W podróży sentymentalnej...
Lato to czas podróży. Dlaczego ludzie
podróżują? Zadaję sobie to niemądre pytanie, na które, wbrew pozorom, odpowiedź
wcale nie jest prosta. Każdy z nas inaczej przeżywa fakt podróżowania.
Jedni nazywają podróżą masową turystykę ("wszystko wliczone") do ciepłych
krajów w poszukiwaniu słońca i wypoczynku. Inni podróżują, żeby poznać
coś nowego, zaspokoić swoją ciekawość na temat nieznanych jeszcze miejsc
i ludzi. Ciekawość jest niezwykle silnym bodźcem, który napędza świat.
Niektórzy odbywają podróże sentymentalne, żeby wrócić do czasów młodości
i dzieciństwa, które też są odkrywaniem na nowo pozornie już znanych miejsc
i siebie z tamtych czasów. Oglądając miejsca dzieciństwa z perspektywy
dnia dzisiejszego przeszłość jawi się inaczej, bo nas samych życie zmieniło
i mamy po prostu zupełnie inny punkt widzenia. Są tacy, którzy odbywają
dramatyczną podróż bez biletu powrotnego. O tych niektórych aspektach ludzkich
wędrówek pragnę dziś napisać kilka moich przemyśleń...
Ludziom, którym kawałek życia przypadł
w okresie PRL-u "zagranica" kojarzyła się z tym, co inne, lepsze, pachnące,
kolorowe. Na tle peerelowskiej szarzyzny ludzie zagraniczni" byli lepiej
postrzegani, lepiej ubrani, jakby piękniejsi i wytworniejsi. Dzisiaj "zagraniczne"
ma często metkę made in China, a "zagraniczni" w Polsce niekoniecznie widziani
są dobrze, bo mają inny kolor skóry, "przybyli, by Polaków oszukiwać, zabierać
im pracę albo żerować na nich". To oni właśnie przeprawiali się pontonami
przez Morze Śródziemne lub przez las na skraju Białorusi i Polski oczekując,
że europejskie kraje ich przygarną, dadzą schronienie i lepszy byt. Przybyli
z biletem w jedną stronę lub wcale go nie mając. A przecież w podróży,
jak mawiała Wisława Szymborska, niezbędny jest bilet powrotny.
Bilet powrotny... Nie zgubić go,
by wrócić do siebie... Mieć poczucie, że zawsze można zawrócić. Tej właśnie
świadomości nie mieli słynni podróżnicy. Ani Odyseusz błąkający się po
morzach i oceanach przez 10 lat zdeterminowany chęcią powrotu do ukochanej
żony i syna. Ani Kolumb walczący nie tylko z żywiołem morskim, ale także
z towarzyszami podróży wątpiącym w sukces wyprawy. Ani Armstrong i Aldrin,
którzy jako pierwsi ludzie postawili nogę na Księżycu. Ludzie podejmują
różne ryzykowne przedsięwzięcia mające na celu eksplorowanie świata, nawet
jeśli wiedzą, że są one niebezpieczne i grożą utratą życia. Ten grzeszny
popęd" jest motorem naszego rozwoju. Współistnieją w nas dwie siły: jedna
skierowana na zachowawczość, bezpieczeństwo, przebywanie w otoczeniu nam
znanym i bliskim oraz ta, która nas pcha ku nowościom, odmianie, poznawaniu,
tego, co dotychczas jeszcze nieodkryte.
Kiedy wyjeżdżając z Polski w 1988
roku żegnałam się z bliskimi, miałam ściśnięte gardło, bo byłam świadoma,
że nie mam biletu powrotnego właśnie. Wtedy nic jeszcze nie zapowiadało
upadku PRL-u. W plecaku kilka niezbędnych ubrań, dużo puszek z mielonką
i paprykarzem szczecińskim, papierosy i trochę kawy. I silne postanowienie,
że pierwszą rzeczą, którą trzeba zrobić to sprowadzić syna do tego lepszego
świata, jakim był dla nas Zachód. Dziecko zostało jako zakładnik. Bo choć
bez biletu powrotnego, to przecież rodzice go nie zostawią i wrócą, tak
jak to sobie wymyśliły znienawidzone władze komunistyczne.
Pociągiem do Berlina Wschodniego,
potem przejście na drugą stronę żelaznej kurtyny i autostopem przez Europę...
W przedziale rodaków rozmowy: co lepiej się sprzedaje w NRD: garnki, suszarki
do włosów czy może coś innego. W kontekście naszej podróży to czysty surrealizm...
Nareszcie przekraczamy żelazną kurtynę upokorzeni przeszukiwaniem bagaży
przez enerdowskich celników. Jesteśmy w Berlinie Zachodnim! Na postsolidarnościowej
fali popularności, którą cieszyli się wówczas Polacy przemierzamy autostopem
Niemcy i Szwajcarię zmierzając do Włoch. Czasem zatrzymujemy się u zaprzyjaźnionych
Niemców, którzy w swych czystych i dostatnich domach pozwalają nam odetchnąć.
Przeżywamy różne zabawne, czasami
mniej śmieszne historie. Znajomy Niemiec podrzucił nas do granicy niemiecko-szwajcarskiej.
Przekraczamy ją bez zatrzymywania się i żadnej kontroli, co wprawiło mojego
męża w duże zakłopotanie, bo nie wbito nam odpowiedniej pieczątki. Jak
będziemy się tłumaczyć polskim władzom oddając paszport? Chcąc nie chcąc
mamy w sobie mentalność homo sovieticusa. W Zurychu nie możemy się nadziwić,
że nieznani nam ludzie spotkani w parku uprzejmie się nam kłaniają... Taka
zwykła życzliwość, której nie było w naszym sfrustrowanym, biednym, peerelowskim
świecie. Pewnego wieczoru rozbijamy namiot w pobliżu autostrady już w ciemnościach
nie wiedząc, że w niedalekiej odległości znajdują się tory kolejowe. Uświadamiamy
sobie to, kiedy słyszymy potężny hałas pociągu mknącego z szybkością dzisiejszego
Pendolino. Śpimy jednak snem sprawiedliwego...
Rano ustawiamy się na węźle drogowym
w kierunku południowym z informacją o naszym celu podróży: Italia. Nie
rozumiemy kierowców, którzy bezradnie rozkładają ręce na nasz widok. Dopiero
po jakimś czasie poczciwa dusza tłumaczy nam, że to dokładnie w przeciwną
stronę. Cierpliwie czekamy więc we wskazanym kierunku. I znowu podobne
reakcje kierowców. Straciliśmy dużo czasu zanim znaleźliśmy właściwe miejsce
na to, żeby wyruszyć dalej.
W mojej głowie ciągle rezonuje myśl:
Ja tu jeszcze wrócę! I nie będę podróżowała autostopem! I nie będę spała
w namiocie! A w portfelu będę miała więcej niż 5 dolarów! Wróciły do mnie
te myśli po latach, kiedy faktycznie podróżowaliśmy po Europie odwiedzając
również Szwajcarię i już nie autostopem...
Jesteśmy w Mediolanie. Ale nie jako
turyści, lecz ludzie podróżujący do lepszego życia. Zdesperowani i zmęczeni
decydujemy się na kupno biletów na pociąg do Rzymu. Musimy naruszyć kwotę,
pożyczoną nam przez przyjaciół, co przychodzi nam z wielkim trudem, bo
nie wiemy czy będziemy mogli im te pieniądze oddać. Na dworcu posilamy
się sucharami z mielonką i paprykarzem szczecińskim. Staś biega do baru
i po niemiecku prosi o wrzątek, żeby zaparzyć kawę. Wrzątek jest za darmo.
Ale za którymś razem kelnerka zirytowana faktem, że w kraju słynącym z
wybornego espresso ten Niemiec" wybiera kawę po turecku, każe sobie płacić
za gorącą wodę.
Włosi są dla nas niezwykle mili i
życzliwie nastawieni. Kochają papieża Polacco, uwielbiają wąsatego przywódcę
robotników i Solidarność, czekają na upadek komuny i nam pomagają. Oczywiście
nie bezinteresownie, a w zamian za pracę, która pozwala jednak nam się
utrzymać i myśleć o tym, jak sprowadzić synka, za którym tęsknię, tęsknię,
tęsknię. Dowiadujemy się, że przepisy imigracyjne nie pozwalają uchodźcom
na łączenie rodzin w kraju pośrednim. W żadnym wypadku nie bierzemy pod
uwagę wyjazdu do Kanady bez dziecka.
Dziadek w Polsce wydeptuje ścieżki
w biurze paszportowym i znajduje drogę do funkcjonariusza, który wydaje
Tomkowi paszport, wbrew wcześniejszym zakazom. Ale Włosi nie chcą mu dać
wizy wjazdowej. Więc poleci z Dziadkiem do Francji, a stamtąd zobaczymy...
Nic nie jest proste: Żeby dostać
wizę francuska potrzebne jest zaproszenie, które w końcu udaje się nam
zdobyć. Na słowa urzędniczki konsulatu francuskiego w Warszawie, że brakuje
jeszcze jakiegoś dokumentu, Dziadek, który niejedno w życiu widział, wsuwa
między strony paszportu banknot studolarowy i z miłym uśmiechem pyta czy
tego właśnie? Wszystko jest! Wiza francuska dla Tomka i dla Dziadka oraz
bilety lotnicze.
Ostatnim elementem układanki jest
odpowiedź na pytanie, jak Tomek przekroczy granicę francusko-włoską bez
odpowiedniego pozwolenia? Myślimy gorączkowo szukając logicznego rozwiązania.
Może na nicejskiej plaży spacerkiem za rękę ze mną? Ale już jest koniec
listopada, więc jasne jest, że plaża odpada. W takim razie spacer w Alpach!
Są trasy spacerowe, które przecinają granicę, to najlogiczniejszy scenariusz.
Będziemy turystami, którzy korzystając z uroków jesieni, odbywają przechadzkę
z dzieckiem.
Nasza sąsiadka Danuta na wieść o
naszym planie jest przerażona. Oczami wyobraźni widzi nas przypiętych linami
do stromych skał. Z małym dzieckiem! Jak chcecie się przedostać?
A jak będzie śnieg i zimno? I proponuje, że wraz ze swoim przyjacielem
Jean-Pierrem przywiezie nam Tomka. Mając doświadczenie z granicy szwajcarskiej
wiemy, że nie wszystkie samochody są kontrolowane, a Danusia choć od lat
zadomowiona we Włoszech, świetnie mówi po polsku, więc mniejszy stres dla
Tomka. Chyba to najlepsze rozwiązanie. Dziadek przyjedzie pociągiem do
Turynu. Będzie czekał na niego Staś, a ja na Tomka w pobliżu granicy francusko-włoskiej.
Mam polski paszport, parę groszy i kilka ubrań. Na wypadek, gdyby celnicy
zatrzymali naszych "kidnaperów". Wtedy wracamy do Polski. Nie możemy ich
narażać. Mogliby stracić prawo do podróżowania, a może i gorzej.
Ale to wszystko nie było potrzebne!
Tomek dołączył do nas dzięki pomocy Danuty, Jean-Pierra i wielu innych
życzliwych ludzi (nie wyłączając urzędniczki z konsulatu Francji czy funkcjonariusza
z Biura Paszportowego). Nastąpił najważniejszy etap w naszej podróży życia.
Oto mogliśmy pokazać z dumą naszego syna konsulowi Kanady, który z niedowierzaniem
kręcił głową mówiąc: Bellissimo biondo! Nie pytam, jak przyjechał, najważniejsze,
że jest. Nie żałuję, że dałem Wam wizę do Kanady, dacie sobie radę!
Potem było już tylko banalnie: samolot
do nowego kraju z dwiema walizkami i paroma groszami przy duszy. Bilet
tylko w jedna stronę. Ale za to z głową pełną wiary w ludzi i dobry los.
Słowa te pisałam po lekturze ostatniej
książki Michała Rusinka pt. "Nadbagaż, czyli opowieści podróżnicze". Lekka
i zabawna, pełna anegdotek nie pretenduje do wielkiej literatury, raczej
przeznaczona jest do wakacyjnego czytania w pięknych okolicznościach natury.
Byłam oczywiście w podróży z moim ukochanym mężem Stasiem - niezmiennym
towarzyszem wędrówek po świecie. Tym razem odkrywaliśmy regiony Lac Megantic,
a więc południowo-wschodnie rubieże prowincji Quebec. Niebo tutaj jest
czyste, rozgwieżdżone nocą bez jakichkolwiek świetlnych zanieczyszczeń.
Zwiedzając miasteczko nie sposób zapomnieć o tragedii, która miała miejsce
w lipcu 2013 roku, kiedy pociąg-widmo wykoleił się w samym centrum powodując
nagłą, straszną śmierć w płomieniach 47 osób zgromadzonych w Musi-Cafe
i jej pobliżu. Odbyła się ich ostatnia podróż bez happy endu ani bez żadnego
przygotowania.
Park Mont Megantic w swoim obserwatorium
astronomicznym proponuje niezwykłą wycieczkę po niebie pełnym gwiazd. A
co za tym nieodłącznie idzie refleksję na temat, gdzie jest nasze miejsce
we Wszechświecie? Kim jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? Czy wszystko jest przypadkiem?
Nie chcę brzmieć patetycznie, więc za Szymborską: "Przepraszam wielkie
pytania za małe odpowiedzi".
Magda Chylewska
Magda Chylewska - polonistka
i nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej w Szkole Polskiej im. Mikołaja
Kopernika przy Konsulacie Generalnym RP w Montrealu.
|