Od Pacyfiku po Atlantyk
- piesza wyprawa przez Kanadę
Niemożliwe?
Wszystko zaczęło się w pewną zimową
noc 18 lutego 2014 roku. Miniony dzień był mroźny, ponury i ciemny. Chciałoby
się jedynie usiąść przy kominku i nie ruszać się. Niestety, już od rana
byłem na uniwersytecie. Zmęczony i zabiegany do tego stopnia, że nie było
ani chwili na oddech. Tego dnia po powrocie do domu, wieczorem, pojawiła
się dość niecodzienna myśl, by pieszo przejść całą Kanadę. Pomysł ten od
tego czasu obsesyjnie "siedział" mi w głowie.
Od wielu lat myślałem o jakiejś wyprawie,
ale nie było to nic konkretnego. Myślałem o Hiszpanii i o szlaku świętego
Jakuba do Santiago de Compostela. Uznałem jednak, że jest to zbyt popularna
wyprawa, na którą decydują się dziesiątki osób. Poza tym w Hiszpanii jest
piekielnie gorąco i wiem, że nie są to warunki dla mnie. Ja jestem człowiekiem
śniegu i chciałem zmierzyć się z zimą. Namiot, zima, ognisko, to mnie bardziej
ciekawiło niż upał na plaży.
Kilka miesięcy wcześniej, pod koniec
wakacji, pojechałem do małego miasteczka na północ od Montrealu. Małego,
ale bardzo znanego - Mont Tremblant (coś jak Zakopane w Polsce), a w nim
same hotele, restauracje i wszechobecna komercja. Bardzo ładnie położone
- blisko jeziora i otoczone górami. Miałem ochotę pobiegać po Górach Laurentyńskich.
Przypadkiem trafiłem na dzień, gdy rozgrywane były zawody Iron Man.
Rano zaczynają się pływaniem (ja akurat nie cierpię wody!), później sto
osiemdziesiąt kilometrów na rowerze, a na koniec jeszcze maraton. Widziałem,
że nie tylko profesjonalni sportowcy brali w nich udział, ale zwykli amatorzy
też byli w stanie ukończyć ten morderczy wyścig. Wszystko zależało od treningów
i od przygotowania. Skoro oni mogli, to dlaczego ja nie mógłbym wystartować
w takich zawodach?
Wieczorem 18 lutego, zupełnie przypadkiem
natrafiłem na historię Terry'ego Foxa. Jest 1980 rok. Młody chłopak, w
moim wieku, miał amputowaną nogę z powodu raka. Mimo osobistej tragedii
stawia przed sobą wielki cel. Zawzięcie trenuje chodzenie i bieganie na
swojej nowej protezie nogi i postanawia przebiec całą Kanadę. Ze wschodu
na zachód. Osiem tysięcy kilometrów! Rusza w kwietniu z St. John's w Nowej
Fundlandii i kieruje się na zachód codziennie pokonując maraton. Postanawia
też zebrać dwadzieścia cztery miliony dolarów na walkę z rakiem. Po jednym
dolarze od każdego Kanadyjczyka. Początki są trudne i jest to ogromny wysiłek,
ale ludzie przychylnie podchodzą do jego Marathon of Hope (Maratonu
Nadziei). Gdy doszedł do Ontario ludzi ogarnął szał na jego punkcie. Cały
kraj wspierał jego wysiłki i ludzie hojnie przekazywali datki na jego cel.
Zbliżając się do Thunder Bay zmuszony był jednak zrezygnować z dalszego
biegu, ponieważ rak dostał się do płuc. Niedługo później Terry zmarł. Czyż
ta historia nie jest fascynująca i tragiczna zarazem?
Historia Terry Foxa była bodźcem,
który skłonił mnie do podjęcia podobnej próby. Wiele różnych pomysłów ostatecznie
złożyło się na ten jeden wielki cel. Tego dnia wiedziałem już, co chcę
zrobić i byłem gotowy zaryzykować wszystko. Nie będzie to jeden miesiąc
wyprawy, ani dwa. Przy sześciu maratonach w tygodniu dałoby to aż osiem
miesięcy! Wiadomo, że ciężko byłoby utrzymać taką średnią, więc szykowałem
się na bardzo długą przygodę. Osiem miesięcy było celem, który mogłem osiągnąć
ciężko pracując nad sobą. Tylko jak się przygotować do wyprawy? Od czego
zacząć przygotowania? Co ze sprzętem? Gdzie zacząć wyprawę, na zachodzie
czy na wschodzie? Co z mrozami podczas kanadyjskiej zimy? Kiedy rozpocząć
wyprawę by było to najkorzystniejsze? W której części kraju najlepiej byłoby
walczyć z zimą? A może zainteresuję jakieś media swoim projektem? Jak będą
media, to może i sponsorzy?
Fragment rozdziału 1 - Przygodę
czas zacząć!
21 stycznia 2015
Clover Point - Mile 0 - Langford
| 24 km
Dzień 1 - PRZYGODĘ CZAS ZACZĄĆ!!!
To dzisiaj!!! To ten dzień! Zaczynam
wyprawę życia!!! Jest środa, 21 stycznia. Bardzo ładny dzień w Victorii,
wygląda bardziej na środek lata niż na środek zimy. Poranek był zdecydowanie
ciężki, gdyż tej nocy nie mogłem spać. Co za pech! Akurat teraz, kiedy
powinienem być w najlepszej formie fizycznej i psychicznej przed czekającą
mnie wielomiesięczną eskapadą. Jedno jest pewne: nie będzie łatwo na trasie.
Drugą noc w Victorii spałem również
w domu Miriam i Sławka. Co za niesamowite szczęście, że trafiłem na tak
wspaniałych ludzi już na początku wyprawy! Ci Państwo, bardzo mi pomogli
w organizacji przygotowań i transportu. Ich serdeczność, gościnność, miła
polska atmosfera sprawiły, że czułem się jak w rodzinnym domu. Szybkie
śniadanie, przygotowanie do drogi, sprawdzenie sprzętu fotograficznego
i czas ruszać na Clover Point oraz "Mile 0", aby rozpocząć
przygodę. W tym momencie poczułem wielki przypływ energii. Nieważne, ile
nocy nie spałem. Teraz jestem gotowy na przygodę!
Jedziemy na miejsce startu razem
z Miriam i jej córką. W głowie kłębi się tylko jedna myśl - "Nie mogę zawieść
siebie i sprzyjających mi ludzi". Nie skłamię, jeśli powiem, że jest to
dla mnie niesamowicie ważne wydarzenie. Przygotowując i planując je, chciałem,
aby wszystko było wyjątkowe. Dojechaliśmy na Clover Point. To miłe,
gdy takie wydarzenie zaczyna się w towarzystwie, a nie samotnie, to zawsze
dodaje pewności siebie. Wszyscy zrobiliśmy sobie krótki spacer. Przed odjazdem
do pracy Miriam życzyła mi jeszcze powodzenia w wyprawie. Zacząłem nagrywać
film, właśnie tu na Clover Point, bla bla bla i szukałem miejsca,
by zejść na brzeg oceanu i przy okazji się nie zabić...
W międzyczasie przyjechał Sławek,
by również życzyć mi powodzenia. Może to i dobrze, że w tym momencie, bo
doradził, gdzie można bezpiecznie wejść "na plażę". Jest środek tygodnia,
a nie weekend, więc on również szybko uciekł do pracy. To naprawdę jest
bardzo miłe, że coraz więcej osób dowiaduje się o mojej wyprawie, nawet
na krańcu świata. Dość gadania i myślenia o głupotach. Idę po mokrych pniach
drzew na kamienistą plażę i ruszam! Jeszcze kilka sekund!
Jest godzina 9:45, piękny poranek,
21 stycznia 2015 roku. Zamoczyłem rękę w Pacyfiku. Woda jest tak zimna,
że ręka po chwili zaczęła drętwieć. Chcąc nie chcąc, zamoczyłem też nogę,
bo gdy podchodziłem do wody, raczej spokojnej, przyszła jedna większa fala
- zamoczyła buty i spodnie. Niech to będzie dobra wróżba. Widać czeka mnie
wielka przygoda! Zabrałem też jeden kamień z plaży, by mi towarzyszył aż
do krańca świata - do Cape Spear. To gdzieś daleko, za górami, za lasami
na wschodzie Kanady, po tysiącach kilometrów i tysiącach litrów wylanego
potu. Ale dlaczego ja to mówię tak spokojnie?! RUSZAM!!!!!!!!
Zaczęło się szaleństwo! Biegałem
po plaży jak dziecko i cieszyłem się, że mimo ogromnych przeszkód jestem
tu w Victorii i udało się wreszcie wyruszyć! Hurra, idę przez Kanadę! Teraz
dopiero zacznie się prawdziwa przygoda! To już ten dzień! Obudził się we
mnie lew i ogromna motywacja: "dojdę do mety, choćby nie wiem co!".
W tym miejscu warto podziękować wszystkim
osobom, które pomogły mi przejść przez jedenaście miesięcy przygotowań
i organizacji. Bez Waszego wsparcia na pewno nie doszedłbym do tego miejsca.
Dziękuję rodzinie, znajomym, sponsorom, mediom i Wam wszystkim, którzy
pomagali w przygotowaniach, pisząc na Facebooku. Naprawdę cieszę się, że
informacje o wyprawie docierają do coraz większej ilości osób!
Będąc jeszcze na plaży, odebrałem
kilka telefonów. Wszyscy życzyli mi powodzenia. Już małym sukcesem był
fakt, że w ogóle udało się wyruszyć. Odebrałem też kilka SMS-ów od nieznajomych
- zapewne osoby, które znalazły moją stronę internetową, stronę na Facebooku
lub wywiad na niemieckim portalu Onet.pl. Po opublikowaniu wywiadu telefon
nie przestawał dzwonić. Ciągle ktoś chciał rozmawiać, prosić o rozmowę,
a czasem ktoś po prostu napisał SMS-a, by życzyć mi powodzenia. Oto przykłady:
"Szanowny Panie Jakubie! Przeczytałam
Pańską historię na Onecie i od tego czasu śledzę Pana przygotowania do
tej niezwykłej podróży. Dla mnie jest to nieosiągalne, dlatego cieszę się
Pana szczęściem i będzie to dla mnie namiastka wielkich marzeń! Trzymam
kciuki, będę trzymać do samego końca Pańskiej podróży! Proszę wybaczyć
bezpośredniość, serdecznie pozdrawiam. Patrycja"
"Wytrwałości, zdrowia i szczęścia.
Powodzenia! Pozdrawiam ze Szczecina - Adam"
Po chwili marszu dotarłem na "Mile
0" - oficjalny początek Trans Canada Highway. Co najważniejsze,
dla mnie to punkt, gdzie zaczyna się wędrówka od Pacyfiku po Atlantyk.
Jest to słynne miejsce, gdzie wiele osób przyjeżdża specjalnie, by je zobaczyć.
Zatrzymałem się tu na krótką sesję zdjęciową. Byłoby źle, gdybym nie miał
dobrych zdjęć z początku wyprawy! Nagrałem też film: wszędzie widać radość
i entuzjazm! W parku tuż za "Mile 0" znajduje się pomnik Terry
Foxa, bohatera, który biegł przez Kanadę z protezą jednej nogi. Planując
swoją wyprawę, myślałem o upamiętnieniu tego wydarzenia i bohatera oraz
chciałem, przynajmniej w części, przejść trasą, którą on zamierzał przejść.
Pod koniec dnia przyjechał po mnie
Sławek. Mokry, wychłodzony, ale niezwykle szczęśliwy doszedłem i przeżyłem
pierwszy dzień! Wyprawa będzie niezwykła, teraz to do mnie dotarło. Trzeba
żyć chwilą, cieszyć się z każdego dnia!
Około dziewiętnastej byliśmy już
w domu. Zwiedzanie centrum trwało naprawdę bardzo długo. O dziewiątej rano
przyjechaliśmy do "Mile 0" i po dziesięciu godzinach przeszedłem
dwadzieścia dwa kilometry. Jeszcze będzie czas na bicie rekordów. Rozmawialiśmy
o moim dniu, siedząc razem przy stole. Po takim dniu obiad smakował rewelacyjnie,
to było wszystko, o czym już dziś marzyłem
Byłem jeszcze w stanie opisać wszystko
w dzienniku i po prostu padłem ze zmęczenia. Pierwszy dzień, pierwsze przygody,
dużo wrażeń - jeden z najlepszych dni w życiu!!!!!!
Fragment rozdziału 2 - Magia Vancouver
29 stycznia 2015
Odpoczynek | 0 km
Dzień 9 - Jedziemy do Vancouver!!!!!!
Dziś jedziemy do Vancouver!!! Rano
zadzwonił Pan Zenek i powiedział, by około południa być w marinie w Horseshoe
Bay. Miałem wprowadzić się na jacht na kilka dni, a następnie razem chcieliśmy
pojechać do Vancouver i zwiedzać do oporu. Jest tu wiele miejsc wartych
uwagi, ale mając tylko jeden dzień, trzeba było wybierać. Cieszę się, że
mam super przewodnika!
Tego dnia wstałem rano, więc miałem
dużo czasu na rozmowę z Panem Januszem, moim gospodarzem. Od razu znaleźliśmy
wspólny temat. Razem lubimy przygody, więc był to temat przewodni, a z
Panem Januszem - starym wilkiem morskim - można rozmawiać bardzo długo.
Obecnie mieszka on w Squamish i jest na emeryturze. Mając tyle szlaków
turystycznych tuż obok domu, jest bardzo aktywny i chodzi po górach. Nie
widać, by się nudził i ma wiele ciekawych historii do opowiedzenia! Poruszyliśmy
też tematy wypraw, różnych dokonań Polaków i nie tylko. Jakoś w pamięci
najbardziej zapadła mi rozmowa o wyprawie przez Northwest Passage, czyli
Przejście Północno-Zachodnie. Może kiedyś spróbuję sam?
Ach! Nie wspomniałem jeszcze, w jaki
sposób poznałem Pana Janusza. Jak pamiętacie, skontaktował się ze mną Pan
Zenek z Vancouver i zaoferował pomoc. Zarówno on, jak i mój gospodarz,
należą do Polskiego Klubu Żeglarskiego w Vancouver. Dowiedziałem się też,
że klub wspiera ciekawe wyprawy innych Polaków. Są bardzo aktywni i chętnie
służą pomocą.
[...]
Pan Zenek czekał na nas w marinie
w Horseshoe Bay. Zobaczyłem jacht i szczerze mówiąc - jest lepiej niż się
spodziewałem! Jest to jacht klubowy, naprawdę duży. Można nim wypłynąć
w rejs i mieć komfortowe "mieszkanko". Na jachcie jeszcze nigdy nie spałem.
Jest prąd, piwo, polskie jedzenie - będzie dobrze! Szybko się rozpakowałem.
Otrzymałem instrukcje, jak powinienem postępować i ruszyliśmy na przejażdżkę
po Vancouver!
Gdy nadeszła pora kolacji pojechaliśmy
na sushi! Dzień naprawdę nie mógł się lepiej zakończyć! Jak wejdę w góry,
to takich atrakcji może już nie być. Ale na razie trzeba z tego korzystać.
Dziś pierwsza noc na jachcie. Dobrze, że mam ogrzewanie. Dzięki temu w
środku jest przyjemnie ciepło. Łóżko jest improwizowane, trochę ciasne,
ale poradzę sobie. Dobrze też, że mam ciepły śpiwór. W nocy jest chłodno,
ale nie zmarznę. Ach!!! Wszystko się "buja"! Czuję się, jak bym był na
rauszu. Przeżyję. Mam prąd, trochę filmów na laptopie, więc zaczynam seans.
Dzień naprawdę niezwykły. Cieszę się, że udało mi się aż tyle zobaczyć.
Jest to miła niespodzianka, bo nie spodziewałem się aż takiej pomocy
30 stycznia 2015
Odpoczynek | 0 km
Dzień 10 - "Morskie opowieści"
O atrakcjach, które czekały mnie
dzisiaj, wprawdzie dowiedziałem się wczoraj, ale nie wiadomo było, czy
wszystko się uda. Pan Zenek przyjechał rano na jacht i
okazało się, że
będzie to jeden z niezwykłych dla mnie dni. Ogrom atrakcji od rana do wieczora.
Posłuchajcie
Po nocy na jachcie pojechaliśmy do
centrum Vancouver, gdzie byłem umówiony na spotkanie z Konsulem RP w Vancouver,
Panem Krzysztofem Olendzkim. Mimo dużego ruchu zdążyliśmy na czas. Konsulat
mieści się na szesnastym piętrze. Z takiego miejsca ma się niezwykły widok
na miasto i aż przyjemnie jest być pracoholikiem! Spotkanie trwało przeszło
godzinę. Rozmawialiśmy o mnie i oczywiście o wyprawie oraz jej celach.
Poruszyliśmy też tematy związane z moim życiem w Kanadzie i planami na
przyszłość. Konsul objął wyprawę patronatem honorowym, a informacja o spotkaniu
pojawiła się na stronie MSZ, za co jestem bardzo wdzięczny. Mogę powiedzieć,
że nie spodziewałem się takiego początku wyprawy!
To nie koniec historii na dziś! Po
wizycie w Konsulacie spotkaliśmy się z Panem Jurkiem, (o którym wspominałem
w prologu) i pojechaliśmy do mariny na jacht jeszcze innego Polaka z klubu.
Jest okazja, by na chwilę poczuć się wilczkiem morskim! Ruszać się szczury
lądowe, żagle na maszt i płyniemy na horyzont!! Dlaczego nie korzystać
z okazji, mając tak ładną pogodę w środku zimy? Wypływając z portu, podziwiałem
jeszcze miasto ze szkła. Tak mi się tu podoba, że chyba się tutaj przeprowadzę.
Aha, nadszedł też czas, by otworzyć piwko!
Wypływając z zatoki Vancouver
Bay, płynie się pod mostem Lion's Gate Bridge. Taka mniejsza i zielona
wersja słynnego mostu w Kalifornii. Nie wypływaliśmy daleko - naszym celem
była zatoka English Bay - opłynęliśmy całe centrum. W drodze powrotnej
"awansowałem na kapitana"! Mogłem też założyć czapeczkę "Captain of
the boat". Sterowanie jachtem nie jest trudne. W końcu to taki samochód
na wodzie. Reaguje opornie, trochę tak, jak by się sterowało słoniem. Mimo
sterowania można było się też napić piwka i skończyć pizzę. "Pij bracie,
pij na zdrowie!". Całość przygód można zobaczyć na YouTube na filmie z
tego dnia. W powrotnej do portu części rejsu zrobiło się bardzo zimno i
podniosła się mgła. Niezwykły dzień pełen atrakcji!!! Ogromne podziękowania
dla Polskiego Klubu Żeglarskiego w Vancouver za zaproszenie mnie na rejs
jachtem i za cały ten dzień.
Wróciłem na jacht do Horseshoe Bay
i wybrałem się na spacer po głównej ulicy. Usiadłem w jakiejś kawiarni
i spędzałem miło czas przy komputerze. Na dworze jest mokro i nie mam siły
na spacer. Mogłem też przemyśleć kolejne kroki wyprawy. Pan Zenek wspominał
też o wizycie w polskim radiu. Zostałem zaproszony na audycję na jutro,
na godzinę dziesiątą. Wieczorem wróciłem na jacht i padłem ze zmęczenia
Jakub Muda
Jakub Muda - podróżnik, który
przebył pieszo Kanadę od Pacyfiku po Atlantyk. Autor książki - dziennika:
"500 dni..." Książka z wyprawy dostępna na stronie: https://500dni.com |