Emigracyjne drogi (cz.21)
Austria
próbuje nadrobić...
Wkrótce po
moim przyjeździe z Kanady otrzymujemy przydział na mieszkanie w Wiedniu.
Nie jakiś pokoik
gdzieś pokątnie w podrzędnym, skąpo prowadzonym, pozostawionym swemu losowi
hotelu, ale prawdziwe mieszkanie na Arnoldgasse, w dzielnicy Floridsdorf
w nowym okazałym kompleksie mieszkaniowym. Dwu-sypialniowy lokal na pierwszym
piętrze i ku najwyższej radości Joleczki z dużym balkonem i ogromnymi betonowymi
pojemnikami na kwiaty. Prawie ogród! Dostajemy również od rządu czasową
zapomogę na opłacenie czynszu oraz niewielką kwotę na najbardziej podstawowe
meble, żadnych luksusów, każdy wydatek jest skrupulatnie cenzurowany według
wręczonej nam listy dozwolonych rzeczy jakie możemy kupić. Joleczka dokonuje
cudów, by zmieścić się w przydzielonej kwocie.
Odwiedzają
nas podekscytowani Sepp i Martha Kaintzowie z Podersdorfu i przy okazji
"parape- tówki" obdarowują praktycznymi drobiazgami do mieszkania. W prezencie
od siostry Seppa dostajemy jej dawny komplet sypialniany, jasny orzech
na wysoki połysk, wielkie łóżko i dwie szafki nocne. Dobre serce, ale Joleczkę
zęby bolały, gdy na to patrzyła. Długo myślała co z tym prezen-
tem zrobić,
wreszcie rozłożyła łóżko na czynniki pierwsze. Brzegi łóżka i szafki przerobiła
na regały na książki, a z oparć zrobiła dwa stoliki. W końcu, gdy ów jasny
orzech (na wysoki połysk!) całkowicie pokryła ciemno-zieloną matową farbą,
odetchnęła z ulgą i uznała, że zaczęło to jakoś wyglądać. Resztki łózka
posłużyły jako niski tapczan. Po minach Seppa i Marthy, domyśliliśmy się,
że zaszokowała ich ta przemiana ich rodzinnych larów czy penatów.
Po raz pierwszy
od roku, zaczęliśmy mieszkać jak ludzie...
Magunia poszła
do pobliskiej szkoły, gdzie z początku bardzo trudno było jej się przyzwyczaić
do nowych warunków, do dzieci i do jeszcze nie całkowicie opanowanego obcego
języka. Zdarzało się, że gdy się z jakichś powodów spóźniła się na lekcje
(tak się bała), że zamiast iść do szkoły chowała się w krzakach po drodze,
by przeczekać aż się skończy lekcja. Było tak dopóki nie zaprzyjaźniła
się z córką kierowniczki szkoły - Bernadetą, bardzo zainteresowaną tą nową,
"egzotyczną" nieśmiałą dziewczynką. Spotykały się i bawiły razem na przerwach,
a później nawet odwiedzały się wzajemnie. Magunia przestała się chować
po krzakach, polubiła szkołę i sama też była w niej lubiana.
4-letni Krzyś
chodził do przedszkola w tym samym bloku, gdzie mieszkaliśmy, na pierwszym
piętrze. Chodzili tam jego wszyscy koledzy, dzieci Polaków, którzy też
otrzymali mieszkania w tymże zespole mieszkaniowym, więc wydawał się to
znosić dobrze. W jakiś sposób, Krzyś wydawał się być hardą sztuką, przystosowywał
się i nie okazywał żadnych lęków.
Popołudniami,
nasze dzieci i ich polskie towarzystwo szalały na wewnętrznym podwórzu,
biegały, wrzeszczały, śmiały się, jak to dzieci. Stukał wówczas do naszych
drzwi śmiertelnie poważny Herr Cieć, któremu skarżyli się zamieszkali tam
Austriacy. Oni sami nie wydawali się mieć dzieci, a jeśli już jakieś im
się przydarzyło, to jakoś ukrywali je skrzętnie w swych domach i co najwyżej
wyprowadzali je jak pieska na zdrowotny spacer. Uważali nas za barbarzyńców
w ich cywilizowanym kraju i z oburzeniem domagali się interwencji Herr
Ciecia, gdy naruszaliśmy ich kwadratowy porządek. Ich dzieci patrzyły
na nasze barbarzyńskie dzieci z ukrywaną zazdrością, dopóki ich cywilizowani
rodzice nie wyperswadowali im tego z głowy i nie nauczyli je także patrzeć
na nas ze zgorszoną wyższością.
W budynku była
wspólna pralnia z automatycznymi pralkami i suszarkami. By z niej korzystać,
trzeba było chodzić do Herr Ciecia i nabywać od niego żetony do prania.
Którejś niedzieli, gdy Joleczka odwalała nasze tygodniowe pranie i właśnie
puściła suszarkę, usłyszała, że ktoś wali w ścianę pięściami. Nie wiedziała,
dlaczego, bo wszystko wydawało się normalne, było to w pełni dnia, suszarka
była administracyjna i żetony też. Chwilę później pojawił się Herr Cieć
i ostro Joleczkę obsztorcował. Okazało się, że używanie pralni w niedzielę
jest verbotten.
W efekcie,
w całej naszej radości, że mogliśmy już zamieszkać, jak ludzie, czuliśmy
się tam jak dzikusy, których Austriacy muszą tolerować, a nie chcą. Gdy
mijali nas na korytarzu w sztywnym milczeniu lub gdy obrzucali nas wzgardliwymi
spojrzeniami, czuliśmy, że w ich mniemaniu wyższej kultury uważali nas
za intruzów, którzy zwalili im się na głowy.
Jeszcze po
20-tu latach życia już w zupełnie odmiennym świecie, te uczucia odczknęły
się żałośnie Joleczce, gdy dałem jej do przeczytania powyższe wspomnienia:
"Kochanie Moje!
(...) ale i
też również zauważyłam, że jeszcze mnie bolą te wspomnienia o traktowaniu
nas jak dzikusy, jeszcze odczuwam jakiś żal, tym bardziej, kiedy myślę
o dowodach "dzikości" Austriaków, tak jak ten, że nic, ani na sekundę,
nie można było zostawić w publicznym miejscu, bo natychmiast znikało, tak
jak rower naszych dzieci spod bramy, albo mój portfel spod Tichego, tym
razem nie zostawiony, po prostu mi zniknął z torebki i tyle. Czemu jeszcze
mnie to boli? Nawet te wystrzępione pawie i chamski(cy) kelner(rzy) [w
Stadtparku]? Tobie to dobrze, rozliczyłeś się z Austrią raz i na dobre.
Dlaczego we mnie ciągle to siedzi?!"
Ja rzeczywiście
rozliczyłem się już?chyba na dobre z austriackiego "auslender-raussu",
może dlatego, że spotkaliśmy w Austrii nie tylko sztywnych snobów, ale
również wspaniałych ludzi, którzy do dziś są naszymi przyjaciółmi, ale
myślę, że również i głównie dlatego, że gdy tylko opuściliśmy Austrię,
znaleźliśmy się w?innym świecie, tam, gdzie nasze wartości nie były "cenzurowane"
miejscem naszego pochodzenia czy akcentem w języku, ale oceniane tym, co
sobą rzeczywiście
reprezentujemy.
****
W międzyczasie,
moja tania praca trwała już trzy pełne miesiące, a ja po powrocie z Kanady
nie czułem się już ani tak uzależniony ani tak bez nadziei. W mej
nowej świadomości istnienia Kanady i Wielkiego Świata, nasza przyszłość
zaczynała wyglądać bardziej różowo a i ja zacząłem promieniować godnością
i pewnością siebie. Myślę, że dało się to odczuć w firmie Alper&Pesch,
bo Herr Alper niespodziewanie wezwał mnie do swego biura. Tam, pochwalił
mnie za moja pracowitość i fachowość i zaoferował mi regularną pensję.
Była to połowa tego, co zapłaciłby Austriakowi i wiedziałem, że dał mi
ją nie przez ludzką przyzwoitość, ale dlatego że nie chciał mnie stracić.
Ale nawet połowa przynależnej mi pensji była dla nas jednak epokowym przeżyciem.
Były to moje pierwsze, solidnie zapracowane pieniądze w moim fachu.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji
osobistej.
POPRZEDNIE
CZĘŚCI
|