Życie zwielokrotnione
(cz. 3)
Ad futuram rei memoriam
To, o czym teraz napiszę, nie wymyśliło
dziecko ani nie poprawiła ręka starca. Noc była ciepła, niebo gwiaździste
otoczone łuną pożarów, rozświetlone pochodnią płonącego szpitala. W stronę
Sadyby płynęła rzeka ciał ludzkich na noszach, kalek prowadzonych przez
siostry zakonne, popalonych, zakrwawionych, w bandażach. Płynęła rzeka
szarych, umęczonych, przerażonych, objuczonych tobołami mieszkańców Warszawy.
I ta cisza, przerażająca cisza, jakby
majestat Boga, spokojny, niezmienny, trwający w gwiezdnym migotaniu, tłumił
ziemskie rozpacze, jęki bólu, złorzeczenia i wygrażania Mu. Jakby szeptał:
- cierpcie, ale zadośćuczynię wam, zasiądziecie po Mojej prawicy.
Sadyba dołączyła do nas. Mieszkańcy
obrzeża Warszawy byli pewni, że teraz na nich kolej. Krążące nad tym miastem
stalowe ptaki oglądałem już z bezpiecznej odległości.
Po obu stronach drogi prowadzącej
do Piaseczna piętrzyły się stosy walizek, tobołów porzucanych przez maszerujące
w upalnym skwarze mrowie ludzkie, bez wody, bez jedzenia. A ja dzielnie
nie wypuszczałem z rąk neseseru Ojca. Celem tej pielgrzymki był obóz przejściowy
w Pruszkowie. *
Gdzieś po drodze, litościwy człowiek,
stojący przy bramie wjazdowej spinającej wysoki mur, okalający być może
jakiś majątek ziemski, przywołał moje opiekunki, wpuścił do środka i kazał
ukryć się w zagonie malin. O zmierzchu zaprosił nas do domu.
Następny postój pamiętam doskonale,
w szczegółach, które tkwią w mojej pamięci nie wiadomo, dlaczego. To gospodarstwo.
Nazwy wsi nie pamiętam. Dom parterowy nie miał wejścia od ulicy, lecz od
podwórza. Po lewej stronie stała stajnia i obora. Poddasze pachniało sianem
i ulęgałkami. Natomiast od prawej strony zalatywał z chlewika kwaśny fetor
świń. Stała tam też otwarta, pękata beczka z kiszonymi ogórkami. Czworobok
przestronnego podwórza zamykała stodoła z zapasem ziarna i słomy, i transmisyjną
młockarnią. Wjechać do niej można było przez wielkie wrota zarówno od podwórza,
jak i od strony pola.
Jeszcze dzisiaj mógłbym dokładnie
powtórzyć, ba pokusić się samemu wyrobić chleb na zakwasie i wypiec na
liściach chrzanowych, jak to codziennie robiła gospodyni. Staram się ustalić
kolejność i czas pobytu innych tymczasowych lokatorów w gospodarstwie.
Byli to żołnierze niemieccy i węgierscy.
Na rżysku stał namiot z obracającą
się anteną. Jak sobie znacznie później dopowiedziałem, była to stacja radiolokacyjna.
Obsługa jej zajmowała jeden z pokoi gospodarzy. Gotowali zupę z dyni na
mleku i częstowali mnie. Nie mogłem przełknąć tego świństwa. Do dzisiaj
czuję jej zapach. Jeden z żołnierzy chwalił się tatuażem na lewym ramieniu.
Była to obozowa wieża strażnicza i znak SS.
Jeżeli zbieg okoliczności można nazwać
przeznaczeniem lub przeznaczenie zbiegiem okoliczności, to ja jako ośmiolatek
tego doświadczyłem. Stajnie wypełniły się końmi, a podwórze taborem węgierskim.
Pamięć o nich jest słoneczna. Nie tylko kojarzą mi się z ładną pogodą.
Ciągle kręciłem się przy nich. Byli mili i zajmowali się mną. Każdego wieczoru
czekała na mnie miska jakiejś strawy. Tylko dla mnie, zaznaczali, jakby
chcieli podkreślić tym moją wyjątkowość, ale dopowiadali zaraz, że mogę
z innymi się podzielić. Tak to po raz pierwszy w moim życiu poznałem smak
i zapach wybornego węgierskiego jedzenia. Zauroczenie to trwa do dzisiaj,
a w mój życiorys wplecie się węgierska nić.
Nastały dni szare i słotne. Wieczorny
mrok w izbie rozjaśniała karbidówka. Moje opiekunki znikały na długi czas.
Wracały z łupem. Wybierały się do Warszawy na szaber. Wiedziały, gdzie
i w jakich piwnicach chowano cenne rzeczy (zamurowane w ścianach, podłogach).
Pamiętam rozrzucone na stole wielkie ilości sztućców i wyrobów srebrnych.
Miały jakieś układy z niemiecką żandarmerią, bo przecież nikogo nie wpuszczano
do miasta. Stałem się przeszkodą w tym dobrze rozwijającym się interesie,
gospodarze nie chcieli się mną opiekować, więc panie oddały mnie do sierocińca
R.G.O w Zalesiu Górnym i zabrały ojcowską walizeczkę. Jednak myślę, że
dzięki ich sprytowi i brakowi skrupułów przeżyłem Powstanie Warszawskie.
W sierocińcu szybko mnie wykąpano
i ostrzyżono na glacę, czyli na łyso. Musiałem być nieźle zawszony. Gdy
wszedłem do sali pełnej dzieci, wzbudziłem ogólne zainteresowanie swoją
chudością i ogoloną głową. Wołano, wskazując na mnie - trupia czacha, trupia
czacha! No i zostałem Trupią Czachą do ostatnich tam dni pobytu.
Sierociniec znajdował się na parterze
pokaźnego budynku. Szkoły? Sanatorium? Na górnych piętrach kwaterowali
żołnierze niemieccy. Spacerując, ocieraliśmy się o czołgi okopane w lesie.
I znowu kilka refleksów pamięci.
Jedenastego listopada. Święto Narodowe, obchodzone przez nas uroczyście
i konspiracyjnie, w samej paszczy lwa. Deklamacje, pieśni narodowe, a ja
jako aktor w teatrze cieni za zawieszonym na sznurkach prześcieradle oświetlonym
od tyłu, odgrywaliśmy niemą i statyczną scenę modlących się przy grobie
poległego za Ojczyznę.
Nie mam pojęcia, ile dzieci przebywało
w sierocińcu. Sto? Powyżej dwustu? Na pewno wiele. Wykarmienie ich było
nie lada problemem. Królowały dwie zupy: jedna z żytnich otrębów na wodzie,
często źle rozmieszanych, tworzących gule z surową mąką. Nie jadalnych
i nie strawnych, druga to plujka, gotowany, nie wymłócony należycie owies.
Nawet smaczna, bo słodka. Tylko to ciągłe wypluwanie łupin!
Pewnego razu pokazałem blizny na
nodze (przypomnę, jedna od gorącego mleka, druga od stłuczonego wazonu)
i opowiedziałem mrożącą krew w żyłach ich historię: ta poprzeczna to od
odłamka pocisku, ta pionowa to od postrzału z karabinu maszynowego gdy
rzucałem, któryś tam raz, butelki z benzyną w czołgi. Dzieci szybko opowiedziały
to wychowawcom, a oni mając przecież namacalny dowód i nie przypuszczając,
że mały chłopiec może mieć taką fantazję, uznali mnie nie tylko za bohatera,
ale i bohatera specjalnie odżywianego chlebem ze smalcem.
Znowu Opatrzność czuwała nade mną.
Sierociniec 14 grudnia 1943 roku ewakuowano do Zakopanego. Mimo, że wagony
kolejowe oznakowano na dachach i po bokach wielkimi znakami Czerwonego
Krzyża, pociąg został ostrzelany przez sowieckie myśliwce. Na wojnie zdarzają
się przecież pomyłki, prawda?
Umieszczono nas w Kościelisku, w
przepięknym domu góralskim "Willa Stasiówka", zasypanym po piętro śniegiem.
Bielusieńkim, nieskażonym, nietkniętym stopą ludzką. Parę kroków dalej,
niezbyt głębokim jarem płynął wartki potok. Latem służył nam za łazienkę
i basen kąpielowy, choć woda była przejmująco zimna.
Pewnego razu zaprowadzono nas do
łaźni w niemieckich koszarach w Zakopanem. Przeszliśmy obok potężnej sali
udekorowanej choinkami i pełnej żołnierzy siedzących przy stołach nakrytych
białymi obrusami. To była Wigilia Bożego Narodzenia 1944 roku.
W dalszym ciągu byłem pupilem Pań
kierowniczek. Jedna z nich, a pamięć mnie teraz zawiodła, choć długi czas
nosiłem w sercu Jej nazwisko, była prawdopodobnie Głównym Komendantem Związku
Harcerstwa Polskiego.
Cały czas, nieprzerwanie trwały zajęcia
szkolne. Obchodziliśmy uroczyście wszystkie święta państwowe i kościelne.
Chodziliśmy do przepięknego, drewnianego kościółka w Kościelisku. Jeszcze
dzisiaj dźwięczy mi w uszach góralskie śpiewne odmawianie modlitw. Wychowywano
nas patriotycznie, w dyscyplinie i zabawie harcerskiej. Spacery po górach,
ogniska, poznawanie przyrody, podchody, orientacja w terenie, pierwsza
pomoc. Panie te, choć już prawdopodobnie nie żyją, zasługują na trwałą
pamięć narodu polskiego, któremu w dniach wojny wiernie służyły. Cześć
Ich pamięci!
Klasa była jeszcze umajona dekoracją
pozostałą po świętowaniu Trzeciego Maja. Trwały zajęcia szkolne, gdy wbiegłem
do środka krzycząc: - koniec wojny, koniec wojny! Dzieci znieruchomiały
i chwilę potem płakaliśmy z radości, z litości nad sobą, nad utratą rodzin.
Kierowniczka jak zwykle zabrała mnie
do Zakopanego. Dowiedziawszy się o zakończeniu działań wojennych, czym
prędzej wróciliśmy bryczką do sierocińca.
Tak kończy się rozdział mojego życia,
który opatrzyłem pod tytułem: Okupacja niemiecko - bolszewicka.
Rozpoczynał się nowy: - okupacja
bolszewicka 1944 - 1989
Rodzina powiadomiona przez Czerwony
Krzyż, że żyję i jestem w Kościelisku, nawiązała kontakt z sierocińcem.
Latem 1945 roku "okazją" wyekspediowano mnie do ciotki Maryli Dolatkowskiej,
do Poznania. Na drogę obdarowano pięknym kozikiem - scyzorykiem. Ten gdzieś
się zawieruszył, pamięć o czasie spędzonym w sierocińcu, przetrwała.
Okazją był pociąg towarowy z pasażerami
o losie mojemu podobnym. Wracano do rodzin, do miejsc dawnego zamieszkania.
Podróż z Zakopanego do Poznania trwała
tydzień. To naprawiano tory, to
zabrakło węgla lub wody do lokomotywy, to czekał z jakiś ważnych przyczyn,
a maszynista przecież też człowiek, musiał odpocząć, kupić coś do jedzenia,
wyjść za potrzebą. Spaliśmy na słomie, uzupełnianej ze stogów stojących
na polach. Nawet gdy pociąg niespodziewanie ruszał, a pasażerowie nie zdążali
wsiąść, nie przejmowano się. Wnet ponownie stawał lub posuwał się z taką
szybkością, że spokojnie można było go dogonić.
Od czasu tej pamiętnej podróży nie
jadam masła. A było to tak. Upał w wagonie był niemiłosierny mimo otwartych
drzwi na oścież po obu stronach. Łakomie spoglądałem na osełkę masła jedzoną
przez współpasażerów, wtedy rarytasu nie smakowanego przeze mnie od wielu
lat. Resztki spływały dosłownie z pergaminu, w który masło opakowano. Zauważono
mój głodny wyraz oczu i dano mi ten papier do zlizania. Rozchorowałem się,
wymiotowałem. Gdy Ciotka Maryla na powitanie uraczyła mnie chlebem z masłem,
gwałtownie protestowałem. Mógłbym być teraz doskonałym kontrolerem jakości
wyrobów mlecznych. Natychmiast wyczuwam ich nieświeżość!
Podobnym efektem zakończyło się przymusowe
picie tranu wielorybiego, które nota bene uratowało życie milionom dzieci
w Europie lub uchroniło od gruźlicy. Codziennie łyżka tranu z towarzyszącym
jej kawałkiem chleba z solą, dla zabicia przebrzydłego smaku. W domu, szkole.
Wszelkie oleje, ryby cuchną mi tranem. Nie jadam ich pod żadną postacią.
Ale co ciekawe frutti di mare uwielbiam! Ostrygi, różnej maści ślimaki,
ośmiornice, kalmary, raki.
Moim wychowaniem zajęło się wujostwo
Elżbieta i Alojzy Szkodowscy. Wujek owdowiawszy, ożenił się ponownie z
moją ciotką w Warszawie. Przeżywszy Powstanie Warszawskie, powrócił do
Gdyni Orłowa, do apteki, którą założył jeszcze przed wojną.
Byłem sierotą. Mama umarła przed
wojną, Ojciec zginął w czasie Powstania, brat Andrzej był we Włoszech,
w armii Gen. Andersa. Po kapitulacji razem z tysiącami żołnierzy Armii
Krajowej pomaszerował do obozów jenieckich w Niemczech. Tam po wyzwoleniu
ich przez armię amerykańską, wstąpił do szeregów polskiego wojska we Włoszech.
Po zakończeniu działań wojennych, armię przetransportowano do Wielkiej
Brytanii i na mocy zdradzieckiego porozumienia Anglii, Stanów Zjednoczonych
z Sowietami, zdemobilizowano. Część żołnierzy pozostała w Anglii, część
rozjechała się po całym świecie, ale niestety wielu, tęskniąc za najbliższymi
i Ojczyzną, i otumaniona propagandą sowieckiej Polski, powróciło do Kraju.
Wielu z nich pomordowano w kaźniach Urzędów Bezpieczeństwa, pozamykano
na długie lata w ciężkich więzieniach, skazano na niewolniczą pracę, wielu
przez lata prześladowano.
Krzysztof Jagielski
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
* Dulag 121 Pruszków (Durchgangslager
121 Pruszków) - niemiecki nazistowski obóz przejściowy, w którym gromadzono
cywilną ludność Warszawy i okolicznych miejscowości, wypędzaną z domów
w trakcie oraz po zakończeniu powstania warszawskiego.
Obóz został utworzony 6 sierpnia
1944 na terenie dawnych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie.
Funkcjonował do połowy grudnia 1944, a w formie szczątkowej - do 16 stycznia
1945. Przez Dulag 121 przeszło w tym okresie od 390 tys. do 410 tys. osób,
spośród których dziesiątki tysięcy zostały po krótkim pobycie w obozie
wywiezione na roboty przymusowe w głąb Rzeszy lub zesłane do obozów koncentracyjnych.
Z powodu chorób, wyczerpania lub z rąk strażników poniosło śmierć od kilkuset
do kilku tysięcy więźniów Dulagu 121. Ponad 30 tys. osób zdołało jednak
opuścić obóz dzięki pomocy zatrudnionego tam polskiego personelu.
|