.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Życie zwielokrotnione (cz. 2) 

Ad futuram rei memo

Historykom zapatrzonym w potężne burze dziejowe, umykają zazwyczaj zwykli ludzie, jakby przestrzeń historyczną wypełniali sami królowie, cesarze, generałowie czy politycy, a godne zainteresowania są tylko ich życiorysy.

Na przekór im, przypomnę zabawkę, którą bawiły się dzieci wojennej ulicy, a która doprowadzała okupantów do białej gorączki i nerwowego rozstroju. Może jestem jedynym, który utrwala ją w pamięci dla potomnych?

Była miniaturką lotniczej bomby. Zrobiona z ołowiu, bo musiała być ciężka. Odciągało się szpic, misternie umocowany na drucikach. W wyżłobienie zeskrobywało się siarkę z zapałek, być może wkładało kapiszony, nie pamiętam. Kapiszony to chyba wynalazek powojenny? Czubek się zamykało. Bombkę umocowaną na długim sznurku, kręciło się silnie nad głową i wyrzucało w górę. Nabierała sporej wysokości, no i oczywiście spadała. Zetknąwszy się z twardym podłożem, na przykład z chodnikiem, wybuchała. Siarka eksplodowała, wydając dźwięk strzału karabinowego. Przerażeni Niemcy lub kapusie powiadamiali policję o pojawieniu się partyzantów. Nadjeżdżały opancerzone budy (otwarte samochody) pełne żandarmów. My "partyzanci" dawaliśmy drapaka. Bezwiednie braliśmy więc udział w wojnie psychologicznej.

Wiele wieczorów, przesiedziałem na krawężniku mojej ulicy przed domem czekając, aż mój brat Andrzej pozwoli mi wrócić do mieszkania. Nie miałem pojęcia, że w tym czasie odbywają się u nas spotkania konspiracyjne żołnierzy Armii Krajowej. Kiedyś podpatrzyłem, jak brat chowa pistolet w piecu kaflowym. Przyznałem się do tego grubo po wojnie.

Dziecko odbiera otaczający go świat swoim dziecięcym umysłem, patrząc na niego przez pryzmat zabawy, przygody. Nawet śmierć jest czymś nierealnym, bezosobowym, bezbolesnym, niepojętym. Sporo zapamiętałem, ale ta pamięć jest pozbawiona dramaturgii odczuć. Chociaż...  Powstanie Warszawskie pozostawiło we mnie ślady już dorosłego, dojrzałego umysłu. A może to tylko skutek nabywanej z biegiem czasu wiedzy o tym wydarzeniu?

Tak czy owak chodziłem do ochronki, czyli do przedszkola. Przypomina mi o tym moja fotografia blondaska ukazującego w uśmiechu szczerbate uzębienie, ze śliniaczkiem na szyi, siedzącego na murku przed ochronką. To zdjęcie jest porozrywane. Ojciec miał je przy sobie, gdy trafiły go odłamki granatu na podwórzu kamienicy przy Wiejskiej 15.

Na skutek odniesionych ran zmarł i został pochowany na miejscu. W 1945 toku przyjaciółka mojego Ojca Pani Alina Zwolińska postarała się o przeniesienie zwłok na Cmentarz Wojskowy, na Powązkach w Warszawie.

I jeszcze jedna dygresja, wtręt w opowiadane przeżycia. Ha, gdybym był mądry za młodu, ale nie byłem i nie wypytywałem moich krewnych o ich przeszłość, o ich pamięć o pra krewnych, i nie zapisywałem tego do kajetu. Właściwie nic nie wiem o starszej generacji rodzinnej. Teraz bardzo żałuję, bo niewiele pozostało źródeł poznawczych i odtwarzanie historii przypomina układanie puzzli, w którym puste miejsca pozostałe po brakujących kartonikach, nie pozwalają domyśleć się układanego obrazu. Trudno, już nic na to nie poradzę, a nie mam czasu ani pieniędzy, by szperać w księgach parafialnych, wypytywać żyjących jeszcze świadków przeszłości.

Ja Krzysztof Jagielski liczący sobie 87 lat, odczuwam potrzebę, ba, jestem przekonany o obowiązku, zapisania mojego życiorysu, chociażby dla kogoś w przyszłości, który być może zainteresuje się, nie tylko mną, ale czasami, w których przyszło mi żyć i być może będzie wdzięczny mi za to.

W 1943 roku ukończyłem siedem lat i wysłano mnie do polskiej szkoły. Drugiej klasy nie zdołałem rozpocząć w przewidzianym czasie, bo 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie. Bodajże w listopadzie tegoż roku o moją wiedzę troszczyli się już przełożeni sierocińca w Konstancinie, gdzie umieściły mnie litościwe dusze. Ale o tym w dalszej części.

Wybiegając jednak w przód, by zakończyć temat nauk, wspomnę, że uczęszczałem do szkoły podstawowej w Gdyni – Orłowie, już w wolnej Polsce, do trzeciej klasy. Był to rok 1945. Nie długo jednak w tej klasie pobyłem.  Za karę, że spałem na lekcjach, przeniesiono mnie do czwartej. Uznano, że mój poziom wiedzy przewyższał ten wymagany. To był mój jedyny sukces naukowy, którym mogę pochwalić się w mym życiorysie, ale to dzięki doskonałym, przedwojennym nauczycielom, którzy mimo wojny, uczciwie wypełniali swój pedagogiczny obowiązek. Godni są dzisiaj wspomnienia i naśladowania.

Moją intencją nie jest napisanie powieści o sobie, broń Boże, chociaż dotychczasowy obszerny tekst, obfitujący być może w wiele nieistotnych wydarzeń, mógłby to zapowiadać. Faktycznie życiorys grubieje, bo ciągle przypominam sobie coś o czym MUSZĘ napisać. 

Wybiła godzina W. Wolność. 1 sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie. Moim nieprzemijającym marzeniem jest napisanie o nim scenariusza do wielkiego epickiego filmu. Czekam wciąż, że taki film powstanie. Film równy gigantom obecnego kina.

Jak na ośmiolatka zapamiętałem sporo z Powstania Warszawskiego i ta pamięć jest dla mnie ŚWIĘTA. Uważam, że mimo straszliwych ofiar i zniszczeń, było ono konieczne. Uważam, że głównodowodzący Armią Krajową generał Tadeusz Bór Komorowski powziął słuszną decyzję. To była JEDYNA nadzieja na wolną Polskę. Sprzedano nas już sowietom, którzy utworzyli szybko okupacyjny rząd z przymiotnikiem polski. Należało więc tworzyć fakty dokonane. Oczyścić stolicę z niemieckich okupantów, przenieść Polski Rząd z Londynu do Warszawy i wtedy jako prawowici właściciele własnego kraju mogliśmy stawiać określone warunki nadchodzącym bolszewikom. Nie udało się to wskutek nikłej i niechcianej pomocy ze strony naszych aliantów, Anglii i Stanów Zjednoczonych, i wstrzymanie przez Stalina ofensywy, bo domyślając się z poczynień Bora- Komorowskiego, z zimną krwią pozwolił Niemcom wymordować 250 tysięcy mieszkańców stolicy. W przeciągu 63 dni. Do dzisiaj Świat pamięta o Hiroszimie, Dreźnie, a zginęło tam o wiele mniej ludzi. Nie chodzi o licytację śmierci, chodzi o przyzwoitość.  I znowu odejście od przygód życia. I tak to będzie się powtarzać. Konfrontacja starca z życiorysem.

Popołudnie 1 sierpnia było ciepłe i słoneczne. Ojciec pracował w biurze, brat był poza domem, wracał właśnie z rozpoznania wywiadowczego spoza Warszawy i na Lesznie zaskoczyła go godzina W, a ja bawiłem się na podwórku. Opiekowały się mną dwie panie, które wynajmowały od Ojca pokój.
Nagle od strony ulicy Dworkowej odezwały się długie serie strzałów z broni maszynowej.  Oznaczało to tylko jedno - potyczkę z Niemcami. Ludzie doskoczyli do bram. Ulica wyludniła się. Widziałem niemieckich żołnierzy biegnących w kierunku gmachu policji. Znowu odezwały się pojedyncze strzały. Ktoś zawołał: - to Powstanie! Ludzie padli sobie w ramiona, całowali się, płakali z radości. Potem zeszli do piwnic i czekali na rozwój sytuacji. O zmroku uzbrojeni po zęby Niemcy przeczesywali domy na Grottgera, szukając powstańców. Tak zapamiętałem początek Powstania Warszawskiego.
 

Reszta to znowu obrazy, obrazeczki.

Przy domu, na polu dojrzewały pomidory. Ostrzał z policji na Dworkowej był tak silny, że tylko dzieci miały szansę wczołgać się w zagony pomidorowe. Z jedzeniem było krucho. Ojciec od wielu lat odkładał na czarną godzinę suszony chleb i jakieś konserwy. W pierwszych dniach Powstania wszystko to znikło. Złodzieje rabowali mieszkania wiedząc, że ludzie koczują w piwnicach, że tam śpią, myją się, jedzą, a na prymitywnych piecykach wypiekają placki, tzw. podpłomyki.
Okolica była kontrolowana przez Niemców, nie strategiczna, więc w miarę spokojna, ale bezbronną ludność systematycznie, piwnica po piwnicy, mordowały bestialsko, podrzynając gardła (nie tylko mężczyznom, ale kobietom i dzieciom), ukraińskie sotnie Kamińskiego. Bandy rabowały i podpalały kolejne budynki. Pamiętam lamenty w mojej piwnicy: są już w domach po przeciwnej stronie ulicy. Nie można uciekać, bo Niemcy nas powystrzelają. Co robić?

Nie zdążyli poderżnąć nam gardeł. Nastąpiło krótkie zawieszenie broni i ludność z okolic Mokotowa wypędzono. Dokąd? Nie wiedziałem. Moje opiekunki niosły jakieś tobołki, a ja mały neseserek Ojca. Moim obowiązkiem było dbać o tą niewielką walizeczkę zawierającą ważne dokumenty. Zawsze leżała na biurku, w dostępnym dla mnie miejscu. W czasie alarmów lotniczych chwytałem ją i zbiegałem do piwnicy.

Zatrzymaliśmy się w okolicy ulicy Chełmskiej. Zobaczyłem tam po raz pierwszy żołnierzy Armii Krajowej. Na przedramieniu nosili biało czerwone opaski. Patrzyłem na nich jak na wyśnionych bohaterów, bajkowych rycerzy. Jak się znacznie później dowiedziałem takich herosów także miałem w rodzinie. Kuzynkę Marię – Malinę, o pseudonimie "Pucia", szesnastoletnią harcerkę z Parasola (zmarła mając 93 lata w styczniu 2024 roku), mojego brata Andrzeja 19- letniego żołnierza wywiadu o pseudonimie "Jodła", odznaczonego Powstańczym Krzyżem Walecznych. Do tego rodzinnego panteonu bohaterów należy dołączyć męża mojej kuzynki Ewy, nie żyjącego już wielce szanowanego i zasłużonego w walce podziemnej – Andrzeja. 

Pamiętam wielkie podwórze otoczone trzema kamienicami. Na środku piętrzył się ogromny stos mebli. Wyniesiono je z mieszkań na wypadek bombardowania lub ostrzału czołgów, zakładając, że domy bez mebli nie będą się paliły. Jedna z bram wyjściowych wychodziła na ulicę, jak mi się wydaje, Chełmską. Stąd próbowano przeskoczyć na drugą stronę, lecz było to nie możliwe. Długi jej odcinek kontrolował snajper niemiecki. Na moich oczach zginął jeden ze śmiałków ryzykownego wypadu. Pamiętam, że leżał długo na środku ulicy.

Za rozległą łąką, obok naszych domów, sterczały ruiny wypalonej fabryki. Ta przestrzeń była także pod obstrzałem niemieckiego wyborowego strzelca. Nasi żołnierze AK siedzieli jak w kotle. Brakowało amunicji, brakowało jedzenia. Do snajpera nie można było się dobrać. I znowu potrzebne były dzieci, które jak zaskrońce zwinnie przedostałyby się do ruin fabryki i przyniosły zaopatrzenie. Wybór padł na mnie i dziewczynkę w moim wieku. Dziecko nie ma dystansu do śmierci. Dotarcie do ruin było dla nas fraszką. Nie wiem co pchaliśmy przed sobą czołgając się, czy był to kociołek zupy czy paczkę z amunicją, doprawdy nie pamiętam. Ale wykonaliśmy nasze dziecięco żołnierskie zadanie, choć kule świstały nad nami.

Tuż obok znajdowały się warsztaty samochodowe lub jakaś firma transportowa. Patrząc miarą oczu dziecka, wszystko wydawało się ogromne, wielkie, przestrzenne. Na placu stały wszelkiego rodzaju pojazdy mechaniczne, od walców drogowych po ciężarówki i samochody osobowe. My, dzieci bawiliśmy się tam często i chętnie w tych martwych, uśpionych automobilach.

Pewnego pogodnego popołudnia nadleciały czarne ptaki, ze straszliwym wyciem, wspaniałe samoloty, ostatni krzyk techniki Sztukasy nurkujące z syrenami zwielokratniającymi odgłos spadania, wywołującymi panikę, strach wśród kobiet, dzieci i starców.

Widziałem te lecące bomby stojąc na schodach płytkiej piwnicy. Ja je widziałem! Widziałem bomby odrywające się od skrzydeł! Ja dziecko!!! Gospodarcza przybudówka, w której się schroniłem, ocalała. Stos mebli na podwórku płonął. Paliły się też budynki. Nie było już samochodów, walców, ciężarówek. Tylko bezkształtna masa żelaza.

Uciekaliśmy do Kościoła na ulicy Chełmskiej. W wyobraźni moich opiekunek, bezpiecznego azylu. Brakowało już miejsca. Ludzie leżeli na posadzkach pokotem, ranni, chorzy, zmęczeni, ławki wypełniali szczęśliwcy, do których uśmiechnął się los. Czasowo.

Zmierzchało, gdy nalot powtórzono. Tym razem na szpital. Stałem przy oknie i widziałem te straszne ptaszyska. Pikowały i zrzucały bomby. Szpital składał się jak domek z kart. Górne piętra opadały na niższe. Widziałem całe rzędy łóżek z chorymi lecącymi w dół. Cel nalotu był jasny. Szpital!

A potem wpadli do Kościoła żołnierze AK, z pistoletami w rękach i krzyczeli: wychodzić, ratujcie szpital, ratujcie ludzi!  (CDN)
 

Krzysztof Jagielski 

Krzysztof Jagielski - pisarz, członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność" w Szczecinie. 

 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ