Emigracyjne drogi (cz.19)
Adieu Montreal...
Zbliżał się
powoli termin wyjazdu z Kanady. Kuba zaprowadził mnie do urzędu imigracyjnego,
gdzie mieliśmy spotkać znajomą mu urzędniczkę specjalizującą się w imigracji
Polaków do Kanady. Inaczej niż to widziałem w Austrii, pani ta nie siedziała
w biurze za szczelnie zamkniętymi drzwiami, ani też nie prowadził do niej
długi, wypełniony petentami korytarz kafkowskich labiryntów austriackiego
imperium. Wręcz przeciwnie, gdy tylko przybyliśmy i zgłosiliśmy swoją obecność
w punkcie rejestracyjnym, po zaledwie kilku minutach pojawiła się przed
nami uśmiechnięta urzędniczka i od razu jeszcze w holu przystąpiła do dzieła.
Dobrze znała Kubę i wiedziała już o mnie, miała nawet ze sobą przygotowane
papiery imigracyjne do podpisania. Plecy Kuby posłużyły mi za stolik, podpisałem
pełną ufności ręką papiery naszej przyszłości.
Na pożegnanie
urzędniczka poinformowała mnie, że maszyna biurokratyczna będzie z wolna
przetwarzać moje papiery i że to może potrwać nawet do roku, a w tym czasie
będę zaproszony na dwa interviews, jedno kanadyjskie i jedno specjalne
do Quebec'u. Nie wiedziałem wówczas, dlaczego akurat dwa, ale też nie bardzo
mnie to obchodziło. Ponadto, by wesprzeć moją sprawę urzędniczka poradziła
mi by spróbować załatwić sobie ofertę pracy a także sponsorstwo na przykład
Kongresu Polskiego w Kanadzie. Kuba rzeczywiście skontaktował mnie z prezesem
Kongresu Polskiego, który dał mi oświadczenie sponsorstwa, na wypadek,
gdybym nie znalazł pracy. Nikt nie wątpił w moje powodzenie i nigdy nie
musiałem ze sponsorstwa korzystać.
Wyjeżdżam z
Kanady innym człowiekiem, nie byłem już fluchtling'iem czy auslenderem,
doświadczyłem świata, w którym człowiek jest po prostu człowiekiem. Opuszczam
Montreal z aplikacją o imigrację, ofertą pracy z prawdziwą pensją, a nawet
z obietnicą sponsorstwa na wypadek, gdyby wszystko poszło nie po mojej
myśli. Nie byliśmy już skazani na Austrię ani na jej "Auslaender Raus".
Wylatuję zakochany w Kanadzie.
Wracam znowu
olbrzymim jumbo jet'em w towarzystwie kilkuset pasażerów różnych ras, kolorów
skóry. Grubasy i chudzielcy, amerykańskie olbrzymy, azjatyccy krasnale,
hindusi w turbanach, a hinduski w jaskrawo kolorowych sari i z czerwonymi
kropkami na czole, Żydzi w myckach i muzułmani w chustach lub furażerkach.
Jedni drzemią, inni czytają gazety czy książki w najprzedziwniejszych językach
i kierunkach czytania, na przykład z prawa w lewo, czy z góry do dołu,
jeszcze inni rozmawiają i śmieją się głośno, uśmiechają do siebie, dzieci
biegają tam i z powrotem po wąskich przejściach pomiędzy rzędami foteli.
Są i filmy i dobre jedzenie. Sześć godzin lotu mija mi bardzo szybko.
W Londynie
na lotnisku Heathrow przesiadam się na samolot linii austriackich lecący
do Wiednia. Do niepoważnie maleńkiego samolociku wchodzą niesłychanie poważni
dystyngowani Austriacy, kornie pochylając głowy by nie walnąć w górną framugę
otworu wejściowego. Wszyscy wysmukli, w długich eleganckich płaszczach
z podpinką, pod którymi widoczne są garnitury i krawaty, mają ściągnięte
poważne wydłużone twarze, od których już zdążyłem się odzwyczaić. Nie rozglądają
się, nie patrzą na nikogo, nie są niczego ciekawi. Byłem chyba jedyny w
samolocie ubrany w dżinsy, kolorową flanelową koszulę i siermiężną kurtkę
zimową. Oni mają lśniące walizeczki z ważnymi papierami w środku, gdy ja
mam prostą torbę zarzuconą na ramię z mocno zużytymi koszulami. Tym razem
nie jestem już w ich obecności onieśmielony, ale raczej rozbawiony, wydają
mi się przeżytkami jakiejś zapomnianej antycznej prowincji. Ja przyjeżdżam
tu z wielkiego świata i być może do niego wrócę... na dobre.
Na lotnisku
Schwechat, wychodzę z samolotu wyprostowany, ufny w siebie i w życie. Nie
potrzebowałem czekać na bagaż, bo miałem go z sobą. Podchodząc do szklanej
budki z urzędnikiem odprawy celnej nie drgnęło mi tym razem serce; gdy
podawałem moje wymięte Flüchtlingspapier i Meldezettel. Spokojnie patrzę
prosto w oczy celnika. Ten przygląda się papierom, bezczelnie przygląda
się i mnie. Oddaje mi te papiery z gestem obrzydzenia... Ale mnie to już
nie rusza.
Gdy wchodzę
do hallu głównego, nagle podchodzi do mnie jakiś umięśniony facet z ponurą
twarzą, łapie mnie mocnym uściskiem za ramię i mówi przytłumionym, lecz
autorytatywnym tonem: "Pan pozwoli ze mną...". Prowadzi mnie trochę na
bok od przechodzących tłumów ludzi. Odbiera mi moją torbę i zaczyna ją
przeszukiwać. Grzebie i grzebie, ale widać nie znajduje tego czego szukał,
bo oddaje mi torbę z zawiedzionym obrzydzeniem i mówi: "Może pan odejść.".
O dziwo zupełnie mnie to nie wzięło, śmiałem się tylko z pogardą w duchu
i mówiłem sobie "już niedługo..."
Przy wyjściu
czekała na mnie Joleczka i wpadła mi w ramiona. Ściskaliśmy się długo.
Moje pierwsze słowa do Joleczki były:
"Wiesz... ta
tu Europa to taki wielki zmurszały grzyb w porównaniu do Kanady, do Ameryki."
***
Przyjazd Sławka
Dochodziły
do nas niepokojące wieści z Republiki Południowej Afryki od Polaków, którzy
tam emigrowali, a których poznaliśmy w Podersdorfie. Od jakiegoś czasu
dostawaliśmy stamtąd dość rozpaczliwe listy, że malowane przed uchodźcami
luksusowe obrazy życia w RPA okazały się tylko oszukańczym mirażem w zetknięciu
z brutalną rzeczywistością. Tamtejsi imigranci, a wśród nich Sławek (brat
Zbyszka, lekarz z wykształcenia, jeden z tych wczesnych imigrantów do RPA,
dokąd wyjechał za namową Zdzicha M.) okazali się tam uziemieni i nie mogli
stamtąd wyjechać.
Nagle Sławek
pojawił się w Wiedniu. Przyleciał z RPA razem z kolegą. Uciekli się do
jakiegoś zagmatwanego sposobu, by wyjechać. Dlaczego musieli uciekać? Bo
byli pozadłużani po uszy. Taka była polityka RPA: pozadłużać imigrantów,
aby nie mieli możliwości odwrócenia procesu imigracji i wyjazdu. Banki
RPA chętnie dawały pożyczki na wszystko co się dało, a potem ludzie nie
mogli wyjechać, dopóki nie spłacą długoterminowych kredytów. Oficjalnie
Sławek wyjechał na wakacje do innego kraju Afryki i w ten sposób udało
mu się wydostać. Przybył do Wiednia tak jak wyjechał - z pustymi kieszeniami.
Był za to bogatszy o nowe doświadczenia ludzkiego szaleństwa i chyba uboższy
o pasję do nowych przygód. Przyjeżdżał również z bagażem nietypowego doświadczenia
lekarskiego w tamtym nietypowym kraju.
Sławek zamieszkał
u nas. Opowiadał jak bardzo rzeczywistość życia różni się od obrazu malowanego
przez przedstawicieli rządowych agencji imigracyjnych. Osiedleńców do Republiki
Południowej Afryki czekało sporo niespodzianek: struktura rasowa społeczeństwa
była nie tylko czarno-biała, ale czarno-kolorowo-kolorowa-biało-biało-biało-biała.
Polacy byli na dnie biało-białej. "Biała" relatywnie zamożna część południowo-afrykańskiej
ludności, zwana Afrikaners i mówiąca językiem Afrikaans, pochodzi od imigrantów
holenderskich, niemieckich, belgijskich lub francuskich. Było ich nie więcej
niż 10% całej populacji. 75% zaś to czarni rozdzieleni na mnóstwo grup
etnicznych, Zulu, Xhosas, Sotho, Swasi i wiele innych. Prócz tego ok. miliona
hindusów, a także 3 miliony mieszańców, zwanych "kolorowymi". Każda z tych
grup posługująca się innym językiem, żyjąca w swym własnym kręgu i według
własnych kultur. Olbrzymia część czarnej większości żyła w przerażającej
nędzy, bez fundamentalnych zasad higieny, bez elektryczności i bez bieżącej
wody.
Strategia Afrykanerów,
których władza i silnie rasistowski reżym zaczynał z rosnącą prędkością
podupadać, było skłócić pomiędzy sobą grupy etniczne (divide et impera),
by walczyły przeciwko sobie a nie przeciwko rządowi, utrzymywać żelazną
segregację rasową oraz rozszerzyć jak najbardziej i jak najszybciej liczbę
białej ludności. By wzmocnić białą rasę sprowadzano imigrantów wszelkimi
możliwymi sposobami. Wszelkie układy profesjonalno-materialne były chronione
przez RPA finansowymi i politycznymi zobowiązaniami na wiele lat, bez prawa
opuszczenia kraju, dopóki te zobowiązania nie będą wypełnione. Obiecywane
imigrantom polskim warunki materialne miały sporo "ale" i niosły sporo
przykrych niespodzianek.
Sławek opowiadał
sensacyjne historie ze swych doświadczeń w RPA. Mówił o pruderii i podwójnym
życiu Afrykanerów, gdzie oficjalnie, publicznie, tamtejsza telewizja dopuszczała
tylko codzienne i całodzienne biblijne czytania, moralizatorskie szkółki
niedzielne dla dzieci i dorosłych, dobrze brzmiące przemówienia pełne wysokich
tonów, podczas gdy w ciemnościach nocy i cenzury, niektórzy Afrykanerzy
tłumnie jeździli wyżywać się seksualnie do dwóch sąsiednich państewek-miast.
W Johannesburg, dzieci w białych skarpetkach i jednakowych mundurkach maszerujące
do bogobojnych szkół, a ich tatusiowie autobusami i samochodami do Botswana,
gdzie wszystko dozwolone, łącznie z pornografią i prostytucją męską i dziecięcą.
Sławek opowiadał
dalej o rosnących w liczbie i sile rozruchach czarnych i szokujących wiadomościach
o rozbojach na drogach. Było niepisaną wskazówką, że w przypadku groźby
lub napadu przez czarnych, należy ich zabijać na miejscu (na zasadzie obrony
własnej) i nie zostawiać rannych, bo inaczej oficjalne prawo, afiszując
się anty-rasizmem, mogło zaprowadzić białą ofiarę napadu do więzienia.
Sławek opowiadał te wieści tonem sensacji i nieco szczeniacką arogancją
wobec ludzkiego życia i śmierci.
(Rok później
po Sławku, gdy my już byliśmy w Kanadzie, Zdzich, który przedtem tak gorąco
namawiał do RPA, jak tylko nadarzyła się okazja, sam nielegalnie uciekł
z tego kraju i zawitał do nas, by wystartować swe życie na nowo...)
Sławek zamieszkał
u nas, pozbawiony wszelkich środków do niezależnego życia. Rozpoczął poszukiwania
pracy. Był anestezjologiem z wyksztalcenia i miał intensywne, często brutalne,
doświadczenia chirurgii w Afryce, co czyniło go w Austrii atrakcyjnym lekarzem.
Po jakimś czasie udało mu się więc dostać pracę w szpitalu i uzyskać możliwość
dokształcania się do lokalnych wymogów medycyny. Chodził na wykłady z...
pielęgniarkami. Tak poznał Gabi, córką wysoko postawionego urzędnika, członka
byłego austriackiego rządu. Jego nazwisko było znane Kaintz'om, wyrażali
się o nim z szacunkiem. Pod skrzydłami ojca Gabi, Sławek szybko się ustawił.
Gabi była wyniosła, nawet Kaintz'owie to odczuli, gdy Sławek przywiózł
ją z dumą do swych przyjaciół Austriaków w Podersdorfie. Kultura Kaintz'ów
nie pozwoliła im na jawny krytycyzm, ale czuli jej snobizm, w jakiś sposób
dała im odczuć, że są tylko nauczycielami z małego miasteczka.
W sierpniu
2017 Sławek pisał do mnie: "Dziękuję wam, że umożliwiliście mi nowy start
w Austrii. Tego nigdy nie zapomnę! Możecie na moją pomoc także zawsze liczyć.
Jeszcze raz dziękuję! Długi które miałem w RPA spłaciłem.
(...)
W latach 70-siątych,
jak Was poznałem, byłem pełen podziwu: nowoczesna rodzina, w której nie
widziałem konfliktów. Siedzenie na poduszkach (na podłodze), alkohol wyjątkowo,
raczej herbata i dyskusje o "życiu". Wyjątkowi ludzie pokoju. Tak, to imponowało
- tak daleko, że ze średniego studenta starałem się być lepszym (i rzeczywiście
przez ostatnie 3 lata dostawałem pieniądze za wysokie oceny egzaminacyjne).
W Podersdorfie znowu niespodzianka. Organizujecie szkołę, szybką naukę
języków, macie znajomych i przyjaciół wśród mieszkańców miasteczka - to
imponuje i motywuje.
Po powrocie
z RPA miałem 2 możliwości: mieszkać u was albo iść do Traiskirchen. Wybrałem
pierwszą możliwość, gdyż wam w 100% ufałem. Jakkolwiek wiedziałem, że to
nie będzie łatwe. W duszy cieszyłem się, że mogłem z Wami spędzić czas."
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji
osobistej.
|