Życie zwielokrotnione
Leszek Mikulski - wrocławianin,
którego do podjętych wyzwań motywuje myśl: 'Its good day to have a good
day' czyli 'To dobry dzień, aby mieć dobry dzień', a także domena życiowa:
"Wygrywanie oznacza brak strachu przed przegraną, a od życia dostajesz
to, na co się odważysz i potrafsz dostrzec". Kim jest i jakie to wyzwania?
Opis na swoim profilu Facebooka ma skromny: przedsiębiorca, podróżnik,
rekordzista świata, inżynier, pilot, miłośnik rozwoju osobistego i sportów
ekstremalnych, instruktor squasha, płetwonurek, skoczek spadochronowy.
Zdobywca kilku szczytów należących do Korony Ziemi, m.in. Mont Blanc, Elbrus,
Kilimandżaro, Aconcagua. Największy jednak jego sukces to rekord Polski
i świata wraz z wpisaniem do Księgi Rekordów Guinnessa za zdobycie Elbrus
w 2015 i to dwukrotnie w 24 godziny!
Widok na
Kilimandżaro
Łukasz Przelaskowski: Dzień
dobry Leszku. Zacznijmy może od tego, gdzie obecnie przebywasz?
Leszek Mikulski: Jestem na
wysokości 4.300 metrów n.p.m w Plaza de Mulas pod Aconcaguą. Dziś rozpoczynam
wspinaczkę do pierwszego campu, to jest jakieś 5.100 metrów n.p.m.
Tam zostaję na noc i następnego dnia ruszam jeszcze wyżej na 5.500 metrów
n.p.m. do campu drugiego, gdzie też zostaje na noc. Po dwóch dniach wracam
na dół do Plaza de Mulas, żeby się zregenerować.
Ł.P.: 3 stycznia 2020 roku
dotarłeś na Uhuru Peak w Tanzanii, a więc słynne Kilimandżaro [5.895 metrów
n.p.m.], najwyższy szczyt w Afryce. Moje gratulacje! Jakie to uczucie
i co było wyjątkowego dla Ciebie w tym wyzwaniu?
L.M.: Największe wyzwanie
oczekiwało mnie po wejściu na szczyt, sama wspinaczka nie zaskoczyła. Okazało
się, że na szczycie jest -15 st. C, a mówiono mi cały czas, że temperatura
na szczycie będzie maksymalnie -5 st. C. Miałem nieodpowiednie buty,
dlatego marzły mi palce u stóp, ale też nie dostosowane do aury rękawice.
Zamiast 5-cio palczastych, powinny być jednopalczaste, czyli ciepłe i puchowe.
Nie pomagały chemiczne ogrzewacze, które swoje działanie zakończyły po
ośmiu godzinach, więc nie było szans, żeby się dogrzać. Na szczęście, w
momencie, gdy zaczęliśmy schodzić zaczęło świecić słońce i temperatura
wzrosła. Podczas schodzenia, po Stella Point spotkaliśmy pierwszego wspinacza,
który potrzebował pomocy. Był to Japończyk, który bardzo ciężko znosił
wysokość. Mamrotał, śmiał się, a to są typowe symptomy choroby wysokościowej.
Miał też zbyt ciężki plecak (ok. 20kg). Dałem mu specjalne tabletki, które
pomagają przy takim stanie, ocuciliśmy go, ale trzeba było uważać, żeby
nie zasypiał. Razem z moim partnerem i przewodnikiem Japończyka na zmianę
schodziliśmy z chorym. Przy Gilmans Point, spotkaliśmy kolejną osobę z
chorobą wysokościową. Na szczęście nie był w aż tak złym stanie. Jemu też
udało nam się pomóc. W taki sposób, uratowaliśmy dwa życia.
Ł.P.: Ile trwały przygotowania,
czy pojawiły się jakieś nieprzewidziane zdarzenia, który odcinek był najtrudniejszy?
L.M.: Do tej wyprawy nie przygotowywałem
się zbyt długo, ponieważ cały czas utrzymuję formę. Dobrym przetarciem
było przejechanie na moim rowerze przez Kenię, m.in. podjeżdżając pod górki
Shimba Hills z całym 30-40 kg. sprzętem i ekwipunkiem. Czasem ciężko go
było nawet pchać. Niesamowity challang. W wiosce w Shimba Hills zbiegły
się dzieci, które pomogły mi ten rower pchać, a miejscowy pastor dał schronienie
i nocleg.
Ł.P.: Proszę opowiedz o
zdobyciu Białej Góry, czyli Mont Blanc [4.808,72 m.] w 2015 roku.
L.M.: Biała Góra była moim
pierwszym etapem do wejścia po raz drugi na Elbrus, przy próbie ustanowienia
nowego rekordu świata, wejścia na oba szczyty i zjazdu z nich na snowboardzie,
co też się udało. Mont Blanc to zimna i ciężka góra. Szybko okazało się,
że potrzebna była zmiana sprzętu na znacznie cieplejszy, ponieważ ten,
który miałem nie nadawał się. Biała Góra jest dosyć stroma. Podejścia przez
same początki, do pierwszych schronisk to wspinaczka po wielkich głazach.
Od czasu do czasu przechodzi się przez płachty śniegu, na które trzeba
uważać, ponieważ można się poślizgnąć i zjechać głową w dół. Jest jeden
bardzo trudny odcinek, który trzeba przejść rano, ponieważ przez resztę
dni z góry lecą głazy. Non stop. Można najzwyczajniej w świecie oberwać
w głowę. Nosi się kask, ale w zderzeniu z taką siłą roztrzaskałby się kask
i głowa.
Szczyt Kilimandżaro
/ Zdjęcie z Aconcaguy
Ł.P.: Jak to wygląda od
strony finansowej i fizycznej?
L.M.: Nie jestem profesjonalnym
alpinistą ani himalaistą, raczej nigdy nim nie będę. Może się zdarzyć,
że ktoś poprosi mnie o pomoc przy wyprawach w góry, w których już byłem.
Z chęcią to zrobię. Na co dzień prowadzę firmę. Zajmuje się sprzedażą prądu
i gazu dla klientów biznesowych. Dlatego moja firma to mój główny sponsor.
Przy wyprawie na Mount Blanc i Elbrus,
nie miałem dużego wsparcia. Media nie były zainteresowane poparciem mnie
przed samą wyprawą. Pewnie też dlatego, że przed moim wyjazdem na Elbrusie
zginęło trzech Polaków. Cała moja rodzina myślała, że jestem jednym z nich,
bo w tym czasie byłem już w górach, tylko, że na Mount Blanc, dlatego po
zejściu dostałem z 500 wiadomości z pytaniem czy żyję. Na szczęście to
przykre wydarzenie mnie nie dotknęło. Przyszła mgła i chłopacy, którzy
wchodzili niedoświadczeni i nieprzystosowani do takich warunków wpadli
w szczelinę i to był koniec. Takie wyprawy są kosztowne. Aby zobrazować
kwoty - wyprawa na Elbrus to cena bardzo dobrego nowego samochodu. W kwestii
Kilimandżaro i Aconcagua było bardzo podobnie. Inwestuję dużo w media i
w media społecznościowe, wszystko po to, żeby na tej bazie później zyskać.
Staram się przyciągnąć sponsorów. W przyszłości górskie podboje, chciałbym
połączyć z akcjami charytatywnymi skierowanymi głównie na pomoc dzieciom.
Przejeżdżając przez Kenię, spotkałem dzieci, które nie mają nic. Pierwszy
raz widziały białego człowieka. Ubrane w porwane koszulki, bez butów. Pastor,
który jak może opiekuje się wioską opowiadał, o problemie jaki mają z robakami,
które gnieżdżą się pod paznokciami u stóp, tzw. Jiga. Ważna jest kwestia
higieny i edukacji. Rodzice tych dzieci sami nie byli nauczeni jak postępować,
więc siłą rzeczy dochodzi do schorzeń, które kończą się amputacją stóp.
Nie robię tego dla wielkiego fame'u,
ale jest mega miło, gdy mogę o tym opowiadać innym. Moje miasto - Lwówek
Śląski i pani burmistrz - Mariola Szczęsna objęli mnie, już ponownie, patronatem
na dwa lata. Mam zaproszenie do szkoły po powrocie z wyprawy, aby opowiedzieć
o swoich doświadczeniach. Takie rzeczy mnie zachęcają. Chciałbym też pobić
kolejne rekordy górskie na rowerze. W tym momencie nie mogę zdradzić o
co dokładnie chodzi oraz jak to będzie przebiegać, bo jest na to zbyt wcześnie.
Ł.P.: Co jest trudniejsze
dla Ciebie wejście czy zejście?
L.M.: Trudniejsze zawsze jest
zejście. Wchodząc na górę, trzeba mieć świadomość, że jak za bardzo "ciśniesz",
może ci zabraknąć sił na zejście. Schodząc w dół kolana dostają ostry wycisk,
to jest ogromny wysiłek. Schodząc w dół używam kijków, w odróżnieniu od
wejścia na górę. Wtedy trochę odciążam swoje nogi. 75% energii potrzeba
na cel, czyli wejście na szczyt. Trzeba zostawić te 25% by szczęśliwie
powrócić. To wszystko ma znaczenie. Najwięcej wypadków dzieje się właśnie
przy zejścich, co potwierdzają wydarzenia z Kilimandżaro z Japończykami.
Ł.P.: W 2015 roku wspiąłeś
się i to dwukrotnie na Elbrus [5.642 metrów n.p.m.], najwyższy szczyt Rosji,
aby następnie zjechać z niego na snowboardzie! Na czym polegała ta wyjątkowość,
że został pobity rekord Polski i świata wraz z wpisem do Księgi Rekordów
Guinnessa?
L.M.: Elbrus nie jest najwyższym
szczytem w Rosji. Są tam także 7-mio tysięczniki, zdobywa się tzw. Śnieżną
Panterę. Być może za jakiś czas się o nią pokuszę.
Elbrus jest uznawany za najwyższą
górę Europy. Jest to dość kontrowersyjny szczyt, bo według Messnera, najwyższą
górą jest Mont Blanc, a według himalaistów jest Elbrus. Kiedy zdobywa się
wszystkie 7 Summits, czyli 7 najwyższych szczytów, a właściwie 9, czyli
włączając te kontrowersyjne na pograniczach trzeba zarówno zdobyć Mont
Blanc i Elbrus. To ciężka góra, 5.642 metrów n.p.m. szczyt zachodni i 5.620
metrów n.p.m. szczyt wschodni. To wulkan, który jest rozbity na dwa wierzchołki.
Oddalone są od siebie ok. 3 km. w poziomie. Na czym polegał ten rekord?
Najpierw wszedłem na wyższy szczyt, zjechałem z niego na Snowboardzie.
Wszedłem na szczyt wschodni, co prawda nie do końca, ale to wystarczyło.
Wyżej było już bardzo niebezpiecznie. No i zjechałem z niego do bazy. Miałem
do pokonania tysiąc metrów zjazdów, udało się. Nikt wcześniej nie zjechał
ze szczytu Elbrusa offroadowo na snowboardzie. Wchodziłem od strony rosyjskiej,
gdzie największe ryzyko to szczeliny, nawisy śnieżne i lodowe. To nie była
bajka. Od strony gruzińskiej jest wyciąg, do 4000 metrów i jest kurort,
jeżdżą tam na nartach.
Dzieci w
wiosce, które pierwszy raz widziały białego człowieka wraz z Pastorem,
Shimba Hills, Kenia / Leszek Mikulski razem z Masajami w Kenii
Ł.P.: Jakie to uczucie
jechać na desce snowboardowej z takiej wysokości?
L.M.: Po cichu się modliłem,
żeby jak najszybciej to zrobić. To nie jest łatwa powierzchnia, jadąc w
dół jest głęboki śnieg do połowy kolana, którego nie widać. Potem nagle
lód, którego nie widać pod warstwą śniegu, dlatego "orła" zaliczyłem kilka
razy. Nie jest to jazda jak na stoku, a tym bardziej, że nie byłem w tym
czasie wytrawnym snowboardzistą. Sam wobec siebie jestem krytyczny i oceniałem
siebie na poziomie "medium". Porwałem się na duży wyczyn. Ogarniało mnie
przerażenie, ale i chęć zrobienia czegoś szczególnego. Był taki moment,
że mówiłem sam do siebie, żeby zjeżdżać bezpiecznie. Czułem, jak bolą mnie
nogi.
Ł.P.: Jak długo zajęło
wejście i jaki czas trwał zjazd? Z pewnością miałeś wybrany odcinek na
zjazd, a co potem, gdy skończyła się droga, skok ze spadochronem?
L.M.: Dokładnie nie pamiętam, ile
to trwało. Gdzieś dwie i pół godziny Całość 17 godzin i 10 minut
Wybrałem tę samą drogę do podejścia, ze względów bezpieczeństwa. Tak czy
siak przejeżdżałem między szczelinami, ale trzymałem się swojego śladu.
Ł.P.: Czy ktoś to nagrał
i można gdzieś obejrzeć?
L.M.: Film jest na YouTube:
Leszek Mikulski. Jest też na Facebooku: MikeLMikulski. Całości nie mam,
ponieważ nie udostępniła mi firma, która to nagrywała. Będę to jeszcze
montować na nowo. Na Instagramie: mikelmikulski
*** też można to zobaczyć.
Ł.P.: Pilot, skoczek spadochronowy,
płetwonurek, jak wykorzystujesz te specjalizacje i doświadczenia w życiu
codziennym?
L.M.: Byłem skoczkiem 9 lat,
odszedłem z linii lotniczych dla których pracowałem. W pewnym momencie
czułem się jak kierowca autobusu. A to nie o to mi chodziło. W Dęblinie
i szkółkach całkiem inaczej to wyglądało, potem zweryfikowała to rzeczywistość.
Nie jestem płetwonurkiem, tylko mam uprawnienia "deepwater paddy", nie
jestem instruktorem i raczej nigdy nie będę. Wszystkie umiejętności, które
nabyłem wykorzystuję. Czasem jak spotykamy się ze znajomymi, czy na wakacjach,
gdzie można wynająć awionetkę. Kiedyś chciałbym kupić samolot lub
helikopter. Milionerem jeszcze nie jestem, więc na razie jest to w sferze
planów i marzeń, ale to też stan umysłu, więc na co dzień daję z siebie
wszystko. Potem to procentuje i ludzie to zauważają, dzięki temu łatwiej
mi jako przedsiębiorcy dogrywać pewne tematy.
Ł.P.: Gdzie zaczęła się
właściwie Twoja przygoda, która wprowadziła Cię na tory tego czym zajmujesz
się obecnie?
L.M.: Na pewno przełomowy
był rok 2011 i 2012, kiedy padły moje firmy. W 2013 r., kiedy to już się
odbudowywało, pojechałem właśnie pierwszy raz na Elbrus. Moja praca po
20 godzin dziennie przez 7 dni w tygodniu. Ten 2013 rok był zwrotem, tam
zobaczyłem, że sprawdzam się w górach i też jako lider, pomagając wejść
na szczyt jednej osobie i później wspierając trzy następne przy schodzeniu.
Safari,
w Lumo Community Wildlife w Kenii / Zanzibar z prawie 200 letnimi żółwiami
Ł.P.: Co oznacza dla Ciebie
sport ekstremalny, gdzie się zaczyna, a gdzie jest jego granica? Czy są
jakieś zadania wymarzone, których chcesz się jeszcze podjąć i takie, których
granic wolisz nie przekraczać?
L.M.: Całe życie towarzyszą
mi emocje i sporty ekstremalne. Pamiętam, jak miałem 18 lat i poinformowałem
mamę, że jadę na wycieczkę rowerem do Krakowa, starym rowerem marki Giant.
Potem szkoła w Dęblinie - to był już naturalny proces. Teraz wymyślam
sobie kolejne projekty, tak jak teraz: UNAWEZA - Impossible is Nothing.
Klimandżaro i Aconcagua expedition 2019/2021. Owszem, ktoś wjeżdżał tutaj
rowerem, wnosił rower na plecach. Ja to chcę zrobić w inny sposób, ale
jak mówiłem - za wcześnie mówić o szczegółach.
Ł.P.: Jest jeszcze jedna
wielka góra, którą zdobyłeś, aż w Argentynie tj. Aconcagua [6960,8 m n.p.m.],
najwyższy szczyt Andów, Ameryki Południowej. Kiedy to było i jak przebiegło
jego pokonanie?
L.M.: Aconcagua jeszcze nie
zdobyłem. Byłem tam wcześniej ze znajomym, ale to był wyjazd koleżeński
10 lat temu. Doszedłem do 4.800 metrów i musiałem zawrócić, bo złapała
mnie choroba wysokościowa. Tak, że to będzie moje pierwsze wejście.
Ł.P.: Po powrocie do Polski
poświęcasz czas na zregenerowanie sił, a poza tym, czym wtedy się zajmujesz?
L.M..: W zasadzie nie ma czasu
na regeneracje. Będzie na to czas po zejściu. Na szczyt planuję wchodzić
we wtorek lub we środę. No i jak Aconcagua mi na to pozwoli to stanę na
jej szczycie. Potem zjeżdżam do Mendozy i przepakowanie, czyszczenie sprzętu,
pranie. Nie lubię wozić brudnych rzeczy. Wracam jeszcze do Chile, gdzie
czeka mój rower. Jadę na tydzień na wyprawę rowerową, na zachodni brzeg,
nad Pacyfik. Tam też jest wyspa, gdzie można zobaczyć wieloryby. To będzie
wisienka na torcie. 31 stycznia wracam, a 2 lutego powinienem już być w
Polsce.
Później? Tydzień czasu poświęcę sobie.
Na dopięcie pewnych spraw. Zabieram do siebie synka, spędzimy dużo czasu
ze sobą. Później wracam do pracy i spółki. Sprzedaż, zdobywanie nowych
klientów. Na pewno przejrzę wszystkie materiały, szczególnie z kamer
GoPro, udostępnię je firmie, która stworzy z tego dwa filmy - o Kilimandżaro
i Aconcagui. Powstanie też trailer, o tym, co chcę zrobić za rok.
Na przełomie grudnia i stycznia 2020/2021
będę ponownie na Kilimandżaro. Tym razem rower tylko na sam wjazd. Czeka
mnie rok bardzo ciężkiego treningu! Dużo wyrzeczeń i dieta, a także zgłoszenie
się do trenerów od MTB.
Ł.P.: Mamy wielu pasjonatów
podróży i sportów ekstremalnych, podróżników po świecie. Trudno czy łatwo
jest Ci pozyskać fundusze, sponsorów, wsparcie darczyńców, promocję, jak
to wszystko ogarniasz? Gdzie jeszcze szukasz pomocy do realizacji swoich
marzeń, które są bardzo kosztowne?
L.M.: Wszystko było sponsorowane
przeze mnie i mam sponsorów, którzy dali mi zniżki. Teraz jest jeden główny
- Giant Polska, który mnie wspiera i dostałem rower wyprawowy i ciuchy
z dobrych, oddychających materiałów. Są niezawodne również w górach, bo
są wiatro-szczelne. Oczywiście, jest to może szklanka w morzu wydatków,
ale zawsze coś. Jestem teraz w górach, po to, żeby je poznać i zdobyć materiał,
który by zainteresował sponsorów i entuzjastów. Będę też szukał różnych
form finansowania. Faza główna, która będzie w przyszłym roku to koszt
kilkuset tysięcy złotych. Także logistyka, sprzęt, uczestnicy. To
naprawdę duża wyprawa, o wielkości tych najbardziej medialnych. Interesuje
mnie współpraca długofalowa, bo to nie jest jedyny projekt. Będą kolejne
pomysły.
Plaża w
Diani Beach z nowo poznanym kolegą / Wyprawa na Zanzibar
Ł.P.: Czy zdarza Ci się,
że ktoś Cię w Polsce zaczepi na spacerze i poprosi o zdjęcie, autograf?
L.M.: Teraz jeszcze nie, choć może
po powrocie się to zmieni. Bywałem w mojej pierwszej szkole we Lwówku,
gdzie byłem zapraszany, to oczywiście były zdjęcia i autografy. W życiu
nie rozdałem nigdy tylu podpisów. We Wrocławiu zdarzyło mi się, że taksówkarze
mnie rozpoznawali i miałem darmowe kursy. W Warszawie wystąpiłem w jednej
z dużych telewizji śniadaniowych i to dało mi dużą rozpoznawalność. Następne
dwa lata to walka o firmę, pojawił się też synek, który ma już dwa lata
- Maksym. Jest dla kogo pewne rzeczy robić i z kim spędzać czas. Jego mama
- Ela, opowiadała jak dorwał ostatnio wizytówkę z moją podobizną i biegał
po całym mieszkaniu i krzyczał "tata, tata". Także jest to mega miłe! Jestem
dobrym ojcem i partnerem biznesowym, ale nie mam łatwego charakteru. Wymagam
bardzo dużo, ale i tym bardziej od siebie samego. Chcę wszystko realizować
zgodnie z ustaleniami, szanuję drugą stronę. Gdy tego szacunku zabraknie,
kończę temat i idę dalej.
Ł.P.: Zdradziłeś w naszej
rozmowie gdzie obecnie przebywasz, ale co obecnie planujesz, jakie nowe
wyzwanie?
L.M.: W tej chwili jest godzina
9:50, wysokość 4.341 metrów, przez godzinę odpowiadam Twoje na pytania.
Zaraz będzie dobre śniadanie, dużo wody i ruszam do campu pierwszego, ale
o tym już mówiłem na początku naszej rozmowy. Przede mną do zdobycia Aconcagua.
Trzymajcie kciuki!
Ł.P.: Możemy spodziewać
się książki o Twoich przygodach?
L.M.: Tak, na pewno coś napiszę.
Realizuję też projekt szkoleniowy na kolejne dwa lata. Zaraz po powrocie
mam szkolenie w Amsterdamie przez 4 dni. Szkolę się u najlepszych. We wszystkim
co robię, chcę się uczyć od najlepszych. Oczywiście czasem się nie da,
ale po to mamy internet. Bardzo chcę się rozwijać interpersonalnie i biznesowo.
Inteligencja emocjonalna jest tu też mega istotna. Książka pewnie się pojawi
w ciągu najbliższych dwóch lat. Wszystko nagrywam na dyktafon, także swoje
przemyślenia. Czasem jest tam mix i niepoprawna polszczyzna, ale to ma
oddawać moje emocje. Książka będzie bardziej przewodnikiem po tym co robiłem
i zachętą, aby się nie poddawać, iść do przodu. Trzeba zakasać rękawy i
nie zatrzymywać się. Nie wszystko jest jeszcze u mnie poukładane, ale to
proces.
Ł.P. Dziękuję za rozmowę
i życzę sukcesów przy realizacji kolejnych wyzwań i marzeń.
Łukasz Przelaskowski
|
..... |
P.S. Kilka dni po naszej
rozmowie Leszek Mikulski zdobył Aconcagua. Oto zdjęcie ze szczytu. |
Łukasz Przelaskowski - absolwent
Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Prezes Fundacji Rodu Przelaskowskich
herbu Szreniawa. Redaktor Naczelny kwartalnika historyczno-naukowego Młody
Szreniawa. W 2016 roku zamieszkał w Holandii, gdzie w wolnych chwilach
pracuje jako wolontariusz w Polskiej Szkole w Groningen. Łączy podróże
z konkursami fotograficznymi, pisze i publikuje książki oraz poezję.
|