Emigracyjne drogi (cz.
15)
Wiedeń -
Lepsza "Tania Praca" niż Tutki...
Wciąż i wciąż
szukałem pracy i zbierałem "tutki". W jednej z gazet znalazłem ogłoszenie
software'owej firmy Alper&Pesch, że otwierają konkurs na specjalistę
informatyka, że pierwsza selekcja odbędzie się poprzez otwarty egzamin
pisemny. Udaję się tam. Duża sala, wypełniona młodymi ludźmi w moim wieku.
Jest nas chyba z trzydziestu. Dostajemy jakieś pięćdziesiąt pytań, połowa
to pytania specjalistyczne z informatyki, reszta z czystej logiki, inteligencji
i kreatywności. Oddaję moje kartki jako jeden z pierwszych. Niedługo potem
otrzymuję wiadomość, bym się zgłosił na egzamin ustny. Przychodzę, jest
nas już tylko kilku, czekamy na swoją kolej. Przyjmuje mnie młody, przystojny
mężczyzna, podaje rękę, przedstawia się jako Herr Alper i płynnym gestem
ręki zaprasza mnie, bym usiadł. Po nazwisku i swobodnym, pewnym siebie
zachowaniu, domyślam się, że jest szefem i (współ)właścicielem tej firmy.
Herr Alper pogratulował mi, że jako jeden z niewielu, wyśmienicie odpowiedziałem
na zadania egzaminu pisemnego. Zadał mi kilka pytań nie mających nic wspólnego
z informatyką, lecz raczej dotyczących pochodzenia, obecnego miejsca zamieszkania,
znajomości języków. Odpowiadałem szczegółowo i swobodnie, sam zadawałem
inteligentne pytania dotyczące jego firmy, wyzwań rynku, rodzaju klienteli.
Obaj uśmiechaliśmy się do siebie przyjaźnie. Wreszcie doszło do momentu,
gdy Herr Alper rozpoczął swoją tutkę, którą już tak dobrze znałem z poprzednich
doświadczeń: - "Es tut mir leid", jest pan wyśmienitym fachowcem, i bardzo
chciałbym mieć pana w moim zespole, ale "es tut mir wirklich sehr leid
(jest mi naprawdę bardzo przykro)" - muszę liczyć się z moimi klientami,
a ci mogą być mało tolerancyjni na obcy akcent w języku i....- że on nie
może podjąć takiego ryzyka. Już po pierwszym "es tut mir leid" wyciszyłem
się wewnętrznie, jak zawsze, gdy w trudnych życiowych chwilach potrzebuję
jakiegoś niezwykłego rozwiązania albo po prostu akceptacji losu. Pozwoliłem
Herr Alper wypowiedzieć się do końca i gdy już się podnosił, by się ze
mną pożegnać, powiedziałem spokojnie:
- Herr Alper,
a co pan na to, gdybym pracował u pana za darmo?
Herr Alper
zatrzymał się w połowie swego podnoszenia się z krzesła i był jeszcze pochylony:
- Wie bitte?
- zapytał, jakby nie dosłyszał.
- Proponuję
panu... - powtórzyłem bez drgnienia w glosie - by mnie pan przyjął do siebie
do pracy bez zapłaty. Będę u pana pracował za darmo.
Oczy Herr Alper'a
otworzyły się szeroko, popatrzył na mnie uważnie, zamyślił się na moment.
- Proszę chwilę
zaczekać... - powiedział i wyszedł z pokoju.
Po chwili wrócił
i oznajmił, że przyjmuje moją propozycję. W ten sposób zostałem oficjalnym
bezpłatnym pracownikiem firmy Alper&Pesch, z tytułem specjalisty-informatyka.
Gdy oznajmiłem
tę nowinę Joleczce, zaniepokoiła się nieco (i słusznie), czy w słabości
mego charakteru, nie podjąłem tej decyzji bez żadnej próby negocjacji lepszych
warunków (czy istniały gorsze?), ale no cóż, westchnęła i poparła moją
decyzję. Wiadomość o mojej pracy za darmo w firmie Alper&Pesch natychmiast
rozniosła się wśród naszego niewielkiego kręgu polskich znajomych. Niektórzy
podśmiewali się ze mnie jawnie lub skrycie, a nawet uknuto na mój temat
swojego rodzaju dowcip:
- Hej, wiesz
co? Jan wreszcie dostał pracę! Tyle, że tanią...
- Jak to tanią?
Tak mu mało płacą?
- Nie, oni
mu w ogóle nie płacą. To on płaci, tyle że mało, tyle co na bilet na tramwaj,
by tam dojechać...
A więc miałem
już pracę, chodziłem do niej codziennie i pracowałem nie mniej, a myślę,
że więcej, niż inni. Mój bezpośredni boss, Węgier z pochodzenia, był bardzo
wobec mnie nieufny, bo nie mogło mu się pomieścić w głowie, że ktoś chciałby
tak harować i nie żądać za to pieniędzy. Szukał w tym jakiegoś triku, prowokował
mnie nawet, czasem dość złośliwie, by coś ze mnie wycisnąć, ale nie mógł
mi nic zarzucić, bo dostarczałem mu rezultaty pracy wysokiej jakości. Jego
prowokujące posunięcia dość często jednak raniły mnie do żywego tak, że
byłem o krok od rzucenia tego "taniego" interesu, ale gdy szukałem drogi
w mym duchowym wyciszeniu, znajdowałem w sobie wystarczająco dużo wewnętrznej
siły, by to ciągnąć. I szedłem dalej. Któregoś dnia, poszedłem jeszcze
dalej... z naszego skromnego, bezcennego zasiłku uchodźczego, jaki jeszcze
otrzymywaliśmy od rządu austriackiego, zaprosiliśmy z Joleczką mego węgierskiego
bossa do Tichy'ego na te luksusowe lody, na które sami sobie nigdy nie
pozwalaliśmy. Tam, ów boss, w przypływie szczerości, przyznał mi, że byłem
dla niego "nieustającą zagadką" i, że tak naprawdę "nigdy mnie nie rozgryzł",
ale od czasu tych lodów dał mi spokój. Dalekosiężne efekty taniej pracy
znacznie jednak przewyższyły negatywne strony mojego (naszego) poświęcenia
z tego okresu życia.
Firma Alper&Pesch
była niewielka, ale jej mechanizmy działania i rozwoju były mikro-kosmosem
każdej innej firmy kapitalistycznej, która rozwija swe produkty, robi marketing,
sprzedaje, obsługuje klientelę, prowadzi finanse i administrację. Ponadto,
oprogramowanie produkowane w tej firmie dotyczyło procesów zarządzania,
finansowości, sterowania produkcją. Ten rodzaj oprogramowania software'owego
stawał się wówczas coraz bardziej poszukiwany na rynku, a niedługo później
stał się niezbędny do funkcjonowania nowoczesnych przedsiębiorstw.
Tak więc praca
w Alper&Pesch, wprawdzie bez-dochodowa, dawała mi nie tylko praktyczny
wgląd w mechanizmy rynkowe i podstawy zarządzania, które okazały się bezcenne
w mojej przyszłości, ale również wzmacniała moje utęsknione poczucie własnej
wartości osobistej i zawodowej.
Wiedeń -
Zapowiedź Wielkich Przemian....
Któregoś dnia
w hotelu wołają mnie do telefonu, międzynarodowa z Kanady! Hm... podchodzę
szybkim krokiem i aż do bólu szarych komórek mózgowych zastanawiam się
któż to mógłby dzwonić do mnie z Kanady. Słyszę znajomy głos. To Kuba,
mój bliski przyjaciel ze studiów. Jak to Kuba, po krótkim wstępie zdawkowych
pytań i odpowiedzi, natychmiast przystępuje do rzeczy.
- Jak ci idzie
w tej Austrii - pyta - dochodzą do mnie słuchy, że nie za bardzo?
- Ano nie za
bardzo - odpowiadam zrezygnowany - nie mogę znaleźć porządnej pracy. Nawet
już jakąś znalazłem, ale mi nic nie płacą.
- Jak to nic
nie płacą? - zaniepokoił się - Oszukują cię, obiecują i nie płacą? Ja wiem,
tam są takie skurwysyny w Austrii, moi inni kolesie to też mieli.
- No to nie
jest dokładnie tak... - odpowiedziałem z ociąganiem - to ja zgodziłem się
pracować za darmo...
No toś się
nieźle urządził - zaśmiał się Kuba. - skąd ja to znam? Byłem tam... w tej
Austrii to prędzej wywiniesz orła niż pracę dostaniesz; tam to jesteś takim
zasranym Auslaenderem i zawsze nim zostaniesz. Masz ten "Auslaender raus"
na czole napisane, a już na pewno wygrawerowane na języku. Myślałeś kiedyś
o tym, żeby się przenieść do Kanady?
- Do Kanady??!!
- spytałem zaskoczony. - A po co do Kanady? Czy tam jest lepiej? Jeszcze
tego brakowało, bym leciał przez ocean, dalej od domu, prawie na biegun,
po to by też być auslenderem, tyle, że auslenderem po angielsku... - zaśmiałem
się gorzko.
- Eee tam,
Janie - na to Kuba. - Nie wiesz o czym mówisz. Kanada to całkiem inny świat.
Tu każdy jest auslaenderem, każdy jest imigrantem.
- Jak tylko
usłyszą ten cholerny akcent... - skarżyłem się dalej, bo słowa Kuby nie
dochodziły jeszcze do mej zablokowanej świadomości - to odstawiają cię
od drzwi. I co? W Kanadzie miałbym zaczynać od zera?
- Janie!! Posłuchaj
tylko chwilę - przerwał Kuba moje skargi - w Kanadzie jest zupełnie inaczej
niż w Austrii, a nawet niż w całej Europie. Tu jest inny świat. Tu każdy
skądś przyjechał, każdy się z kimś innym pożenił. Tu wszyscy są kolorowi
i mówią co najmniej dwoma językami, swoim, po chińsku i to jeszcze w trzydziestu
dwóch dialektach, po hiszpańsku, suahili, ukraińsku i licho ich tam wie
jakim jeszcze. Do tego mówią którymś, albo oboma z dwóch oficjalnych języków,
francuskim albo angielskim, a ty przecież znasz oba i to na pewno lepiej
niż wielu innych.
Milczałem
i słuchałem.
- Wiesz jak
tu jest? - ciągnął Kuba. - Jak zagadasz do któregoś Kanadyjczyka po francusku,
który ty znasz, to jak usłyszy twój akcent to pomyśli, że jesteś anglofonem
i natychmiast urośniesz w jego oczach, bo mało tu anglofonów mówi po francusku,
a poza tym anglofoni tu kiedyś rządzili i frankofonom jeszcze zostały po
tym kompleksy. Jak tylko usłyszy twój akcent francuski, to zaraz przełączy
się na angielski..., a jak ty wtedy zagadasz do niego po angielsku, który
ty też znasz, i on usłyszy twój akcent angielski, to pomyśli: "O kurcze,
to Europejczyk!" i jeszcze bardziej urośniesz w jego oczach, i dopiero
będziesz gość. Tu to zawsze będziesz gość!
Gdy usłyszałem
te piękną przemowę pełną pasji, zacząłem z lekka mięknąć.
- No tak, Kuba
- mówiłem z wolna - to wszystko dobrze brzmi, jak się mówi, a ty zawsze
miałeś dobre gadane, ale sam rozumiesz, co by to dla nas znaczyło, znowu
się przesiedlać, znowu zaczynać od zera...
- Zaraz, zaraz
- przerwał mi Kuba niecierpliwie. - nie musisz się tak od razu przesiedlać.
Przyjedź najpierw, zobacz sam na własne oczy, jak tu jest, nie musisz mi
wierzyć, przekonaj się sam i wtedy zadecydujesz.... czy warto czy nie warto.
- No pewnie
- tu zirytowałem się już z lekka - łatwo powiedzieć "przyjedź i zobacz
na własne oczy". Co ty myślisz, że mnie stać na takie wycieczki, że ja
mam tu deskę pieniędzy i mogę sobie ot tak przyjechać do Kanady?
- No nie...
- Kuba na to - doskonale cię rozumiem i już to przemyślałem... Słuchaj,
a co jak ja bym ci zapłacił za podróż? Będziesz mieszkał u Baśki, żarcie
cię nie będzie nic kosztowało, dostaniesz kieszonkowe na metro czy autobus,
żebyś mógł jeździć po mieście tam i z powrotem, nie zginiesz. Zobaczysz
jak tu jest, wrócisz, pogadasz z Joleczką i podejmiecie decyzję.
Argumenty
Kuby były nie do odparcia. W końcu zgodziłem się, że przyjmę od niego pieniądze
na tę podróż na zasadzie długu honorowego, który mu oddam jak tylko będę
mógł (i, który mu rzeczywiście oddałem w niespełna półtora roku później,
przy golonce w restauracji Mother Tucker's w centrum Montrealu). I na tym
stanęło.
Niedługo później
otrzymałem od Kuby czek na 500 dolarów kanadyjskich, które miały z górą
pokryć koszty biletów do Kanady i z powrotem.
Nigdy w życiu
nie miałem jeszcze czeku w ręku, a co dopiero na taką olbrzymią sumę i
to w kanadyjskiej walucie. Co się z takim czekiem robi? Zastanawialiśmy
się z Joleczką, jak taki czek wymienić na prawdziwe (tutejsze) pieniądze.
Poszliśmy z nim do najbliższego banku Spaarkasse na Kepplerplatz i z niepewną
miną podsunęliśmy czek przed oczy kasjera. Nie dziwiło nas, że miał z tym
jakieś kłopoty, tu w Austrii zawsze ze wszystkim były kłopoty. Poszliśmy
do innego banku i jeszcze innego i za każdym razem wychodziliśmy trochę
mądrzejsi i trochę pewniejsi siebie. Wreszcie w którymś z banków, po obejrzeniu
wszystkich moich dowodów tożsamości, a miałem ich niewiele, zgodzili się
przyjąć nasz czek pod warunkiem, że nie od razu dostaniemy pieniądze, ale
dopiero jak wszystko sprawdzą z drugiej, kanadyjskiej strony, że czek jest
w porządku. Musieliśmy czekać kilka tygodni na te pieniądze, ale dla nas
wtedy wszystko to było naturalne i oczywiste: że my nie byliśmy godni zaufania,
że Kanada nie była godna zaufania, że dolary nie były godne zaufania. Sprawa
prosta, byliśmy auslenderami.
Dostałem pieniądze,
nabyłem bilety i już w styczniu 1983 Joleczka odprowadzała mnie na lotnisko
Flughafen Wien-Schwechat, skąd wsiadałem na mój pierwszy w życiu samolot
jumbo jet... do Kanady.
Jan być wielki
Sahib...?
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |