Życie zwielokrotnione
Ad futuram rei memoriam
W siódmym krzyżyku życia, przedstawianie
się życiorysem, można już potraktować jako epitafium na kamieniu nagrobnym.
I niech tak będzie. W pamięci elektronicznej pozostanie zapis (ale czy
trwały?) po kimś, kto był znany, no powiedzmy, kilkuset mieszkańcom naszej
planety. Gdy ostatni z nich zamknie oczy, pamięć o mnie będzie niebytem.
Żywię jednak nadzieję jak każdy, że jakiś ślad utrwali się, chociażby maleńkim
bitem w ciżbie niezliczonych impulsów elektronicznych. Nie wyobrażam sobie,
że przeżyte lata pozbawione są jakiegokolwiek sensu, a celem samym w sobie
były tylko żarcie i reprodukcja, jak u muchy, którą ... pac i po wszystkim.
A może są inwokacją do wiecznego,
wspanialszego życia obiecywanego przez Najwyższego. Tutaj nie powinno być
znaku zapytania. Jestem rzymskim katolikiem więc w to wierzę.
Z woli Boga, matka Leokadia z domu
Lewandowska i ojciec Julian obdarzyli mnie życiem, co potwierdza metryka
urodzenia wystawiona przez władze miasta Poznania.
Wpisano datę 28 czerwca 1936 roku
i imiona: Krzysztof, Paweł, Michał. Wiem, że Krzysztofów Jagielskich jest
kilku, natomiast Krzysztof, Paweł, Michał tylko jeden i będąc egoistą,
jak prawie każdy, cieszę się, że to wyróżniało mnie pośród innych. Szkoda,
że tylko to!
Prawdopodobnie nie pisałbym tych
słów, gdyby mój siedmioletni brat Michał nie umarł na zapalenie płuc. Może
Rodzice chcieli mieć tylko dwoje dzieci? Któż to wie. Żył już pierworodny
Andrzej, licząc sobie jedenaście wiosen w chwili narodzin Krzysztofa, Michała,
Pawła.
Michał, to po moim śp. Bracie. W
nadziei, że będę taki jak on utalentowany. Paweł, po młodym fizyku już
wtedy świetnie zapowiadającym się naukowcu. Paweł Nowacki, profesor wielu
chwalebnych światowych uniwersytetów, trafił po śmierci na strony encyklopedii.
Nie mogę się nie pochwalić (ach
te słabostki), że spacerował ze mną, pchając wózek, wybitny szopenista
i pedagog muzyczny, Jan Ekert. I dostawał szału, bo płakałem bez przerwy.
Bez powodu. Tak sobie. Do dzisiaj nie może tego zapomnieć.
Jeżeli dodam, że aczkolwiek niechętnie
i nie często, brał mnie na kolana mój dziadek Maksymilian Dolatkowski,
jeden z okręgowych komendantów poznańskiego Sokoła, to moje pierwsze lata
życia spędzone w tak znakomitym towarzystwie (a można by wymienić jeszcze
wiele powszechnie znanych osobistości), zapowiadały obiecującą przyszłość.
Niestety Hitler i Stalin skutecznie namieszali w moim życiu i wspaniałe
nadzieje prysły jak bańka mydlana.
Dawniej doszukiwano się podobieństw
odziedziczonych po prababce, po pra wuju, po pra ciotce, nie domyślając
się... genów.
I to mnie usprawiedliwia. Jestem
kopią jakiegoś tam pra pra pra.
A jeśli ktokolwiek ma do mnie jakieś
pretensje, to proszę je zgłaszać do mojego dawcy genetycznego.
Dzięki pracowitości, dyscyplinie
wewnętrznej i pomysłowi mojego śp. brata Andrzeja, zwyczajnego profesora
prawa i geografii Uniwersytetu Wrocławskiego, mogę wspinać się po gałęziach
rodzinnego drzewa genealogicznego.
Najstarszy zapis, jaki udało mu się
ustalić, to pradziadowie Michał Jagielski urodzony w 1820 roku i Kunegunda
z domu Matuszewska o rok młodsza. Chociaż mówi się o Matuszewskim co to
w Powstaniu 1830 na Litwie brał udział. Przez pokolenia ród Jagielskich
skupiał się w miastach: Inowrocławiu, Bydgoszczy, Chełmży i ich okolicach.
Nie była to ziemia miodem i mlekiem płynąca. Moi protoplaści ciężko pracowali
na kawałek chleba. Zapewne uprawiali ziemię, parali się rzemiosłem, drobnym
handlem. Niektórzy emigrowali do Westfalii, a nawet do Chicago.
Pomorze, jak wiadomo z historii,
wcielono do zaboru pruskiego. Małżeństwa polsko-niemieckie i odwrotnie
były na porządku dziennym. Moja babka pochodziła z Damrathów, ale jej matka
nosi polskie nazwisko Morawska. Rodziny były wielodzietne, więc odnóg rodowych
jest co niemiara. Nie będę się jednak przedzierał przez tę gęstwinę, lecz
sięgnę gałęzi najbliższych i najbardziej mi znanych.
Babka Maria, matka mojej Matki, z
domu Matuszewska, dwa razy stawała na ślubnym kobiercu i dwukrotnie owdowiała.
Pierwszym wybrańcem dwudziestojednoletniej panny był Wojciech Lewandowski,
wdowiec, starszy od niej o ćwierć wieku. Trzy lata później zginął tragicznie.
Akt zgonu nie podaje przyczyny,
określa tylko pozycję zawodową Bremsenmeister czyli hamulcowy. Pozostawił
młodą wdowę z dwoma córkami: dwuletnią Leokadią (moją Matkę), roczną Salomeą
i świeżo wybudowanymi kamienicami przy ulicy Głogowskiej 83 w Poznaniu.
Wynagro- dzenie kolejarza w tamtych latach jak widać było bardzo przyzwoite.
Przypuszczam także, że część kosztów budowy pokrył ze sprzedaży majątku
ziemskiego. Na pewno niewielkiego, ale pieczętowanego herbem szlachty wielkopolskiej.
Babkę Marię zapamiętałem jako bardzo
energiczną i stanowczą matronę. Wziąwszy kredyt pod hipotekę istniejącego
już domu, postawiła obok drugi, na Rynku Łazarskim, opatrzonym numerem
jeden. Nie tylko utrzymywała się z pobieranego czynszu od lokatorów, ale
dodatkowe profity czerpała z własnej restauracji na parterze.
Młoda wdowa, z niedużym majątkiem,
wzbudzała zapewne spore zainteresowanie u mężczyzn, bo już po dwóch latach
samotności, oddała swoją rękę Maksymilianowi Dolatkowskiemu, starszemu
od niej o dwanaście lat, przystojnemu, trzydziestosiedmioletniemu staremu
kawalerowi jak na owe czasy, poważanemu mieszczaninowi miasta Poznania,
mistrzowi zduńskiemu z własnym przedsiębiorstwem, wysoko stojącym w hierarchii
Sokoła i piastującym wiele zaszczytnych funkcji społecznych. Między innymi
był jednym z założycieli cmentarza w dzielnicy Górczyn i Banku dla średniej
klasy społecznej.
Stojąca mocno na ziemi Maria, uległa
urokowi męża do tego stopnia, że restaurację wypełniali goście pijący i
jedzący na koszt gospodarza, tym bardziej, że było to ulubione miejsce
spotkań członków Sokoła.
Przypuszczam, że napominanie
męża lekkoducha nie przynosiło skutków i zdenerwowana Maria knajpę przezornie
wydzierżawiła.
Nie zmroziło to jednak dobrych korelacji
małżeńskich, bo prawie rok po roku, rodziły się same córki: Stefania, Halina,
Janina, Marianna, z dłuższą przerwą na Elżbietę. Wychowanie i wyżywienie
siedmiu panien wymagało nie lada zabiegów. Ponieważ nie były szpetne, i
gdy osiągały wiek dojrzały, mnóstwo kawalerów zaczęło bywać na tak zwanych
obiadach. Babka wspominała, że często przy stole siadywało ponad dwadzieścia
osób. Co podobno w tych czasach było rzeczą zwyczajną.
W domu jednak się nie przelewało
i córki wcześnie się usamodzielniały. Ujmując rzecz statystycznie, cztery
wyszły za mąż, najwcześniej dwudziestoletnia Salomea, dwie zmarły, a jedna
pozostała starą panną. Leokadia urodziła trzech synów, Salomea trzy córki
i syna, a Stefania jedynaka.
Gdy to piszę wszystkie ciotki, wujowie
i moi rodzice już nie żyją.
Ojciec mój Julian miał trzech braci
i trzy siostry. Niestety ze smutkiem muszę przyznać, że niewiele wiem o
pozostałej rodzinie ze strony Jagielskich. Z moich najbliższych kuzynów
i kuzynek żyje jeszcze sześcioro.
Moja Matka Leokadia urodziła się
26.07.1897 roku w Poznaniu. Zmarła 28 czerwca 1938 roku (w rocznicę moich
urodzin). Niestety niewiele wiem o losach Matki: jakie ukończyła szkoły,
gdzie pracowała. Pewnym jest, że w banku w Gdańsku, gdzie poznała Juliana
Jagielskiego.
Ojciec Julian urodził się 11 lutego
1900 roku. Zginął w czasie Powstania Warszawskiego, trafiony odłamkami
pocisku artyleryjskiego od tak zwanej krowy lub "szafy" 23 września 1944
roku. Pochowany w Warszawie na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Kwatera
A.27, grób 25, w rzędzie ósmym. Na wieczność. Jak wszyscy tam leżący.
Odtworzenie jego życiorysu nie jest
dla mnie łatwe. Wiadomo, że w 1918 został powołany do wojska niemieckiego,
ale na wieść o wybuchu Powstania Wielkopolskiego zdezerterował i brał udział
jako powstaniec wielkopolski w walkach pod Inowrocławiem. Odznaczono go
Krzyżem Wolności. Nie nosił pagonów oficerskich. Dokształcał się, uczęszczając
na różne kursy w wojsku. W wojnie bolszewickiej dotarł z polską armią do
Kijowa. Wiadomo, że pracował w drogerii, banku, firmach reklamowych i biurze
podróży Frankopol, które tuż przed II wojną światową rozwijało się bardzo
dynamicznie. Założył je we Lwowie, a potem, z wielką galą otwarcia, w Poznaniu.
Współpracował z Hamburskim Happag - Loydem.
Ślub Leokadii i Juliana odbył się
4 czerwca 1924 roku w Gdyni.
W 1925 urodził się Andrzej w Gdańsku,
w 1928 Michał (zmarł w 1935), no i ja w 1936 roku.
Być może komentarz osób współtworzących
mój życiorys uczyniłby go ciekawszym, jednak pozostanę przy mojej relacji
pamięciowej. Tajemnice, których nie wyjawię, zabiorę do grobu.
Wydaje mi się, że pierwszym moim
zapamiętaniem był regularny, krótki szum fali jeziornej i szelest trzcin.
I słowo Batorowo. Potwierdziły to późniejsze wspominki rodzinne. Ojciec
organizował dom wczasowy nad jeziorem w Batorowie pod Poznaniem, w majątku
generała Dowbora Muśnickiego.
Przed oczyma mam też spacer z dziadkiem
Maksymilianem po ZOO w Poznaniu. Utrwalił się prawdopodobnie dzięki zamieszaniu
po tym, jak włożyłem palec do klatki z kunami. Także blizna na prawej nodze,
która rosła wraz ze mną, przywołuje w pamięci obrazy gorącego mleka chlustającego
na mnie z garnka ściągniętego z pieca kuchennego i ogromnych bąbli na podudziu.
W momencie wybuchu II Wojny Światowej
miałem trzy lata. I znowu jakieś skrawki pamięci... Boże Narodzenie, bawię
się zabawkami, po pokoju wbiega jakiś obcy człowiek w zielonym ubraniu,
krzyczy schneller, schneller, (to pierwsze niemieckie słowo, które wpadło
mi w ucho). A potem znowu inny pokój bez sufitu, zasypany śniegiem, szafa
leżąca w tym białym puchu i my w niej. Ojciec, brat i ja. A potem zatłoczony
przedział pociągu.
Dzisiaj wiem, że w przededniu Bożego
Narodzenia Niemcy wyrzucili nas z mieszkania do zastępczej kwatery, zbombardowanego,
wypalonego domu. Stąd ten śnieg, mróz dwudziestostopniowy i ocalała z pożaru
szafa służąca za łóżko. Wymoszczona pierzynami i kocami, zdobyczami z naszego
mieszkania, do którego ponownie wkradł się Ojciec, używając własnego klucza
do drzwi kuchennych. Pijany niemiecki oficer nie zauważył osobnej klatki
schodowej dla służby. A jazda pociągiem, to masowe wysiedlenie ludności
do Generalnej Guberni z włączonej Wielkopolski do Rzeszy. W naszym
przypadku do Warszawy, gdzie przygarnęła nas rodzina.
Komentarz do tej części życiorysu.
Chcąc upamiętnić exodus ludności niemieckiej, tzw. wysiedleńców, z (między
innymi) nadanych ziem Polsce po II Wojnie Światowej mocą porozumienia Wielkich
Mocarstw, planuje się na terenie RFN budowę muzeum pomnika. Proponuję ogarnąć
pamięcią WSZYSTKICH wypędzanych, przesiedlanych, mordowanych w czasie i
po wojnie, na całym świecie. Nie pomijając Rosji, o której milczy się politycznie,
a której barbarzyństwo, jeśli można oceniać je w jakiejkolwiek skali, można
umieścić na pierwszym miejscu.
Dalszą część mojego żywota opatrzę
podtytułem - okupacja niemiecka i bolszewicka.
To lata 1939-1945.
Pamiętam wiele ulicznych piosenek,
jak np. ...siekiera, motyka, bimber, szklanka ... Dzisiaj w Warszawie,
dzisiaj w Warszawie wesoła nowina, tysiąc bombowców leci do Berlina (na
melodię Dzisiaj w Betlejem...), no i oczywiście te śpiewane przez niemieckie
marsz kompanie: Haili, hailo..., napisy: Nur fuer Deutsche, to następne
niemieckie słowa, których się nauczyłem. Najczęściej jednak słyszałem:
raus, halt, hende hoch, schweine Polaken.
Wychowywała mnie ulica. Ojciec imał
się wszelkich prac, bo bieda i głód niepodzielnie gościły w domu. Brat
Andrzej konspirował. Mieszkaliśmy na ulicy Grottgera 23. Naprzeciwko były
koszary i szkoła niemieckiego lotniczego personelu pomocniczego. Niedaleko
na wzniesieniu, na ulicy Dworkowej, silnie ufortyfikowana komenda policji.
Za oknami mieszkania ciągnęło się pole, na którym stał potężny, rozłożysty
dąb z wypaloną od pioruna dziuplą, w której często chowałem się w czasie
zabaw. Pamiętam też w pobliżu tzw. gliniankę, niewielkie jeziorko, w którym
woda była mętna i zapewne skażona nieczystościami, co nie przeszkadzało
letnim kąpielom. Tuż obok stała fabryczka tytoniu, jak ją zwano, a produkowano
w niej papierosy. W pierwszych dniach Powstania spłonęła. Pamiętam buchające
języki ognia i słup czarnego dymu.
Sam, bez opieki wypuszczałem się
na piesze wycieczki. Ulica Grottgera łączyła się z Belwederską. Często
przechodziłem koło Belwederu, nie mając pojęcia o jego znaczeniu. Dla mnie
był pałacem, niedostępnym zamkiem, otoczonym zasiekami z drutu kolczastego.
Nieraz wydłużałem moje eskapady, dochodząc do ulicy Litewskiej, gdzie mieszkała
ciotka Salomea, siostra mojej nieżyjącej Matki, razem z mężem Stefanem
i dziećmi: Ewą, Maliną, Wojtkiem, Anną. Dla mnie była to przygoda, ale
Wujostwo świadomi łapanek i strzelanin odbierali to trochę inaczej. Wujek
Stefan pomagał pozostałej rodzinie, nam Jagielskim, wujostwu Hempowiczom
i dziadkom Dolatkowskim. Nieźle mu się powodziło. Był jednym z dyrektorów
fabryki czekolady Wedel.
Ulica Litewska przywołuje dwa wspomnienia.
Bawiąc się z kuzynostwem, upadłem na stojący na podłodze wazon, stłukłem
go i wbiłem sobie w udo spory kawałek szkła. Znalazłem się natychmiast
w szpitalu dziecięcym (istniejącym do dzisiaj) po drugiej stronie ulicy
i tam uratowano mi nogę. Opatrzność czuwała nade mną. Jak się później okazywało,
nie tylko w tym przypadku.
W Wigilię Bożego Narodzenia licznie
zgromadzona rodzina raczyła się barszczem z uszkami. Dla mnie pierożków
zabrakło. Jeden z grzybków w farszu okazał się być trującym! Cudem, że
nikt nie umarł, i do tego śmiercią naturalną, co w owym czasie było luksusem.
Może zbyt wielu połknęło ten jad, osłabiając jego moc? Skończyło się zbiorowymi
wymiotami, biegunką, omdleniami.
Po ulicy Grottgera często spacerowali
starsi państwo z psem foksterierem. Byli to Kornel Makuszyński i Jego Małżonka.
Pana Kornela zapamiętałem jako siwego (z wąsem), o przyjaznym i miłym uśmiechu
(mój późniejszy ulubiony pisarz), a Panią jako szczupłą, wysoką (wyższą
od Niego). Może rozmawiali ze mną? Może tylko przechodziliśmy koło siebie?
Pamięć zawodzi. Ale nigdy nie zapomnę podarowanego mi Koziołka Matołka.
Na ulicy Belwederskiej zatrzymywała
się kolejka, zwana EKD - Elektryczna Kolejka Dojazdowa. Latem, niedzielami,
razem z Ojcem jeździłem nią do Powsina, do lasu. Ojciec szukał chwil wytchnienia
od okropności wojny, a ja cieszyłem się spacerami i możliwością zabawy.
Jedna z tych podróży o mały włosek nie skończyła się tragicznie. EKD zderzyła
się z ciuchcią (wagoniki ciągnięte przez bardzo wolny parowóz) jadącą z
Piaseczna. Jaka była przyczyna owej kolizji, nie wiem. Prawdopodobnie w
ogóle nie domyślałem się, że była to katastrofa kolejowa.
Gdy wracaliśmy i wysiadaliśmy w Warszawie,
ocieraliśmy się o potężnych niemieckich żandarmów, w obszernych płaszczach,
w hełmach, z metalowymi półokrągłymi blachami zawieszonymi na piersiach,
z automatami dyndającymi u pasa i długimi pikami w ręku. Służyły one do
wymacywania ukrytych pod ławkami tobołków z żywnością kupowaną nielegalnie
po wsiach.
Wojna, zachowała się w mojej pamięci
obrazkami, jak w komiksie i nie jestem pewny czy uszeregowanych chronologicznie.
Może w następnych zdaniach będzie trochę chaosu, ale przypomnieć chciałbym
te zdarzenia, które wydają mi się ważne na tyle, by zainteresować nimi
następne pokolenia mojej rodziny.
Ojciec nie chcąc zostawiać mnie samego
w domu, zabierał często do swojego biura na ulicę Wiejską 15, niedaleko
Sejmu. Był licencjonowanym tłumaczem języka niemieckiego: dolmetscher.
Klientów było sporo, tak że często wracaliśmy do domu późno wieczorem.
I w czasie jednego z takich powrotów, na skrzyżowaniu Al. Jerozolimskich
z Nowym Światem ujrzałem dziesiątki kucyków. Była zima i unosiła się nad
nimi mgła pary. Patrzyłem zauroczony na nieznane mi koniki. A przy nich
uwijali się jacyś dziwni ludzie. Nie wiem skąd zapamiętałem słowo kałmucy.
Tak nazywano pogardliwie ukraińskich żołnierzy Kamińskiego. Wsławili się
bestialskimi mordami w czasie Powstania Warszawskiego.
Historykom zapatrzonym w potężne
burze dziejowe, umykają zazwyczaj zwykli ludzie, jakby przestrzeń historyczną
wypełniali sami królowie, cesarze, generałowie czy politycy, a godne zainteresowania
są tylko ich życiorysy. (CDN)
Krzysztof Jagielski
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
|