Życie zwielokrotnione
(cz. 2)
Ad futuram rei memoriam
Historykom zapatrzonym w potężne
burze dziejowe, umykają zazwyczaj zwykli ludzie, jakby przestrzeń historyczną
wypełniali sami królowie, cesarze, generałowie czy politycy, a godne zainteresowania
są tylko ich życiorysy.
Na przekór im, przypomnę zabawkę,
którą bawiły się dzieci wojennej ulicy, a która doprowadzała okupantów
do białej gorączki i nerwowego rozstroju. Może jestem jedynym, który utrwala
ją w pamięci dla potomnych?
Była miniaturką lotniczej bomby.
Zrobiona z ołowiu, bo musiała być ciężka. Odciągało się szpic, misternie
umocowany na drucikach. W wyżłobienie zeskrobywało się siarkę z zapałek,
być może wkładało kapiszony, nie pamiętam. Kapiszony to chyba wynalazek
powojenny? Czubek się zamykało. Bombkę umocowaną na długim sznurku, kręciło
się silnie nad głową i wyrzucało w górę. Nabierała sporej wysokości, no
i oczywiście spadała. Zetknąwszy się z twardym podłożem, na przykład z
chodnikiem, wybuchała. Siarka eksplodowała, wydając dźwięk strzału karabinowego.
Przerażeni Niemcy lub kapusie powiadamiali policję o pojawieniu się partyzantów.
Nadjeżdżały opancerzone budy (otwarte samochody) pełne żandarmów. My "partyzanci"
dawaliśmy drapaka. Bezwiednie braliśmy więc udział w wojnie psychologicznej.
Wiele wieczorów, przesiedziałem na
krawężniku mojej ulicy przed domem czekając, aż mój brat Andrzej pozwoli
mi wrócić do mieszkania. Nie miałem pojęcia, że w tym czasie odbywają się
u nas spotkania konspiracyjne żołnierzy Armii Krajowej. Kiedyś podpatrzyłem,
jak brat chowa pistolet w piecu kaflowym. Przyznałem się do tego grubo
po wojnie.
Dziecko odbiera otaczający go świat
swoim dziecięcym umysłem, patrząc na niego przez pryzmat zabawy, przygody.
Nawet śmierć jest czymś nierealnym, bezosobowym, bezbolesnym, niepojętym.
Sporo zapamiętałem, ale ta pamięć jest pozbawiona dramaturgii odczuć. Chociaż...
Powstanie Warszawskie pozostawiło we mnie ślady już dorosłego, dojrzałego
umysłu. A może to tylko skutek nabywanej z biegiem czasu wiedzy o tym wydarzeniu?
Tak czy owak chodziłem do ochronki,
czyli do przedszkola. Przypomina mi o tym moja fotografia blondaska ukazującego
w uśmiechu szczerbate uzębienie, ze śliniaczkiem na szyi, siedzącego na
murku przed ochronką. To zdjęcie jest porozrywane. Ojciec miał je przy
sobie, gdy trafiły go odłamki granatu na podwórzu kamienicy przy Wiejskiej
15.
Na skutek odniesionych ran zmarł
i został pochowany na miejscu. W 1945 toku przyjaciółka mojego Ojca Pani
Alina Zwolińska postarała się o przeniesienie zwłok na Cmentarz Wojskowy,
na Powązkach w Warszawie.
I jeszcze jedna dygresja, wtręt w
opowiadane przeżycia. Ha, gdybym był mądry za młodu, ale nie byłem i nie
wypytywałem moich krewnych o ich przeszłość, o ich pamięć o pra krewnych,
i nie zapisywałem tego do kajetu. Właściwie nic nie wiem o starszej generacji
rodzinnej. Teraz bardzo żałuję, bo niewiele pozostało źródeł poznawczych
i odtwarzanie historii przypomina układanie puzzli, w którym puste miejsca
pozostałe po brakujących kartonikach, nie pozwalają domyśleć się układanego
obrazu. Trudno, już nic na to nie poradzę, a nie mam czasu ani pieniędzy,
by szperać w księgach parafialnych, wypytywać żyjących jeszcze świadków
przeszłości.
Ja Krzysztof Jagielski liczący sobie
87 lat, odczuwam potrzebę, ba, jestem przekonany o obowiązku, zapisania
mojego życiorysu, chociażby dla kogoś w przyszłości, który być może zainteresuje
się, nie tylko mną, ale czasami, w których przyszło mi żyć i być może będzie
wdzięczny mi za to.
W 1943 roku ukończyłem siedem lat
i wysłano mnie do polskiej szkoły. Drugiej klasy nie zdołałem rozpocząć
w przewidzianym czasie, bo 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie.
Bodajże w listopadzie tegoż roku o moją wiedzę troszczyli się już przełożeni
sierocińca w Konstancinie, gdzie umieściły mnie litościwe dusze. Ale o
tym w dalszej części.
Wybiegając jednak w przód, by zakończyć
temat nauk, wspomnę, że uczęszczałem do szkoły podstawowej w Gdyni Orłowie,
już w wolnej Polsce, do trzeciej klasy. Był to rok 1945. Nie długo jednak
w tej klasie pobyłem. Za karę, że spałem na lekcjach, przeniesiono
mnie do czwartej. Uznano, że mój poziom wiedzy przewyższał ten wymagany.
To był mój jedyny sukces naukowy, którym mogę pochwalić się w mym życiorysie,
ale to dzięki doskonałym, przedwojennym nauczycielom, którzy mimo wojny,
uczciwie wypełniali swój pedagogiczny obowiązek. Godni są dzisiaj wspomnienia
i naśladowania.
Moją intencją nie jest napisanie
powieści o sobie, broń Boże, chociaż dotychczasowy obszerny tekst, obfitujący
być może w wiele nieistotnych wydarzeń, mógłby to zapowiadać. Faktycznie
życiorys grubieje, bo ciągle przypominam sobie coś o czym MUSZĘ napisać.
Wybiła godzina W. Wolność. 1 sierpnia
1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie. Moim nieprzemijającym marzeniem
jest napisanie o nim scenariusza do wielkiego epickiego filmu. Czekam wciąż,
że taki film powstanie. Film równy gigantom obecnego kina.
Jak na ośmiolatka zapamiętałem sporo
z Powstania Warszawskiego i ta pamięć jest dla mnie ŚWIĘTA. Uważam, że
mimo straszliwych ofiar i zniszczeń, było ono konieczne. Uważam, że głównodowodzący
Armią Krajową generał Tadeusz Bór Komorowski powziął słuszną decyzję. To
była JEDYNA nadzieja na wolną Polskę. Sprzedano nas już sowietom, którzy
utworzyli szybko okupacyjny rząd z przymiotnikiem polski. Należało więc
tworzyć fakty dokonane. Oczyścić stolicę z niemieckich okupantów, przenieść
Polski Rząd z Londynu do Warszawy i wtedy jako prawowici właściciele własnego
kraju mogliśmy stawiać określone warunki nadchodzącym bolszewikom. Nie
udało się to wskutek nikłej i niechcianej pomocy ze strony naszych aliantów,
Anglii i Stanów Zjednoczonych, i wstrzymanie przez Stalina ofensywy, bo
domyślając się z poczynień Bora- Komorowskiego, z zimną krwią pozwolił
Niemcom wymordować 250 tysięcy mieszkańców stolicy. W przeciągu 63 dni.
Do dzisiaj Świat pamięta o Hiroszimie, Dreźnie, a zginęło tam o wiele mniej
ludzi. Nie chodzi o licytację śmierci, chodzi o przyzwoitość. I znowu
odejście od przygód życia. I tak to będzie się powtarzać. Konfrontacja
starca z życiorysem.
Popołudnie 1 sierpnia było ciepłe
i słoneczne. Ojciec pracował w biurze, brat był poza domem, wracał właśnie
z rozpoznania wywiadowczego spoza Warszawy i na Lesznie zaskoczyła go godzina
W, a ja bawiłem się na podwórku. Opiekowały się mną dwie panie, które wynajmowały
od Ojca pokój.
Nagle od strony ulicy Dworkowej
odezwały się długie serie strzałów z broni maszynowej. Oznaczało
to tylko jedno - potyczkę z Niemcami. Ludzie doskoczyli do bram. Ulica
wyludniła się. Widziałem niemieckich żołnierzy biegnących w kierunku gmachu
policji. Znowu odezwały się pojedyncze strzały. Ktoś zawołał: - to Powstanie!
Ludzie padli sobie w ramiona, całowali się, płakali z radości. Potem zeszli
do piwnic i czekali na rozwój sytuacji. O zmroku uzbrojeni po zęby Niemcy
przeczesywali domy na Grottgera, szukając powstańców. Tak zapamiętałem
początek Powstania Warszawskiego.
Reszta to znowu obrazy, obrazeczki.
Przy domu, na polu dojrzewały pomidory.
Ostrzał z policji na Dworkowej był tak silny, że tylko dzieci miały szansę
wczołgać się w zagony pomidorowe. Z jedzeniem było krucho. Ojciec od wielu
lat odkładał na czarną godzinę suszony chleb i jakieś konserwy. W pierwszych
dniach Powstania wszystko to znikło. Złodzieje rabowali mieszkania wiedząc,
że ludzie koczują w piwnicach, że tam śpią, myją się, jedzą, a na prymitywnych
piecykach wypiekają placki, tzw. podpłomyki.
Okolica była kontrolowana przez
Niemców, nie strategiczna, więc w miarę spokojna, ale bezbronną ludność
systematycznie, piwnica po piwnicy, mordowały bestialsko, podrzynając gardła
(nie tylko mężczyznom, ale kobietom i dzieciom), ukraińskie sotnie Kamińskiego.
Bandy rabowały i podpalały kolejne budynki. Pamiętam lamenty w mojej piwnicy:
są już w domach po przeciwnej stronie ulicy. Nie można uciekać, bo Niemcy
nas powystrzelają. Co robić?
Nie zdążyli poderżnąć nam gardeł.
Nastąpiło krótkie zawieszenie broni i ludność z okolic Mokotowa wypędzono.
Dokąd? Nie wiedziałem. Moje opiekunki niosły jakieś tobołki, a ja mały
neseserek Ojca. Moim obowiązkiem było dbać o tą niewielką walizeczkę zawierającą
ważne dokumenty. Zawsze leżała na biurku, w dostępnym dla mnie miejscu.
W czasie alarmów lotniczych chwytałem ją i zbiegałem do piwnicy.
Zatrzymaliśmy się w okolicy ulicy
Chełmskiej. Zobaczyłem tam po raz pierwszy żołnierzy Armii Krajowej. Na
przedramieniu nosili biało czerwone opaski. Patrzyłem na nich jak na wyśnionych
bohaterów, bajkowych rycerzy. Jak się znacznie później dowiedziałem takich
herosów także miałem w rodzinie. Kuzynkę Marię Malinę, o pseudonimie
"Pucia", szesnastoletnią harcerkę z Parasola (zmarła mając 93 lata w styczniu
2024 roku), mojego brata Andrzeja 19- letniego żołnierza wywiadu o pseudonimie
"Jodła", odznaczonego Powstańczym Krzyżem Walecznych. Do tego rodzinnego
panteonu bohaterów należy dołączyć męża mojej kuzynki Ewy, nie żyjącego
już wielce szanowanego i zasłużonego w walce podziemnej Andrzeja.
Pamiętam wielkie podwórze otoczone
trzema kamienicami. Na środku piętrzył się ogromny stos mebli. Wyniesiono
je z mieszkań na wypadek bombardowania lub ostrzału czołgów, zakładając,
że domy bez mebli nie będą się paliły. Jedna z bram wyjściowych wychodziła
na ulicę, jak mi się wydaje, Chełmską. Stąd próbowano przeskoczyć na drugą
stronę, lecz było to nie możliwe. Długi jej odcinek kontrolował snajper
niemiecki. Na moich oczach zginął jeden ze śmiałków ryzykownego wypadu.
Pamiętam, że leżał długo na środku ulicy.
Za rozległą łąką, obok naszych domów,
sterczały ruiny wypalonej fabryki. Ta przestrzeń była także pod obstrzałem
niemieckiego wyborowego strzelca. Nasi żołnierze AK siedzieli jak w kotle.
Brakowało amunicji, brakowało jedzenia. Do snajpera nie można było się
dobrać. I znowu potrzebne były dzieci, które jak zaskrońce zwinnie przedostałyby
się do ruin fabryki i przyniosły zaopatrzenie. Wybór padł na mnie i dziewczynkę
w moim wieku. Dziecko nie ma dystansu do śmierci. Dotarcie do ruin było
dla nas fraszką. Nie wiem co pchaliśmy przed sobą czołgając się, czy był
to kociołek zupy czy paczkę z amunicją, doprawdy nie pamiętam. Ale wykonaliśmy
nasze dziecięco żołnierskie zadanie, choć kule świstały nad nami.
Tuż obok znajdowały się warsztaty
samochodowe lub jakaś firma transportowa. Patrząc miarą oczu dziecka, wszystko
wydawało się ogromne, wielkie, przestrzenne. Na placu stały wszelkiego
rodzaju pojazdy mechaniczne, od walców drogowych po ciężarówki i samochody
osobowe. My, dzieci bawiliśmy się tam często i chętnie w tych martwych,
uśpionych automobilach.
Pewnego pogodnego popołudnia nadleciały
czarne ptaki, ze straszliwym wyciem, wspaniałe samoloty, ostatni krzyk
techniki Sztukasy nurkujące z syrenami zwielokratniającymi odgłos spadania,
wywołującymi panikę, strach wśród kobiet, dzieci i starców.
Widziałem te lecące bomby stojąc
na schodach płytkiej piwnicy. Ja je widziałem! Widziałem bomby odrywające
się od skrzydeł! Ja dziecko!!! Gospodarcza przybudówka, w której się schroniłem,
ocalała. Stos mebli na podwórku płonął. Paliły się też budynki. Nie było
już samochodów, walców, ciężarówek. Tylko bezkształtna masa żelaza.
Uciekaliśmy do Kościoła na ulicy
Chełmskiej. W wyobraźni moich opiekunek, bezpiecznego azylu. Brakowało
już miejsca. Ludzie leżeli na posadzkach pokotem, ranni, chorzy, zmęczeni,
ławki wypełniali szczęśliwcy, do których uśmiechnął się los. Czasowo.
Zmierzchało, gdy nalot powtórzono.
Tym razem na szpital. Stałem przy oknie i widziałem te straszne ptaszyska.
Pikowały i zrzucały bomby. Szpital składał się jak domek z kart. Górne
piętra opadały na niższe. Widziałem całe rzędy łóżek z chorymi lecącymi
w dół. Cel nalotu był jasny. Szpital!
A potem wpadli do Kościoła żołnierze
AK, z pistoletami w rękach i krzyczeli: wychodzić, ratujcie szpital, ratujcie
ludzi! (CDN)
Krzysztof Jagielski
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
|