Od Pacyfiku po Atlantyk
- piesza wyprawa przez Kanadę (cz. 2)
12 lutego 2015
Dzień 23 - GÓRY, GÓRY, GÓRY!!!
To jest ten dzień, kiedy wejdę w
góry i w dziką Kanadę. Rano miałem czas na szybkie i niezdrowe śniadanko.
Później przyjechał Pan Henryk, który obiecał zabrać mój plecak, bym mógł
iść do Sunshine Valley bez obciążenia. Czeka mnie dzień pełen wspinaczki
i ogromne, wielokilometrowe podejście na Hope Slide. Nie wyobrażam sobie
nawet, jak wyglądałby dzisiejszy dzień, gdybym dźwigał ten ciężki plecak.
Pogoda również nie ułatwia tego zadania - obfite opady deszczu i niezwykle
parno. Nie ma czym oddychać.
[...]
Jak już pisałem, Hope to małe miasteczko,
ale jest tu motel przy motelu. W zimie zdarza się, że wszystkie drogi są
zamknięte i kierowcy nie mogą nigdzie się ruszyć. Siedzę w McDonald's i
trochę uzupełniam dziennik. Czekam, aż przestanie padać i chmury się podniosą,
bo wyżej na trasie jest mgła i nic nie widać... O dwunastej musiałem ruszyć,
bo za trzy godziny byłem umówiony z Panem Henrykiem. Wyszedłem z miasta,
założyłem kamizelkę i zrobiło się dziko!
Po kilku kilometrach Coquihalla i
"trójka" rozjeżdżają się. Zrobiło się pusto na drodze, a ja w tym momencie
straciłem oddech ze zmęczenia. To nie żart! Mam zadyszkę! Nie ma czym oddychać,
jest parno! Usiadłem na betonowej barierce i usiłowałem złapać oddech.
Tuż obok tego miejsca natrafiłem na dwa ciekawe znaki. Pierwszy z nich
ostrzega kierowców, by sprawdzić poziom paliwa, gdyż kolejny serwis jest
po wielu, wielu kilometrach - po 120 km na "piątce" oraz po 85 km na "trójce".
Chcielibyście, by samochód odmówił posłuszeństwa w tej okolicy gdzieś w
zimie, w nocy i gdzie nie ma zasięgu w telefonie? W zimie mogą zamknąć
drogę i również można być "w czarnej dupie". Drugi ciekawy znak - "za tym
punktem nie ma pomocy służb ratunkowych oraz nie działają telefony - brak
zasięgu". Krótko mówiąc - jest to dzika Kanada i zaczyna się robić ciekawie!
Nadal jestem podekscytowany!
Zaczynam pierwszą wielką wspinaczkę.
Przede mną aż dziesięć kilometrów do Hope Slide. Nie zabrałem wystarczająco
dużo wody, tylko dwie butelki w małym plecaczku. Spotkałem kilku kierowców
- robili zdjęcia, ale wszyscy na mój widok byli przestraszeni (???) i po
chwili odjeżdżali z piskiem opon. Jestem wykończony i w głowie kłębi się
milion myśli. Czy niedźwiedzie teraz śpią? Pan Zenek z Vancouver opowiadał
mi straszne historie...
Idę, idę, idę, idę, jest zbyt wilgotno,
by szybko pokonywać kilometry. Z każdą chwilą coraz bliżej do końca wspinaczki.
Jak się wejdzie na samą górę tej części drogi, to dalej będzie prowadzić
w dół. Kilka razy musiałem siadać na betonowej barierce, by odpocząć. Straciłem
już poczucie czasu. Wiecie, jak umysł zaczyna wariować ze zmęczenia? Czułem
mocny zapach pomarańczy i chciało mi się je pożerać, jak by od tego zależało
moje życie. Ciekawe. A może to niedobór witamin, mimo tego że codziennie
biorę jedną tabletkę? Wtedy zobaczyłem parking na szczycie i wróciłem do
rzeczywistości! Doszedłem pod Hope Slide. Jest tu tabliczka pamiątkowa
poświęcona pewnemu wydarzeniu. Warto opowiedzieć historię związaną z tym
miejscem.
W 1965r, rankiem 9 stycznia, góra
zsunęła się na drogę i zginęły 4 osoby. Do tej pory jest to największe
osuwisko w Kanadzie. Na drogę osunęła się niewyobrażalna ilość ziemi, kamieni
i mułu - 47 milionów metrów sześciennych. Po osunięciu, resztki góry miały
szerokość trzech kilometrów i 85 metrów głębokości. Wyobraźcie sobie być
przysypanym taką ilością ziemi - śmierć na miejscu. Jak wygląda to miejsce?
Najprościej można powiedzieć, że jedna strona góry urwała się i zsunęła
w dół. Trzeba iść dalej, za kilka minut będzie godzina piętnasta, a zostało
mi jeszcze kilka kilometrów po płaskim. Spóźnię się, niestety! Oby Pan
Henryk czekał na mnie.
Ostatnie kilka kilometrów prowadziło
w dół i marsz nie był trudny. Doskwierało mi ogromne odwodnienie. Czas
spotkania minął. Spodziewałem się, że Pan Henryk zobaczy, iż mnie nie ma
i przyjedzie zobaczyć, co się ze mną dzieje. Nie zdziwiłem się, że faktycznie
przyjechał. Widać nadajemy na tych samych falach. Przywiózł wodę i powiedział,
że zostało już tylko 2000 metrów do Sunshine Valley. Hurra!!! Za chwilę
wezmę ciepły prysznic! Gdy ja zbliżałem się do celu, Pan Henryk odjechał
do domu uprzedzić żonę, że może już przygotowywać obiad. Nie zdradził mi,
co to będzie, ale powiedział, że coś polskiego. Gdy doszedłem, tak jak
obiecał, czekał przy wejściu do "miasteczka". To nie może być tylko w mojej
głowie - tu faktycznie pachnie pomarańczami, avocado i... przygodą. Cały
czas jestem podekscytowany swoją wyprawą. Codziennie nowa przygoda, codziennie
poznaję nowych ludzi. I do tego jestem w super miejscu!
Sunshine Valley to właściwie nie
miasto, lecz osada. Powstała ona w czasie drugiej wojny światowej jako
obóz, gdzie deportowano Japończyków mieszkających w Kanadzie. Po wojnie
został on sprzedany i zaczęli się tu osiedlać ludzie. Obecnie osada liczy
około 400 domków. Pan Henryk mówi, że na stałe mieszka tu tylko kilka osób,
a reszta mieszkańców przyjeżdża do swojego domku na weekend lub tylko na
święta, by uciec z Vancouver. Ponadto jest tu wielkie pole kempingowe,
sklep monopolowy (są też podstawowe produkty spożywcze) i nie widać więcej
komercji. Można z czystym sumieniem stwierdzić, że Sunshine Valley to taki
klejnot ukryty w górach. Zapomniałbym powiedzieć - jest tu też ochotnicza
straż pożarna, do której należy Pan Henryk. Już widać, jest to ciekawy
człowiek i będę musiał wszystko dokładnie opisać w dzienniku. Jego dom
znajduje się wysoko nad główną częścią miasta, na wysokości 1000 metrów
i jedzie się tam stromą drogą. Tej zimy nie ma śniegu, co jest bardzo dziwne.
W czasie tej jazdy usłyszałem historię o tym, co tu działo się przez ostatnie
lata. Burze śnieżne i śniegu tyle, że wioska była przez wiele dni odcięta
od świata. Mieszkając w takim miejscu, trzeba być gotowym na wszystko.
Przy każdym domu widzę duże zapasy drewna, mają też pewnie wielkie spiżarnie
i generatory prądu.
Dojechaliśmy do domu Pana Henryka
- nazwanego Sailor's Haven, czyli dosłownie "bezpieczna przystań dla żeglarza".
Jest to stylowy dom górski z dużymi oknami. Poza głównym mieszkaniem jest
tutaj drugie - mniejsze na parterze. Wygląda na to, że to całe mniejsze
mieszkanie mam dla siebie, bo Pan Henryk mieszka "na górze". To małe było
wykorzystywane jako Bed&Breakfast. Jest tu niezwykle przytulnie - jest
salon z telewizorem i elektrycznym kominkiem oraz mała sypialnia. Rozpakowałem
plecak i udałem się pod bardzo gorący prysznic, a później "na górę", gdzie
czekał na mnie gospodarz.
Pan Henryk ze swoją żoną - Larraine
byli gotowi z obiadem. Faktycznie, czekała na mnie niespodzianka - prawdziwie
polski obiad. Możecie mi wierzyć, że nie często w Kanadzie miałem okazję
poczuć się jak w Polsce. Później usiedliśmy razem w salonie. Pan Henryk
przyniósł polską wódkę i zaczęliśmy rozmawiać. Jest przyjemna atmosfera.
Ogień pali się w kominku. Za oknem ściemnia się. Wystrój salonu, pomimo
że to domek górski, ma wiele elementów morskich - modele statków, obrazy
łodzi oraz morskie gadżety.
Żona Pana Henryka - Larraine - jest
już na emeryturze. Z pochodzenia jest Irlandką i mieszka w Kanadzie od
wielu lat. Opowiadała, że była nauczycielką angielskiego oraz literatury.
Lubi koty, choć obecnie nie ma ani jednego. Jak sama twierdzi, lubi też
gotować, ale nie irlandzkie przysmaki, tylko... polskie! Raz na jakiś czas
wysyła męża po wielkie zakupy w polskim sklepie w Vancouver. Słodkości,
wędliny, polska kiełbasa i oczywiście polska wódka oraz wiele innych smakołyków.
Mogę potwierdzić, wspaniale gotuje!
Pan Henryk również jest na emeryturze,
ale nie do końca. Pracuje w maszynowni na statkach i mimo swojego wieku,
nadal czasami wypływa w morze. Jak to mówią - ciągnie wilka do lasu. Jest
to człowiek, który widział cały świat i jeszcze więcej. Opowiedział mi
swoją historię. Pochodzi z Trójmiasta i wiele, wiele lat temu przyleciał
do Kanady i wylądował w Prince Albert, Saskatchewan. Jak sam opowiada jest
to kompletne zadupie, na końcu świata. Jak większość ludzi w tym okresie,
on też przyjechał, mając kilka dolców w kieszeni i wówczas pomógł mu Kongres
Polonii Kanadyjskiej. Po jakimś czasie przeniósł się do Halifax, Nowa Szkocja,
gdzie pracował na platformie wiertniczej i o ile dobrze zrozumiałem, tam
właśnie poznał swoją żonę.
Inne historie dotyczyły miejsc, gdzie
mieszkał. Okazało się, że spędził też kilka miesięcy w Montrealu. Ale najdziwniejszym
miejscem, w jakim mieszkał prawie rok, było Dawson City, Jukon - gdzieś
daleko na północy, blisko koła podbiegunowego, 700 kilometrów za ostatnią
cywilizacją. Nie zapisałem, niestety, w dzienniku, gdzie pracował tam,
na końcu świata (może szukał złota?). Opowiadał o "pięknej zimie" - pięćdziesiąt
kresek poniżej zera, "kilometrach" śniegu oraz o nocach polarnych. Dla
mnie to zupełna nowość! Zawsze chciałem zobaczyć tamte tereny, więc słuchałem
uważnie i piłem wódkę. Opowiadał, że w zimie sklepy ograniczają sprzedaż
wódki, bo ludzie wpadają w depresję z powodu braku światła i jest wiele
samobójstw. W okresie, gdy już świeci trochę słońca, całe miasto około
południa zamiera i ludzie korzystają ze słońca, jak tylko mogą. Życie tam
jest bardzo trudne, ale to jeszcze nic w porównaniu z tymi historiami,
które słyszałem później i z tymi, które mam usłyszeć dopiero jutro. Czuję
się "mały".
Pan Henryk jest żeglarzem i zobaczył
cały świat. O sobie mówi, że jest osobą, która ceni sobie prywatność i
obecnie też święty spokój. Twierdzi, że już tyle przeżył, że teraz chce
żyć na uboczu. Wieczór był naprawdę niezwykły. Ale to i tak nie koniec
historii, jutro usłyszę więcej. Postanowiłem zatrzymać się tu na dwa dni,
a właściwie taka była sugestia gospodarzy. Jutro będziemy zwiedzać, sprawdzę
czy SPOT GPS działa i może moje lewe kolano przestanie boleć.
13 lutego 2015
Dzień 24 - Opowieści Pana Henryka
Pan Henryk mówił wczoraj, że u niego
wszyscy dobrze śpią, gdyż w Sunshine Valley jest niezwykle cicho. W nocy
faktycznie nie słyszałem żadnego dźwięku. Ta cisza potrafi przerazić. Wyspałem
się jak nigdy w życiu. Pan Henryk wobec mnie był tolerancyjny. Nie ważne,
czy wstanę o ósmej, czy w południe. Śniadanie było polskie - ach, gdybym
tak mógł tutaj zostać na dłużej. Na dzisiaj zaplanowaliśmy wyjazd do Manning
Park i zwiedzanie okolicy.
Czas wyjeżdżać. Pan Henryk jeździ
SUV-em - GMC Yukon. Nie zdziwiło mnie dokładne przygotowanie do drogi.
Mieszkając w takim miejscu, człowiek zawsze musi być gotowy na nadzwyczajne
sytuacje. Szybkie sprawdzenie samochodu to rutyna. W samochodzie oczywiście
są też rzeczy niezbędne do przetrwania w trudnych warunkach, coś do jedzenia
i picia. Zabraliśmy ze sobą też telefon satelitarny. "Trójka" nie jest
główną drogą przez Kanadę, a gdy trafią się złe warunki, nie zobaczy się
innych kierowców. Nawet jeśli się ich spotka, to oni i tak nie będą mieli
jak zadzwonić. Zabraliśmy też płyty z muzyką zespołu Czerwone Gitary. Jak
się dowiedziałem, Pan Henryk zna Seweryna Krajewskiego, byłego lidera zespołu.
Jedziemy, gra muzyka, obecnie "Matura"
(ja sam też lubię Czerwone Gitary!). W pewnym momencie pojawia się śnieg,
bardzo dużo śniegu! Jesteśmy coraz wyżej i jest coraz chłodniej. Widziałem
też dwie ciężarówki, które wypadły z drogi, spadły ze skarpy i skończyły
w lesie. Ta droga jest niebezpieczna. Będę miał bardzo dużo wspinaczki.
Jak ja to przeżyję???
W samochodzie zauważyłem busolę.
Od razu pojawiło się pytanie, po co montować to w samochodzie? Czasami
zdarza się, że z Sunshine Valley trzeba pojechać do Hope lub wrócić do
domu podczas ogromnej śnieżycy, w nocy... Pan Henryk opowiadał o kilku
takich przypadkach. Wracał do domu. Droga była pusta, widoczność bliska
zeru, a on jechał, a właściwie toczył się do domu. Gdy zna się drogę, to
prowadzi się na pamięć. Wtedy warto znać kierunek, w którym się jedzie.
Tylko dla prawdziwych twardzieli.
Dojechaliśmy do celu. Jest metr śniegu.
Pan Henryk uśmiał się, że to wcale nie zima. Ten rok jest inny, bo normalnie
jest pięć metrów białego puchu. Manning Park jest parkiem prowincjonalnym,
a tu, gdzie aktualnie się znajdujemy, jest wielki resort narciarski. Celem
naszego małego wyjazdu było zobaczyć, co mnie czeka w kolejnych dniach,
zapytać właściciela resortu, czy da mi pokój na noc, jak tu dojdę (Pan
Henryk go zna!). Poza tym chcieliśmy się przejechać i pozwiedzać - udało
nam się nawet ugrząźć w śniegu w pewnym miejscu!
Dziś rano konsultowałem się z moim
gospodarzem i doradził, by niepotrzebny mi bagaż, zapas jedzenia czy inne
rzeczy w nadmiarze zostawić w recepcji. Dzięki temu plecak będzie lżejszy.
Zaryzykowałem i zostawiłem nawet kurtkę. Obym przeżył i nie zamarzł...
"Nie zadzieraj nosa. Nie rób takiej miny!". Ostatnim punktem programu był
lunch w lokalnej restauracji. Podobno robią tu prawdziwe przysmaki, ale
Larraine - żony Pana Henryka - nikt nie przebije. Po obiedzie wracaliśmy
już w stronę domu, ale to nie był jeszcze koniec programu na dzisiejszy
dzień. Dzień piękny i słoneczny, więc pojeździliśmy po Sunshine Valley
- w końcu słoneczna dolina rzeczywiście jest pełna słońca. Seweryn śpiewa
"Ciągle pada" - o ironio...
Jak się okazało, nie jest to maleńka
wioska. Jest podzielona na sześć obszarów, gdzie są różne rodzaje domów.
Od wielkich górskich wartych pewnie miliony aż do małych domków mobilnych.
Nie spotkaliśmy żywej duszy, większość domów też stoi pusta. Poznałem również
historię, która wydarzyła się w ostatnich kilku latach. Pewna zima była
wyjątkowo brutalna - wielkie zamiecie i metry śniegu. Droga była zamknięta
przez wiele dni, a wioska odcięta od świata. Nie było prądu i nic nie działało.
Oczywiście każdy dom ma kominek na drewno, więc ludzie nie zamarzli. Pan
Henryk jako jedyny miał generator prądu i to właśnie u niego w domu tętniło
życie, o ile można tak powiedzieć o kilku osobach. Telefony też nie działały,
ale był dostępny satelitarny na sytuacje awaryjne. Jedzenie nie jest problemem,
mój gospodarz oszacował, że to, co ma w kilku wielkich zamrażarkach i spiżarni,
starczy na około pięć miesięcy(!!!). Jeszcze raz podkreślę - w takim miejscu
to nic dziwnego. Tutaj ludzie zawsze mają olbrzymie zapasy jedzenia. Gdy
w domu zobaczyłem zdjęcia z tego okresu, to szczęka opadła mi z wrażenia
- uwielbiam zimę i zawsze chciałem przeżyć taką sytuację.
Usiedliśmy w salonie przy polskiej
Luksusowej i usłyszałem kolejne historie. Cóż mogę powiedzieć, ten człowiek
zobaczył dużą część świata. Opowiadał, że widział Falklandy, Alaskę, był
na Dominikanie i w Panamie. Widział też wiele innych miejsc na świecie.
W kominku trzaska ogień, atmosfera jest miła, wódka zimna, rozmowa się
klei. Czy mówiłem, że pomysł na wyprawę był genialny? Każdego dnia nowa
przygoda!
Chodząc po domu, zauważyłem, że wszędzie
"wtopione" w wystrój wnętrza są różne przedmioty do obrony. Przy drzwiach
są butle ze sprejem na niedźwiedzie i latarki. Nóż nad łóżkiem czy sztucer
to też nic dziwnego. Prawdziwy mężczyzna musi umieć posługiwać się bronią
jak każdym normalnym narzędziem. Mnie tata uczył strzelać od małego i mam
naprawdę dobre oko. Broń w dziczy jest niezbędna. Wystarczy zapomnieć zamknąć
drzwi i w salonie może pojawić się czterystukilogramowy misio. To nie miasto,
gdzie wystarczy mieć mały rewolwer do obrony własnej. Może ja też powinienem
zaopatrzyć się w gaz na niedźwiedzie lub coś większego? Ta zima jest taka
nijaka w tym roku, więc może one nie śpią? Nie chciałbym stać się przekąską.
[...]
18 lutego 2015
Dzień 29 - Nocne koszmary
To niezwykłe, jak z dnia na dzień
organizm potrafi się zregenerować. Jestem w znakomitej formie i dziś ruszam
dalej. Do Princeton aż 65 kilometrów i kilka wysokich wzniesień, na które
będę musiał się wspiąć. Planuję zrobić ten odcinek w trzy dni. Jeżeli nie
będzie aż tak ciężko, to może uda się dojść jutro. Nadal nikt nie przyszedł
mnie wyrzucić z pokoju.
Gdy poszedłem na śniadanie, wydarzyła
się komiczna sytuacja. Nie wiem, czy to dobrze opiszę, ale w rzeczywistości
wyglądało to śmiesznie. Przypomnijcie sobie pierwszą część filmu "Kiler"
- oglądałem wczoraj i jakoś tak mi się skojarzyło. Podeszła kelnerka i
zamówiłem jajka ze stekiem, największe dostępne śniadanie. I ona nagle
się pyta: "Jak usmażyć Pana jajka?". Później zaczęła wymieniać różne możliwości:
solidnie usmażone, średnio, słabo, z wyciekającym żółtkiem i tak przez
półtorej minuty. Wymieniła wszystkie możliwości, a ja siedziałem z głupim
uśmiechem, bo połowy nawet nie zrozumiałem. Zamówiłem standardowe. Sytuacja
na żywo i po angielsku była śmieszna. Kelnerka też się uśmiała. Dobrze
zacząłem dzień.
[...]
Zaczyna się kolejna duża wspinaczka,
plecak ciąży. Ciężarówki mają ogromny problem, by wjechać na samą górę,
ja też się bardzo męczę. Ściemniło się bardzo szybko, a ja byłem na drodze
bez realnego planu, gdzie mogę spać. Zrobiło się naprawdę zimno i zaczęło
trochę wiać. Jedyne, co mogłem robić, to iść dalej, ale z zapalonymi światełkami.
Był taki moment, gdy szedłem coraz wyżej, że poczułem się niepewnie. Chciałem
nawet zrobić cały dystans do Princeton jeszcze dziś, pewnie doszedłbym
o trzeciej, może czwartej w nocy.
Znalazłem jakieś miejsce do spania.
Było płasko, lecz pełno kamieni - było to miejsce dla ciężarówek, gdzie
mogły uciec w przypadku uszkodzenia hamulców. W ciemności użyłem GPS i
zobaczyłem, że sto metrów dalej jest jakaś droga. Obszedłem teren i sprawdziłem,
czy jest bezpiecznie. Wygląda na to, że nikt tu nie jeździ. Zacząłem rozstawiać
namiot na śniegu. Zawsze jest stres, gdy się staje gdzieś w dziczy na nocleg.
Zawsze jest ta niepewność, co czai się w ciemności. Jest taki moment, gdy
już namiot stoi i jest przypięty do ziemi (dziś stoi na śniegu), że pojawia
się poczucie bezpieczeństwa. W końcu ma się już domek.
Jest bardzo zimno, nie czuję już
palców. Gdy namiot już stoi, zwykle zabieram się za gotowanie. Miałem problemy,
by krzesiwem zapalić gaz. Spróbujcie to zrobić, gdy nie czujecie palców.
W końcu rozpaliłem ogień i ogrzałem ręce. Woda się gotuje - dziś użyłem
śniegu. Mam bardzo mało wody w plecaku, teraz też jestem odwodniony. Sytuacja
wygląda nieciekawie... Gotowanie przy tak niskiej temperaturze trwa dość
długo, więc w międzyczasie rozłożyłem i nadmuchałem materac. Wyjąłem wszystkie
potrzebne drobiazgi z plecaka i wrzuciłem to wszystko do namiotu. Woda
powoli zaczyna wrzeć - pół litra użyję do kolacji, a drugie pół litra do
picia. Od momentu zatrzymania się i sprawdzenia terenu, aż do tej chwili,
gdy kończę gotowanie i wchodzę do namiotu, mija zwykle pół godziny. Jest
cholernie zimno, marznę...
Samotność na odludziu!!! Jak ktoś
byłby ze mną, to byłoby łatwiej funkcjonować na mrozie. Nie ma zasięgu,
więc i tak nie mam jak zadzwonić. Dałem jedynie znać, że żyję za pomocą
SPOT GPS. Namiot zrobił się sztywny i ściany pokryły się szronem. Wyobraźcie
sobie, jak na takim mrozie zmienia się ubrania na suche. Przez tę chwilę,
gdy zdejmuje się bluzę, skóra robi się czerwona. A stopy? Marzną momentalnie.
Wszedłem do śpiwora tak szybko, jak tylko mogłem.
Warto wspomnieć, jak wygląda mój
zimowy ekwipunek. Mam dmuchany materac z izolacją, gruby na siedem centymetrów.
Ubrania z wełny merynosów. Uważam, że to najlepsze ubrania, jakie tylko
mogłem wybrać. Mam gruby śpiwór i dodatkowo wkładkę termiczną. Ogrzanie
się zajmuje około pół godziny.
Po dziesięciu minutach moja kolacja
była gotowa. Jakiś kurczak z makaronem, nawet smaczny. Uzupełniłem to czekoladą
i batonikami proteinowymi. W sumie ponad 1100 kalorii w tym posiłku. Mam
ogromne zapotrzebowanie na kalorie, bo widzę, że marnieję w oczach... Włączyłem
film na telefonie. Trzeba robić cokolwiek, by nie czuć się tak samotnie...
Leżałem tak do dziesiątej w nocy. Temperatura spadła do nieprzyjemnych
wartości - mój termometr pokazał minus siedemnaście stopni. Jak ja przetrwam
w tych górach? Jest naprawdę zimno...
Jakub Muda
Jakub Muda - podróżnik, który
przebył pieszo Kanadę od Pacyfiku po Atlantyk. Autor książki - dziennika:
"500 dni..." Książka z wyprawy dostępna na stronie: https://500dni.com |