.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz.19)

Adieu Montreal...

Zbliżał się powoli termin wyjazdu z Kanady. Kuba zaprowadził mnie do urzędu imigracyjnego, gdzie mieliśmy spotkać znajomą mu urzędniczkę specjalizującą się w imigracji Polaków do Kanady. Inaczej niż to widziałem w Austrii, pani ta nie siedziała w biurze za szczelnie zamkniętymi drzwiami, ani też nie prowadził do niej długi, wypełniony petentami korytarz kafkowskich labiryntów austriackiego imperium. Wręcz przeciwnie, gdy tylko przybyliśmy i zgłosiliśmy swoją obecność w punkcie rejestracyjnym, po zaledwie kilku minutach pojawiła się przed nami uśmiechnięta urzędniczka i od razu jeszcze w holu przystąpiła do dzieła. Dobrze znała Kubę i wiedziała już o mnie, miała nawet ze sobą przygotowane papiery imigracyjne do podpisania. Plecy Kuby posłużyły mi za stolik, podpisałem pełną ufności ręką papiery naszej przyszłości.
Na pożegnanie urzędniczka poinformowała mnie, że maszyna biurokratyczna będzie z wolna przetwarzać moje papiery i że to może potrwać nawet do roku, a w tym czasie będę zaproszony na dwa interviews, jedno kanadyjskie i jedno specjalne do Quebec'u. Nie wiedziałem wówczas, dlaczego akurat dwa, ale też nie bardzo mnie to obchodziło. Ponadto, by wesprzeć moją sprawę urzędniczka poradziła mi by spróbować załatwić sobie ofertę pracy a także sponsorstwo na przykład Kongresu Polskiego w Kanadzie. Kuba rzeczywiście skontaktował mnie z prezesem Kongresu Polskiego, który dał mi oświadczenie sponsorstwa, na wypadek, gdybym nie znalazł pracy. Nikt nie wątpił w moje powodzenie i nigdy nie musiałem ze sponsorstwa korzystać. 

Wyjeżdżam z Kanady innym człowiekiem, nie byłem już fluchtling'iem czy auslenderem, doświadczyłem świata, w którym człowiek jest po prostu człowiekiem. Opuszczam Montreal z aplikacją o imigrację, ofertą pracy z prawdziwą pensją, a nawet z obietnicą sponsorstwa na wypadek, gdyby wszystko poszło nie po mojej myśli. Nie byliśmy już skazani na Austrię ani na jej "Auslaender Raus". Wylatuję zakochany w Kanadzie.

Wracam znowu olbrzymim jumbo jet'em w towarzystwie kilkuset pasażerów różnych ras, kolorów skóry. Grubasy i chudzielcy, amerykańskie olbrzymy, azjatyccy krasnale, hindusi w turbanach, a hinduski w jaskrawo kolorowych sari i z czerwonymi kropkami na czole, Żydzi w myckach i muzułmani w chustach lub furażerkach. Jedni drzemią, inni czytają gazety czy książki w najprzedziwniejszych językach i kierunkach czytania, na przykład z prawa w lewo, czy z góry do dołu, jeszcze inni rozmawiają i śmieją się głośno, uśmiechają do siebie, dzieci biegają tam i z powrotem po wąskich przejściach pomiędzy rzędami foteli. Są i filmy i dobre jedzenie. Sześć godzin lotu mija mi bardzo szybko. 

W Londynie na lotnisku Heathrow przesiadam się na samolot linii austriackich lecący do Wiednia. Do niepoważnie maleńkiego samolociku wchodzą niesłychanie poważni dystyngowani Austriacy, kornie pochylając głowy by nie walnąć w górną framugę otworu wejściowego. Wszyscy wysmukli, w długich eleganckich płaszczach z podpinką, pod którymi widoczne są garnitury i krawaty, mają ściągnięte poważne wydłużone twarze, od których już zdążyłem się odzwyczaić. Nie rozglądają się, nie patrzą na nikogo, nie są niczego ciekawi. Byłem chyba jedyny w samolocie ubrany w dżinsy, kolorową flanelową koszulę i siermiężną kurtkę zimową. Oni mają lśniące walizeczki z ważnymi papierami w środku, gdy ja mam prostą torbę zarzuconą na ramię z mocno zużytymi koszulami. Tym razem nie jestem już w ich obecności onieśmielony, ale raczej rozbawiony, wydają mi się przeżytkami jakiejś zapomnianej antycznej prowincji. Ja przyjeżdżam tu z wielkiego świata i być może do niego wrócę... na dobre.

Na lotnisku Schwechat, wychodzę z samolotu wyprostowany, ufny w siebie i w życie. Nie potrzebowałem czekać na bagaż, bo miałem go z sobą. Podchodząc do szklanej budki z urzędnikiem odprawy celnej nie drgnęło mi tym razem serce; gdy podawałem moje wymięte Flüchtlingspapier i Meldezettel. Spokojnie patrzę prosto w oczy celnika. Ten przygląda się papierom, bezczelnie przygląda się i mnie. Oddaje mi te papiery z gestem obrzydzenia... Ale mnie to już nie rusza. 

Gdy wchodzę do hallu głównego, nagle podchodzi do mnie jakiś umięśniony facet z ponurą twarzą, łapie mnie mocnym uściskiem za ramię i mówi przytłumionym, lecz autorytatywnym tonem: "Pan pozwoli ze mną...". Prowadzi mnie trochę na bok od przechodzących tłumów ludzi. Odbiera mi moją torbę i zaczyna ją przeszukiwać. Grzebie i grzebie, ale widać nie znajduje tego czego szukał, bo oddaje mi torbę z zawiedzionym obrzydzeniem i mówi: "Może pan odejść.". O dziwo zupełnie mnie to nie wzięło, śmiałem się tylko z pogardą w duchu i mówiłem sobie "już niedługo..."

Przy wyjściu czekała na mnie Joleczka i wpadła mi w ramiona. Ściskaliśmy się długo. Moje pierwsze słowa do Joleczki były: 

"Wiesz... ta tu Europa to taki wielki zmurszały grzyb w porównaniu do Kanady, do Ameryki."

***

Przyjazd Sławka 

Dochodziły do nas niepokojące wieści z Republiki Południowej Afryki od Polaków, którzy tam emigrowali, a których poznaliśmy w Podersdorfie. Od jakiegoś czasu dostawaliśmy stamtąd dość rozpaczliwe listy, że malowane przed uchodźcami luksusowe obrazy życia w RPA okazały się tylko oszukańczym mirażem w zetknięciu z brutalną rzeczywistością. Tamtejsi imigranci, a wśród nich Sławek (brat Zbyszka, lekarz z wykształcenia, jeden z tych wczesnych imigrantów do RPA, dokąd wyjechał za namową Zdzicha M.) okazali się tam uziemieni i nie mogli stamtąd wyjechać. 
Nagle Sławek pojawił się w Wiedniu. Przyleciał z RPA razem z kolegą. Uciekli się do jakiegoś zagmatwanego sposobu, by wyjechać. Dlaczego musieli uciekać? Bo byli pozadłużani po uszy. Taka była polityka RPA: pozadłużać imigrantów, aby nie mieli możliwości odwrócenia procesu imigracji i wyjazdu. Banki RPA chętnie dawały pożyczki na wszystko co się dało, a potem ludzie nie mogli wyjechać, dopóki nie spłacą długoterminowych kredytów. Oficjalnie Sławek wyjechał na wakacje do innego kraju Afryki i w ten sposób udało mu się wydostać. Przybył do Wiednia tak jak wyjechał - z pustymi kieszeniami. Był za to bogatszy o nowe doświadczenia ludzkiego szaleństwa i chyba uboższy o pasję do nowych przygód. Przyjeżdżał również z bagażem nietypowego doświadczenia lekarskiego w tamtym nietypowym kraju.

Sławek zamieszkał u nas. Opowiadał jak bardzo rzeczywistość życia różni się od obrazu malowanego przez przedstawicieli rządowych agencji imigracyjnych. Osiedleńców do Republiki Południowej Afryki czekało sporo niespodzianek: struktura rasowa społeczeństwa była nie tylko czarno-biała, ale czarno-kolorowo-kolorowa-biało-biało-biało-biała. Polacy byli na dnie biało-białej. "Biała" relatywnie zamożna część południowo-afrykańskiej ludności, zwana Afrikaners i mówiąca językiem Afrikaans, pochodzi od imigrantów holenderskich, niemieckich, belgijskich lub francuskich. Było ich nie więcej niż 10% całej populacji. 75% zaś to czarni rozdzieleni na mnóstwo grup etnicznych, Zulu, Xhosas, Sotho, Swasi i wiele innych. Prócz tego ok. miliona hindusów, a także 3 miliony mieszańców, zwanych "kolorowymi". Każda z tych grup posługująca się innym językiem, żyjąca w swym własnym kręgu i według własnych kultur. Olbrzymia część czarnej większości żyła w przerażającej nędzy, bez fundamentalnych zasad higieny, bez elektryczności i bez bieżącej wody.

Strategia Afrykanerów, których władza i silnie rasistowski reżym zaczynał z rosnącą prędkością podupadać, było skłócić pomiędzy sobą grupy etniczne (divide et impera), by walczyły przeciwko sobie a nie przeciwko rządowi, utrzymywać żelazną segregację rasową oraz rozszerzyć jak najbardziej i jak najszybciej liczbę białej ludności. By wzmocnić białą rasę sprowadzano imigrantów wszelkimi możliwymi sposobami. Wszelkie układy profesjonalno-materialne były chronione przez RPA finansowymi i politycznymi zobowiązaniami na wiele lat, bez prawa opuszczenia kraju, dopóki te zobowiązania nie będą wypełnione. Obiecywane imigrantom polskim warunki materialne miały sporo "ale" i niosły sporo przykrych niespodzianek. 

Sławek opowiadał sensacyjne historie ze swych doświadczeń w RPA. Mówił o pruderii i podwójnym życiu Afrykanerów, gdzie oficjalnie, publicznie, tamtejsza telewizja dopuszczała tylko codzienne i całodzienne biblijne czytania, moralizatorskie szkółki niedzielne dla dzieci i dorosłych, dobrze brzmiące przemówienia pełne wysokich tonów, podczas gdy w ciemnościach nocy i cenzury, niektórzy Afrykanerzy tłumnie jeździli wyżywać się seksualnie do dwóch sąsiednich państewek-miast. W Johannesburg, dzieci w białych skarpetkach i jednakowych mundurkach maszerujące do bogobojnych szkół, a ich tatusiowie autobusami i samochodami do Botswana, gdzie wszystko dozwolone, łącznie z pornografią i prostytucją męską i dziecięcą. 

Sławek opowiadał dalej o rosnących w liczbie i sile rozruchach czarnych i szokujących wiadomościach o rozbojach na drogach. Było niepisaną wskazówką, że w przypadku groźby lub napadu przez czarnych, należy ich zabijać na miejscu (na zasadzie obrony własnej) i nie zostawiać rannych, bo inaczej oficjalne prawo, afiszując się anty-rasizmem, mogło zaprowadzić białą ofiarę napadu do więzienia. Sławek opowiadał te wieści tonem sensacji i nieco szczeniacką arogancją wobec ludzkiego życia i śmierci.

(Rok później po Sławku, gdy my już byliśmy w Kanadzie, Zdzich, który przedtem tak gorąco namawiał do RPA, jak tylko nadarzyła się okazja, sam nielegalnie uciekł z tego kraju i zawitał do nas, by wystartować swe życie na nowo...)

Sławek zamieszkał u nas, pozbawiony wszelkich środków do niezależnego życia. Rozpoczął poszukiwania pracy. Był anestezjologiem z wyksztalcenia i miał intensywne, często brutalne, doświadczenia chirurgii w Afryce, co czyniło go w Austrii atrakcyjnym lekarzem. Po jakimś czasie udało mu się więc dostać pracę w szpitalu i uzyskać możliwość dokształcania się do lokalnych wymogów medycyny. Chodził na wykłady z... pielęgniarkami. Tak poznał Gabi, córką wysoko postawionego urzędnika, członka byłego austriackiego rządu. Jego nazwisko było znane Kaintz'om, wyrażali się o nim z szacunkiem. Pod skrzydłami ojca Gabi, Sławek szybko się ustawił. Gabi była wyniosła, nawet Kaintz'owie to odczuli, gdy Sławek przywiózł ją z dumą do swych przyjaciół Austriaków w Podersdorfie. Kultura Kaintz'ów nie pozwoliła im na jawny krytycyzm, ale czuli jej snobizm, w jakiś sposób dała im odczuć, że są tylko nauczycielami z małego miasteczka.
W sierpniu 2017 Sławek pisał do mnie: "Dziękuję wam, że umożliwiliście mi nowy start w Austrii. Tego nigdy nie zapomnę! Możecie na moją pomoc także zawsze liczyć. Jeszcze raz dziękuję! Długi które miałem w RPA spłaciłem. 

(...)

W latach 70-siątych, jak Was poznałem, byłem pełen podziwu: nowoczesna rodzina, w której nie widziałem konfliktów. Siedzenie na poduszkach (na podłodze), alkohol wyjątkowo, raczej herbata i dyskusje o "życiu". Wyjątkowi ludzie pokoju. Tak, to imponowało - tak daleko, że ze średniego studenta starałem się być lepszym (i rzeczywiście przez ostatnie 3 lata dostawałem pieniądze za wysokie oceny egzaminacyjne). W Podersdorfie znowu niespodzianka. Organizujecie szkołę, szybką naukę języków, macie znajomych i przyjaciół wśród mieszkańców miasteczka - to imponuje i motywuje.

Po powrocie z RPA miałem 2 możliwości: mieszkać u was albo iść do Traiskirchen. Wybrałem pierwszą możliwość, gdyż wam w 100% ufałem. Jakkolwiek wiedziałem, że to nie będzie łatwe. W duszy cieszyłem się, że mogłem z Wami spędzić czas."
 

Jan Duniewicz 

Jan Duniewicz - magister inżynier. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej.

 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ