mi wierzyć, nie ma przesady
w tym, co mówię.
Ł.P. - Zamek Książ w Wałbrzychu
na Dolnym Śląsku - co go łączy z Panią i czyni tak wyjątkowym, że odbywa
się tam co roku Festiwal Tajemnic ściągający tysiące gości z Polski oraz
ze świata? Czego możemy spodziewać się na kolejnym, w 2020 roku?
J.L. - Dolnośląski Festiwal
Tajemnic to największa w Polsce impreza ściągająca miłośników historii,
rekonstruktorów, archeologów, historyków i poszukiwaczy skarbów. Wymyśliłam
tę imprezę ponad sześć lat temu i co roku, w sierpniu organizujemy ją w
i z zamkiem Książ. Sam zamek jest pod względem wielkości trzecim zamkiem
w Polsce, w czasie II wojny światowej Niemcy przebudowali jego wnętrza
na kolejną kwaterę Hitlera, pięćdziesiąt pięć metrów pod dziedzińcem wydrążone
zostały potężne podziemia. To idealna scenografia dla naszej imprezy. Pokazujemy
na niej rzeczy, z którymi przeciętny turysta nie ma szansy się zetknąć.
Mieliśmy już unikatową wystawę mumii egipskich, przedmiotów wyciągniętych
z wraku Wilhelma Gustloffa, kolekcję zakładu medycyny sądowej, niesamowity
zbiór lamp - jedna z nich pochodzi z czasów Rewolucji Francuskiej, taka
lampa mogła być niesiona za Marią Antoniną, kiedy jechała na egzekucję.
Festiwalowi towarzyszą wielkie rekonstrukcje, bitwy, pokazy i przede wszystkim
wykłady. W przyszłym roku skupimy się na kwestiach związanych z wywozem
dzieł sztuki w czasie II wojny światowej, a także udziale komunistycznych
tajnych służb w poszukiwaniu, a potem często kradzieży już odnalezionych
zabytków.
Ł.P. - Na Pani profilu
Facebooka zamieszczone są często filmiki z odwiedzonymi miejscami, szczególnie
tymi, które na przestrzeni lat uległy zniszczeniu, zdewastowaniu, rabunku
zawartości mienia, wnętrz oraz detali architektonicznych. Nie boi się Pani
tak sama chodzić pośród ruin, gdzie np. w każdej chwili może coś się osunąć
bądź spotkać szabrownika?
J.L. - Ja uwielbiam sama włóczyć
się wśród ruin! Podobnie jak lubię sama być w podziemiach. Gaszę wtedy
latarkę i sobie siedzę w tej nieprzeniknionej ciemności. To fantastyczne
uczucie. Moi bliscy twierdzą, że robię im na złość wchodząc tam, gdzie
nie powinnam, ale trudno mi się oprzeć, kiedy widzę gdzieś w zaroślach
zrujnowany pałac. Rzeczywiście, zdarzają się różne sytuacje, czasem ryzykuję,
ale nauczyłam się już, jak daleko mogę się posunąć. Niemal w każdej wsi
na Dolnym Śląsku stoi jakaś ruina, często rzeczywiście niebezpieczna, z
wiszącym dachem, zagruzowana, bo coś się zwaliło na ziemię. To przykry
widok, ale równocześnie chcę go utrwalić, chociażby na zdjęciu, tak, żeby
inni mogli to zobaczyć. A najśmieszniejsze jest to, że czuję się lepiej,
kiedy coś mówię za kamerą. Wydaje mi się wtedy, że moi Czytelnicy są ze
mną i mąż nie musi się już o mnie martwić.
Ł.P. - Zamki i pałace to
tzw. obiekty zabytkowe, które podlegają konserwatorowi zabytków. Spotkania
z nowymi właścicielami takich miejsc dają możliwość poznania nie tylko
ich samych, ale również pomysły na sposoby odbudowy, renowacji, rewitalizacji.
Na jakie problemy najczęściej natrafiają właściciele podczas prób odtworzenia
zakupionych miejsc np. decyzje konserwatora, finansowe, braki wcześniejszego
przygotowania i wiedzy, a jakie czynniki są pomocne? Może ma Pani prywatne
pomysły, zdanie, co mogłoby pomóc szybszemu uratowaniu takich miejsc, a
jednocześnie promocji regionów?
J.L. - Kilka dni temu oglądałam
absolutnie bajkowy pałacyk z dziesięciohektarowym parkiem. Został wystawiony
na sprzedaż za ok. 72 tys. USD, to wartość mieszkania np. w Berlinie. Ten
pałacyk należy do gminy i od ponad dwudziestu lat stoi pusty. Miejsce jest
cudowne. Takich obiektów mamy bardzo dużo, coraz częściej kupują je ludzie
odpowiedzialni i przygotowani do tego finansowo - ale nie zawsze tak było.
Wiele obiektów stoi opuszczonych, bo zostały kupione jako inwestycja, właściciel
się nimi nie interesował, są też tacy, którzy podpalają "swoje pałace"
dla odszkodowania. Kupno pałacu, o ile nie jest się multimilionerem, to
ogromna odpowiedzialność, to trochę jak życie w małżeńskim trójkącie. On,
ona i ten trzeci - pałac. Zabytkowa substancja wymaga ciągłego zainteresowania,
nigdy nie wiadomo, co wyjdzie po latach użytkowania. A niespodzianki się
zdarzają. I to bardzo różne. Ściany pracują, pojawiają się spękania. W
nocy ktoś obcy usiłuje szukać w parku skarbu. Podczas renowacji pod tynkiem
pojawiają się unikatowe freski i konserwator wstrzymuje prace. Właściciele
jednego z takich obiektów znaleźć w ścianach zamurowane tuby z obrazami.
Prawdopodobnie zostały ukryte podczas II wojny światowej. Ekipa remontowa
przekazała je kierownikowi budowy i obrazy przepadły. Jeśli Pan pyta, co
może pomóc w ratowaniu zabytków, odpowiedź będzie prosta i smutna: pieniądze.
Jeśli łączą się one z pasją i odpowiedzialnością, to mamy układ idealny.
Ł.P. - Zna może Pani statystyki
- ile jest obiektów zabytkowych na Dolnym Śląsku w formie pałaców i zamków,
a pośród nich ile jest w rękach prywatnych, już odrestaurowanych, czynnych
także dla turystów, a ile wciąż czeka na uratowanie, na nowych właścicieli?
JL: - W wydanym we Wrocławiu
w 1845 roku statystycznym opisie Śląska wymienionych zostało 1300 dolnośląskich
miejscowości, w których znajdowały się pałace i dwory. Jeśli weźmiemy pod
uwagę, że po tym czasie powstały kolejne obiekty, to pod koniec II wojny
światowej było ich ok. 1500. Obecnie szacuje się, że mamy na Dolnym Śląsku
prawie 800 zamków, dworów i pałaców. W żadnej innej części Polski nie ma
takiego nagromadzenia zabytków. Liczę, że kilkadziesiąt z nich zostało
zamienionych na hotele, z czego kilkanaście prezentuje bardzo wysoki, światowy
poziom. Wystarczy wymienić zamek Karpniki, niegdyś rezydencję brata króla
Prus, pałace w Staniszowie, w Brunowie, Łomnicy, czy w Goli Dzierżoniowskiej.
Ten ostatni obiekt to piękny przykład renesansowej budowli odrestaurowanej
z najwyższym pietyzmem. Wiele obiektów ma prywatnych właścicieli, którzy
zdecydowali się nie udostępniać swojej siedziby zwiedzającym. Ci właściciele
radzą sobie ze zmiennym szczęściem, chociaż lubię te nieco omszałe budowle,
w których czuć historię i rodzinne ciepło. Cudowne są wieczory przy kominku
i mroczne opowieści o historii. W książce "Ten dom ma tajemnicę" opisałam
historię pałacu książęcego we Wleniu. Została w nim zamordowana szesnastoletnia,
osierocona dziedziczka. Mordercą był prawdopodobnie wujek, hipnotyzer i
hazardzista, który chciał przejąć majątek. Właściciele pałacu wierzą, że
duch zmarłej kontaktuje się z nimi.
Ł.P. - Historia pociągu
ze złotem narobiła dużo szumu. Gdzie ma początek, czyjego dokładnie złota
dotyczyła i na czym się skończyło? Czy takie zdarzenia losowe mogą być
lub są wykorzystane również dla promocji miejsc pod względem turystycznym?
J.L. - Śledzę tę historię
od wielu lat. Kiedy zaczynałam pracę jako dziennikarka, spotkałam
Tadeusza Słowikowskiego, emerytowanego górnika z Wałbrzycha, który twierdził,
że na 65 kilometrze torów pomiędzy Wałbrzychem a Wrocławiem został ukryty
pociąg wypełniony skarbami. Pociąg miał wyjechać w kwietniu 1945 roku z
oblężonego przez Armię Czerwoną miasta. Co było w wagonach? Legenda mówi
o sztabkach złota, platynie przemysłowej, archiwach, dziełach sztuki.
Pan Tadziu był bardzo przekonujący, zbierał liczne relacje, sam nawet rozkopywał
nasyp kolejowy. Przez lata żyliśmy tą opowieścią, wszyscy wierzyli, że
złoty pociąg istnieje, ale nikt go nie szukał, bo
wszyscy wiedzieli, że
go tam nie ma. I nagle, w 2015 roku dwóch panów z Wałbrzycha oświadczyło,
że mają pewność, że dysponują skanem z pomiarów geofizycznych. Na skanie
widać coś w rodzaju pociągu. Rozpętała się burza. Pamiętam, że przez nasz
dom dziennie przechodziło po pięć, sześć ekip telewizyjnych, miałam wtedy
przyjemność pracować również z kanadyjską telewizją. Cały świat czekał
na złoty pociąg. Możliwe, że wrocławska legenda to dalekie echo pociągu
z żydowskim mieniem, który w kwietniu wyjechał z Budapesztu i zmierzał
w kierunku Berlina. W Austrii zatrzymali go Amerykanie, bo właśnie skończyła
się wojna. Amerykańscy oficerowie "przydzielili" sobie trochę dóbr
z tego pociągu, potem przez wiele lat potomkowie zamordowanych w obozach
właścicieli mebli, futer, zegarków, instrumentów, wszystkiego co w pociągu
jechało, starali się o odzyskanie tych rzeczy. To są sensacyjne, ale równocześnie
mroczne i wstrząsające historie. Problem z naszym złotym pociągiem polegał
na tym, że był to czas wyborów i polskie władze nie do końca wiedziały,
co z tym fantem zrobić. Wszyscy chcieli takiego odkrycia, ale z drugiej
strony, taki pociąg nie mógł opuścić Wrocławia w kwietniu 1945 roku. Miasto
było otoczone przez Armię Czerwoną, żaden pociąg nie mógł go opuścić. Ale
jeszcze kilka tygodni wcześniej Niemcy mieli czas na wywiezienie najistotniejszych
dla nich archiwów i zbiorów sztuki. Taki złoty pociąg najprawdopodobniej
nie istniał. W czasie tej gorączki złota pisałam książkę "Złoty pociąg.
Krótka historia szaleństwa". Kiedy zapytałam pana Tadzia, jak ocenia wyniki
badań na 65 kilometrze, z których wynikało, że może jest tam jakaś pusta
przestrzeń, ale żadnego pociągu w niej nie ma, powiedział; "pociągu nie
ma, ale tunel może jest. To znaczy, że w tunelu może być pociąg". Szanuję
marzenia, sama marzę o wielkim odkryciu, ale cieszę się też z tych mniejszych.
Udało mi się dotrzeć do części zaginionej kolekcji Herberta Dirksena, ambasadora
III Rzeszy w Moskwie i w Tokio, mam w rękach niezwykle ciekawe archiwa.
Dolny Śląsk jest taki tajemniczy i powinien budować swoją markę na tajemnicy.
Sam Wałbrzych nie chciał wykorzystać szumu wokół pociągu, ale świetnie
zrobił to Zamek Książ w Wałbrzychu. Jest opowieść o podziemnym dworcu pod
Zamkiem, a słynny 65 kilometr znajduje się na dawnych dobrach właścicieli
zamku. Przewodnicy nie dawali, ani też nie odbierali nadziei na odnalezienie
skarbu, chętnie natomiast przemycali wiedzę o samym zamku.
Ł.P. - Zdarzają się jednak
sytuacje, że odnajduje się prawdziwe skarby powiązane z danym zamkiem bądź
pałacem. Skarby, które skradziono, wywieziono, zaginęły w tajemniczych
okolicznościach bądź były schowane w tajnej skrytce. Proszę opowiedzieć
o kilku takich historiach, jak udało się odzyskać takie skarby i skierować
z powrotem do rodzimego miejsca.
J.L. - Od wielu lat zajmuję
się sprawą niemieckiego sapera Leonarda von Schrecka, który był odpowiedzialny
w czasie II wojny światowej za zabezpieczanie ukrywanych przez wojsko skrzyń.
Co się w nich znajdowało, nie wiem. To dość tajemnicza historia. Człowiek,
który podpisywał się jako kapitan von Schreck (być może to pseudonim) opisuje
w listach do mnie, że część ze skrzyń została ukryta w zamku Grodno w Zagórzu
Śląskim. To jedna z najstarszych warowni w Polsce, położona jest nad pięknych
zalewem, tuż przy Górach Sowich. Właśnie w nich Niemcy wydrążyli potężny
system podziemi. Dwukrotnie wracałam do zamku, żeby go przebadać. Szukaliśmy
miejsca, w którym Niemcy mogli coś ukryć. Bez skutku. Dopiero podczas prac
archeologicznych, badacze trafili na bullę antypapieża Benedykta XIII.
Ale to nie ma nic wspólnego z moją sprawą. W tym roku natomiast udało mi
się trafić prawdopodobnie na fragment kolekcji pochodzącej z pałacu w Grodźcu.
Pałac stoi pod okazałym zamkiem, obie budowle były do 1945 własnością wspomnianego
już przez mnie Herberta von Dirksena, ambasadora III Rzeszy w Moskwie i
w Londynie. Kiedy na Dolny Śląsk dotarła Armia Czerwona, Dirksen ze spokojem
czekał na Rosjan. Znał rosyjski, na półkach miał dzieła Lenina, liczył,
że dogada się z Rosjanami. W pałacu miał wiele ciekawych dzieł sztuki,
natomiast w zamku ukryta została na czas działań wojennych Biblioteka Berlińska.
Niemcy obawiali się, że Dirksen, który miał ogromne doświadczenie w dyplomacji,
będzie przekazywał Rosjanom tajne informacje. Pewnej nocy grupa specjalna
złożona z niemieckich oficerów porwała Dirksena z pałacu, niemal sprzed
oczu Rosjan. Za tę ucieczkę zapłacił życiem służący ambasadora, rozstrzelany
przez wojsko radzieckie. Mnie intrygowało to, co stało się z kolekcją ambasadora.
I nagle, w tym roku zgłasza się świadek, który ma pewną kolekcję, a w niej
akwarele pochodzące z pałacu w Grodźcu. Opisane są jako własność Dirksena.
To niezwykle ciekawe, będę jeszcze badać tę sprawę. Właściciele pałaców
często znajdują przez przypadek różne "skarby": butelki z wiadomościami,
drobiazgi pod podłogą, w jednym z obiektów natrafiono jakiś czas temu na
kolekcję białej broni pod dachem strychu.
Ł.P. - Jedną z niezwykłych,
zagranicznych podróży, której Pani się podjęła było zejście głęboko pod
ziemię. Dotarła Pani do głębokich, ciemnych, mrocznych tuneli - pełnych
tajemnic katakumb Paryża. Czemu tam, jak głęboko są one położone, jaki
był cel, jakie przyniósł przeżycia, przygody?
J.L. - Celem było napisanie
książki "Miasta do góry nogami. Podziemia Europy i ich tajemnice", ale
książka miała też powstać po to, żebym miała pretekst i znalazła czas na
zejście pod ziemię do różnych tajemniczych miejsc. Razem z Piotrem
Kałużą, współautorem książki, wchodziliśmy w nieprawdopodobne miejsce.
Katakumby Paryża rzeczywiście są fascynujące i przede wszystkim bardzo
rozległe. Turyści zwiedzają ich niewielki fragment, żeby wejść do środka
muszą odstać w kolejce nawet dwie godziny. My chcieliśmy zobaczyć niedostępną
część tych podziemi. One mają swoje zaułki, duchy, tajemne miejsca spotkań,
nawet niewielkie sale koncertowe, ale obowiązuje zakaz wchodzenia do nich.
Eksplorują je tzw. katafile, miłośnicy katakumb. Historia tych podziemi
sięga 52 roku p.n.e., kiedy nad Sekwanę przybyli Rzymianie. Żeby zbudować
domy i ulice Rzymianie pozyskiwali wapienną skałę i gips, które tworzyły
warstwę dość głęboko ukrytą pod ziemią. Kamieniołomy rozrastały się w zawrotnym
tempie, i choć nad samą rzeką budulec pozyskiwało się metodą odkrywkową,
to jednak im dalej od brzegów Sekwany, tym głębiej budowniczy musieli schodzić
pod ziemię. Wyrobiska rozprzestrzeniały się, parły w kierunku centrum.
Szczytem ich eksploatacji były w dwunastym i trzynastym wieku, wtedy znacznie
wzrosła populacja miasta, powstawały wspaniałe kościoły, między innymi
katedra Notre Dame. Ale coś za coś. Na powierzchni rozstała się metropolia,
pod ziemią zaś niezabezpieczony labirynt podziemi żył własnym życiem. Jego
ściany pracowały, w niektórych miejscach osiadał. Na przestrzeni stuleci
zaczął odchodzić w zapomnienie, ludzie ciągle jednak wędrowali ponad wydrążonymi
pustkami. W końcu musiało dojść do katastrofy. W grudniu 1774 roku przy
Rue d'Enfer, na wysokości dzisiejszego bulwaru Saint-Michel, prawie trzydziestometrowy
odcinek ulicy nagle się zapadł tworząc głęboką wyrwę. Paryż, od kilku miesięcy
rządzony przez Ludwika XVI, gwałtownie się przebudził z leniwego letargu.
To właśnie Ludwik XVI zarządził inwentaryzację tych podziemi i rozkazał
przenieść do nich ciała z ekshumowanych wówczas cmentarzy paryskich. Dlatego
ściany katakumb wyłożone są milionami czaszek i kości. Przy wejściu znajduje
się napis: wchodzisz do królestwa śmierci.
Ł.P. - Na Pani stronie
jedno ze zdjęć ukazuje żyjącego w podziemiach Paryża artystę, jest więcej
takich osób? Aż się prosi zapytać, jak wygląda to u nich ze względu na
płacenie podatków?
J.L. - O to nie pytałam, ale
takich osób jest sporo. Malują, rzeźbią, robią instalacje artystyczne,
ale ich prace zawsze mają nieco mroczny charakter, może ze względu na miejsce,
które wybrali do zamieszkania. David Hispard, którego odwiedziliśmy jest
miłośnikiem muzyki, polskiej żubrówki, a kiedy nie tworzy, dorabia sobie
wożąc modelki podczas pokazów. W swoich prywatnych katakumbach gromadzi
własne dzieła sztuki, przerażające lalki, czaszki i manekiny.
Ł.P. - Odwiedziła Pani
jeszcze inne podziemne miejsca, których tajemnice i historie można poznać
w książce "Miasta do góry nogami", czego innego, wyjątkowego można w nich
się doszukać?
J.L. - Każde podziemia są
inne: wielkie wrażenie robią podziemia Londynu, Rzymu, Kijowa, Malty czy
też Edynburga. Turyści zagraniczni uwielbiają polską Wieliczkę. Podziemia
są o tyle ciekawe, że są odbiciem tego, co jest na górze, historii miast
pod którymi powstały. Podziemia Kijowa, które również zwiedzaliśmy poza
utartymi szlakami to podziemne rzeki i wodociągi z czasów cara Mikołaja
II Aleksandrowicza. Rzym to oczywiście chrześcijańskie katakumby, wąskie
i duszne. Osobiście lubię Edynburg, z tamtejszymi podziemiami wiąże się
mnóstwo legend i opowieści o duchach, porywaczach ciał z cmentarzy (kiedyś
brakowało ciał do sekcji zwłok, podczas których mogli się kształcić studenci
medycyny). Malta pokazuje podziemiami całą swoją historię: starożytne podziemne
cmentarze to tylko początek, po drodze mamy tajemnicze świątynie wykute
w skałach. Potężne schrony z czasów II wojny światowej to również część
dziejów tej wyspy. W podziemiach mieściła się m.in. Kwatera Wojenna Lascarisa
- wierna kopia Centrum Dowodzenia Królewskich Sił Lotniczych RAF w Northolt,
w Wielkiej Brytanii. Są jednak i podziemia bajkowe, magiczne, jak chociaż
podziemny kompleks w Quinta de Regaleira koło Lizbony. Zbudował go Monteiro
dos Milh?es, czyli Monteiro Milioner, który urodził się w połowie XIX wieku
w bogatej rodzinie i podwoił majątek handlując w Brazylii kawą i szmaragdami.
W dojrzałym wieku kupił kawałek ziemi w niewielkiej Sintrze - miasteczku
upstrzonym pałacami i zamkami, gdzie odpoczywała w lecie rodzina królewska.
Zbudował tam niesamowity pałac i ogród. Najsłynniejszym elementem pałacu
jest wieża. Wieża
wbita w ziemię na głębokość dwudziestu siedmiu metrów!
Milioner nazwał ją Studnią Wtajemniczeń. Schodzi się do niej spiralnymi
schodami podzielonymi na dziewięć poziomów, zupełnie jak do piekieł w Boskiej
komedii Dantego. Sto trzydzieści pięć schodów symbolizuje wędrówkę duszy
- od chwili śmierci (ciemności) aż do zmartwychwstania (światła). Dno studni
zdobi znak różokrzyżowców: róża wiatrów na krzyżu templariuszy. Nasz milioner
wymyślił sobie również system grot i podziemne jeziora, które podobnie
jak wszystko tutaj, miały symboliczne znaczenie. Monteiro był masonem.
Maria de Nazaré, wnuczka milionera, opowiadała dziennikarzom: "Jaskinie
dla mojego dziadka były opowieścią tysiąca i jednej nocy. Chciał realizować
swoje marzenia".
Ł.P. - W Pani ostatniej
książce "Imperium małych piekieł" jest opisany brutalny świat obozów
hitlerowskich Niemiec, a szczególnie jednego na Dolnym Śląsku. Proszę przybliżyć
temat książki i skąd wziął się pomysł takiego tematu?
J.L. - Nie żałuję, że zajęłam
się tym tematem, ale przez tę książkę nie przespałam wielu nocy. Bardzo
przeżyłam badanie tej sprawy. Czytelnicy mówią, że czytają ją na raty,
że ogrom opisywanego w niej okrucieństwa ich przytłacza. Przy polsko-niemiecko-czeskiej
granicy leży mała wioska Sieniawka, w której w czasie II wojny światowej
Niemcy ulokowali zakłady Junkersa montujące na potrzeby przemysłu wojennego
m.in. silniki do rzadkiego samolotu Messerschmitt 262 Schwalbe. W zakładach
pracowali więźniowie obozu koncentracyjnego Gross Rosen (Simon Wiesenthal,
słynny łowca nazistów uważał ten obóz za jeden z najstraszniejszych). Pod
koniec 1944 roku do Sieniawki przywiezione zostały także więźniarki z Oświęcimia.
Ale to dopiero początek historii.
Od 10 lat w Sieniawce działa Łużycka
Grupa Poszukiwawcza, której członkowie zainteresowali się dziwnymi przekazami
związanymi z obozem. Obóz w Sieniawce jest potężny, ogromne budynki robią
wrażenie na każdym, kto tu przyjedzie, tym bardziej, że w część z nich
została dzisiaj przeznaczona na domy mieszkalne oraz szpital dla psychicznie
i nerwowo chorych. Łużycka Grupa Poszukiwawcza trafiła na ślad opowieści
o ogromnych podziemiach znajdujących się pod zakładami. Niemieckie grupy
eksploracyjne również zainteresowane są Sieniawką, szukając w niej poniemieckich
depozytów bankowych. Miały tu zostać przywiezione z Drezna w 1945 roku.
Ale największą tajemnicę kryją piwnice obecnego szpitala. W dwóch budynkach
znajdują się tajemnicze sale z konstrukcjami, które zostały uznane przez
specjalistów medycyny sądowej za "fabrykę preparatów anatomicznych". To
prawdopodobnie jedyny taki zachowany na świecie ślad wojennych zbrodni.
Z relacji więźniarek wynika, że obóz
w Sieniawce przynajmniej raz odwiedził Josef Mengele. Czy zamierzał przenieść
do Sieniawki swoje prace po ucieczce z Auschwitz? Tego nie wiadomo, jednak
prof. Andrzej Kulig, syn lekarza, który przebywał w Sieniawce opowiada,
że tato wspominał o bardzo dziwnej, eksperymentalnej operacji przeprowadzonej
właśnie w Sieniawce. Dodatkową tajemnicą jest fakt, że w Sieniawce właśnie
została utworzona centralna izba położnicza dla więźniarek Gross Rosen.
Tutaj urodziły się trzy "ostatnie" numery w Gross Rosen. Były to żydowskie
dziewczynki. Działalność Mengelego pomiędzy ucieczką z Auschwitz, a ucieczką
do Ameryki Południowej jest ciągle białą plamą. Mengele, selekcje, które
przeprowadzał w kobiecych obozach Gross Rosen, jego obecność w Sieniawce,
tajne projekty militarne i przerażające piwnice z czasów II wojny światowej
- zastanawiałam się, co to wszystko oznacza? Musiałam przebrnąć przez mnóstwo
strasznych relacji i wspomnień, a odpowiedź
. po nią zapraszam do książki.
Ł.P. - Dolny Śląsk to miejsce,
które w swojej historii przechodziło pod panowanie różnych państw, co uczyniło
go, że stał się wielokulturowy, wielonarodowy. Czy kraje jak Czechy i Niemcy
oraz reprezentujące je osoby polityczne, z organizacji pozarządowych, przedsiębiorcy
bądź osoby prywatne często nawiązują współpracę z Polską i Dolnym Śląskiem
od strony wsparcia, pomocy, doradztwa, współpracy, promocji przy ratowaniu
obiektów zabytkowych, zaginionego mienia, współorganizacji festiwali, wystaw,
objęciu patronatem innych wydarzeń kulturowych?
J.L. - Dolny Śląsk to prawdziwa
mieszanka wielu kultur. Cały czas dzieje się tu mnóstwo rzeczy, region
współpracuje nie tylko z Czechami i Niemcami, ale także wieloma innymi
krajami. Istnieją wspólne programy, ich beneficjentami są polsko-czeskie
i polsko-niemieckie stowarzyszenia i fundacje. Nasza historia jest
tak barwna, że bez współpracy nie wyobrażam sobie pełnego wykorzystania
potencjału Dolnego Śląska.
Dziękuję za rozmowę.
Łukasz Przelaskowski
Więcej o książkach Joanny Lamparskiej
na jej profilach:
https://joannalamparska.pl/
https://www.facebook.com/joannalamparskaskarby/
https://www.instagram.com/joannalamparskaofficial/
http://festiwaltajemnic.pl/
Łukasz Przelaskowski - absolwent
Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Prezes Fundacji Rodu Przelaskowskich
herbu Szreniawa. Redaktor Naczelny kwartalnika historyczno-naukowego Młody
Szreniawa. W 2016 roku zamieszkał w Holandii, gdzie w wolnych chwilach
pracuje jako wolontariusz w Polskiej Szkole w Groningen. Łączy podróże
z konkursami fotograficznymi, pisze i publikuje książki oraz poezję. |