.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 13) 

Wiedeń... pożegnania... 1982  

Nadchodzi wiosna, robi się cieplej, zaczynamy częściej i na dłużej wychodzić na spacery. W połowie kwietnia, w weekend, Maryla i Zbyszek z dziećmi przyjechali do Wiednia, by się z nami pożegnać, mieli wkrótce odlecieć do Australii, do kraju ich przeznaczenia. Ich wizyta zbiegła się 
z szóstymi urodzinami Maguni, które świętowaliśmy wszyscy razem w naszym pokoju hotelowym.

W ten pożegnalny weekend było jeszcze chłodno, nosiliśmy wszyscy ciepłe kurtki, ale czuło się już wiosnę, szczególnie w parku pełnym rozkwitających żonkili i tulipanów. Chodziliśmy po wyludnionym parku i wspominaliśmy wspólne przeżycia. Był w naszych opowieściach ton nostalgii i niepewności. Od Sławka z RPA doszły pesymistyczne wieści, że niewiele się urzeczywistnia z obiecanego raju, z roztaczanych perspektyw zawodowego i personalnego dobrobytu. My jednak mamy wciąż nadzieję, że tu w Austrii i tam w Australii będzie lepiej, że nasza emigracja i stany przejściowe mają jakiś sens i zapowiedź lepszego życia. Nie wiadomo czy i kiedy się jeszcze znowu zobaczymy. Australia jest tak daleko, gdzieś na końcu słabo wyobrażalnego świata. Obiecujemy sobie utrzymywać ciągły kontakt.


 

Wspomnienie Zbyszka z imigracji do Australii 

"Do Australii lecieliśmy samolotem australijskich linii lotniczych Qantas. Wiele osób myśli, że Qantas to słowo z języka tubylców. W rzeczywistości są to pierwsze litery przedsiębiorstwa, które założyło linie: Queensland and Northern Teritory Air Services. W tym czasie linie były własnością państwa. Nasz samolot był specjalnie zamówiony przez rząd australijski do przewiezienia imigrantów. Na lotnisku oddaliśmy bagaże, zostawiliśmy tylko składany wózeczek, w którym woziliśmy Gosię, która miała wtedy 15 miesięcy.

Cały samolot był wypełniony emigrantami, głównie z Polski. Większość z nas była w samolocie po raz pierwszy w życiu. Lot do Sydney z Wiednia trwał ponad 24 godziny. Był to więc dość wyczerpujący czas, spotęgowany niepewnością o to, co nas czeka. Pierwszy przystanek był w Bangkoku. Samolot nabierał paliwa, więc pasażerowie zostali przetransportowani do budynku lotniska. W chwili, kiedy opuszczaliśmy samolot, odczuliśmy niezwykle gorące powietrze. Spojrzałem pod nogi. Moj cień był pomiędzy moimi stopami. Na korytarzach lotniskowego budynku wszędzie było widać umundurowanych strażników z automatycznymi karabinami. Wyglądało to dość groźnie, zwłaszcza, że zawsze trzymali broń w gotowości. Nigdy przedtem nie widziałem tylu uzbrojonych i gotowych do walki ludzi. Po niecałej godzinie ponownie byliśmy w powietrzu.

Po raz pierwszy zobaczyliśmy Australię w nocy, w Melbourne. Tu się rozstaliśmy z tymi imigrantami, którzy zostali umieszczeni w osiedlach w Melbourne. Do Sydney przylecieliśmy rano, 24-ego kwietnia 1982. Po wyjściu z lotniska ogromne wrażenie zrobiła na nas przyroda. Była zupełnie inna niż ta, którą znaliśmy z Europy. Drzewa były inne, krzaki też, nawet trawa. Dzień był pogodny, słoneczny. Nie wiedziałem, że przylecieliśmy do Australii w czasie suszy, która trwała już od miesięcy i która skończyła się dopiero niemal w rok po naszym przyjeździe! Na lotnisku czekali na nas kierowcy autobusów z listami pasażerów. Autobusy były chyba z lat pięćdziesiątych. Rdza pokazywała się w wielu miejscach. Razem z bagażami, zmęczeni i trochę przestraszeni nowym światem, zostaliśmy zabrani do centrum imigracyjnego. Autobusy jechały przez przy-lotniskową dzielnicę Maskot. Jest to część miasta bardzo zaniedbana. Ulice są tam wąskie, budynki stare i bardzo małe. Wyglądało to dość ponuro i ludzie komentowali: "Może nas przywieźli do Afryki?", "A może to Syberia?". Centrum w Villawood było jednak zupełnie inne. Prawdziwa oaza. Wśród drzew i zieleni rozmieszczone były parterowe, murowane budynki. Młody Azjata z szerokim uśmiechem na twarzy i łamanym angielskim zabrał nas i bagaże do przydzielonego nam lokalu. Otworzył drzwi i pozwolił Maryli wejść pierwszej. Ona jednak natychmiast wyszła z przerażoną twarzą. Zajrzałem do mieszkania i.... na podłodze zobaczyłem dwa wielkie karaluchy. Nasz przewodnik zaśmiał się, wszedł, wziął martwe owady do ręki wyrzucił na trawę. Powiedział, że mieszkania są zawsze spryskiwane przed przyjazdem nowych mieszkańców i że karaluchy są stałymi współmieszkańcami Australijczyków. 

Byliśmy więc w Australii. Nasze mieszkanie miało dwie sypialnie i łazienkę. Meble były dość proste, ale funkcjonalne. Kuchni nie było, bo w środku centrum była stołówka, gdzie wszyscy się żywili. Przeładowani wrażeniami podroży i całkowicie nowym otoczeniem, padliśmy na łóżka, aby odespać zmęczenie i na chwilę zatrzymać falę informacji. 

25 kwietnia jest dniem wolnym w Australii, zatem dla nas był dniem bezczynności - mieliśmy czas na przespanie różnicy czasu. Kiedy w końcu, następnego dnia, sprawy zaczęły się toczyć, czekało nas kilka niespodzianek. Największą było to, że musiałem wykupić ubezpieczenie lekarskie. Okazało się, że muszę wykupić ubezpieczenie na zdrowie, bo inaczej mogę znaleźć się w sytuacji, kiedy nie będę leczony, ani ja, ani moja rodzina. Byłem tym bardzo zaskoczony. Po Polsce i Austrii, gdzie usługi zdrowotne były bezpłatne, Australia wydawała się być z jakiegoś innego świata (prawdę powiedziawszy jest!). W banku dostałem 150 australijskich dolarów za dwieście amerykańskich dolarów, które przywiozłem. Było to przerażająco niewiele, ale zaraz później rząd australijski zaczął nam wypłacać zasiłek dla rodzin i z czasem nasze zasoby trochę urosły. W centrum była szkoła języka angielskiego i już w tydzień po naszym przyjeździe oboje, ja i Maryla mogliśmy zacząć kurs języka. Jeszcze zanim się zaczęła nauka, chodziliśmy do specjalnej biblioteki, gdzie nauczyciele ocenili nasz poziom znajomości języka i dali nam taśmy do nauki. Ze słuchawkami na uszach uczyliśmy się języka, który miał stać się naszym głównym narzędziem komunikacji do końca życia. Moja pierwsza taśma była dość prosta. Jednak nie potrafiłem zrozumieć pierwszego zdania! Słuchałem, słuchałem i słuchałem, ale nic sensownego nie mogłem wykombinować. Napisałem na papierze wszytko to, co zrozumiałem i poszedłem do nauczycielki. Ona, jak tylko spojrzała, zaśmiała się serdecznie. Słów, których nie mogłem zrozumieć, nawet znający angielski czasami nie rozumieli. Było to typowe australijskie pozdrowienie: "G'day mate!..." 
 

Wiedeń... Rozkwita życie ...

Rozpoczynają się ciepłe dni, wiosna wybucha pełną parą. W weekendy czy święta udajemy się z dziećmi na spacery po pobliskich ulicach lub na wycieczki metrem do co bardziej interesujących miejsc. Czasem któryś z naszych przyjaciół zabiera nas samochodem na dalsze eksploracje. W ten sposób poznajemy piękno miast i miasteczek Austrii, a także jej gór, jezior, lasów. Zaczynamy jednak od najbliższych okolic. W pobliżu naszego hotelu, równolegle do naszej ulicy Laxenburgerstrasse, ciągnie się popularna ulica-deptak Favoritenstrasse, pełna przyciągających oczy (i dla nas tylko oczy, bo na nic nas wtedy nie stać) witryn mniej lub bardziej luksusowych i nad wyraz atrakcyjnych salonów mody, centrów zakupowych, salonów samochodowych, butików, magazynów, klubów, restauracji, kafejek. Czasem, bardzo rzadko, niemalże świątecznie, pozwalamy sobie na kupno, przyciągających już z dala zapachem, wiedeńskich hot dogów sprzedawanych z ulicznych wózków. Na co dzień (zwłaszcza Krzyś i Magunia), patrzymy na nie głodnym wzrokiem, ale są dla nas zbyt drogie, a tak bardzo nam smakują. W zimie rozchodził się wokół zapach pieczonych kasztanów. Martha powiedziała nam, że niegdyś kobiety wkładały je w mufki, by ogrzewać nimi ręce. Kasztany pieczone w metalowych beczkach z węglem żarzącym się na dole i rusztami na górze, były zawsze gorące i sprzedawane po kilka w maleńkich torebeczkach w cenie 5 szylingów - zupełnie dla nas nie do przyjęcia. Dla nas Favoritenstrasse, pełna przechadzających się tłumów, kończyła się po godzinnym, powolnym spacerze na Reumannplatz (nigdy nie zapuszczaliśmy się dalej). To tutaj zjeżdżają się pielgrzymki do przesławnego w Wiedniu salonu przysmaków lodowych pod nazwą Tichy Eissalon, otoczonego całe lato wszechobecnym kordonem smakoszów. Lody te są niezwykle smaczne a przy tym były stosunkowo tanie. To były jedyne luksusy, na które wydawaliśmy nasze oszczędności. Można było kupić porcje po 5 szylingów (dwa smaki) i 10 szylingów (cztery smaki). Praktyczna Joleczka natychmiast spostrzegła, że bardziej się opłaca wziąć dwie tutki po 5 niż jeden za 10 szylingów, bo w tych drugich w jednej porcji musiały się zmieścić cztery smaki, więc ogólnie były mniejsze. Jagodowe, truskawkowe, ananasowe, wiśniowe, morelowe, rumowe, z orzechów włoskich, laskowych, migdałowe, pistacjowe, bakaliowe, karmelowe... Przed sklepem tłoczą się nie tylko Austriacy, ale również, a może nawet szczególnie, cała imigrancko-uchodźcza biedota z rodzinami. Przed ladą nieustannie kotłują się tłumy, sprzedawczyń jest chyba z dziesięć i uwijają się tak szybko, że wszyscy dostają lody w błyskawicznym tempie i liżą łapczywie, by nie dać im stopnieć w upale.


 
Joleczka, by nie stać w kolejce dwa razy, tradycyjnie bierze od razu dwie tutki, w jednej dwie olbrzymie porcje orzechowe (pistacje i orzechy laskowe) a w drugiej jagodowe lub truskawkowe i wiśniowe, dzieci uwielbiają cytrynowe i mango. Ja eksperymentuję z lodami Kastanieneis (kasztanowymi), Marilleneis (morelowymi), malaga, lub z egzotycznymi tropikalnymi, których nazw po polsku nie znam. Najbardziej luksusowe są lody serwowane wewnątrz, w sali, podawane w kryształowych pucharkach, nadziewane i w specjalnej oprawie, tak zwane Schneeballen i Eismarillenknödel - patent Tichy’ego na kulki lodów waniliowych w postaci knedli, nadziewanych w środku sorbetem morelowym i obtoczonych mielonymi orzeszkami, jak bułką tartą - ale są one sporo droższe i obliczone na bardziej zamożną i wykwintną klientelę. Raz, długo później, pozwoliliśmy sobie na nie przy specjalnej okazji, ale nigdy nie dorównały tym "na patyku” (w tutce), które, łapczywie oblizywane na ulicy ściekały nam na palce, brody, koszulki a nawet spodnie.

Było tradycją, że w ostatni dzień sezonu, gdy salon Tichy zamykał swoje podwoje aż do następnej wiosny, przez cały ten dzień lody wydawane były za darmo, w każdej ilości, jaka się może pomieścić do naczyń przynoszonych przez ludzi. Wówczas to amatorzy tych przysmaków przynosili największe pojemniki, jakie mogli w domu znaleźć, termosy, wiaderka plastikowe, wazy, lodówki przenośne. Ludzie przychodzili tu całymi rodzinami i ustawiali się w długich kolejkach, jeszcze długo przed otwarciem lodziarni. Dla nas samo uczestniczenie w tej fieście lodowej było jakoś poniżej naszej godności, mieliśmy jeszcze po-komunistyczny uraz do tłumów kłębiących się w kolejkach. Inna rzecz, że nawet gdybyśmy je "wyczekali”, to tego czego nie moglibyśmy zjeść od razu, nie mielibyśmy gdzie przechować...

Muszę z ręką na sercu przyznać, że takich smaków, które mogłyby się równać z Tichy, nie znaleźliśmy już nigdy i nigdzie, ani przedtem, ani potem, w naszych światowych peregrynacjach. I gdziekolwiek nie jesteśmy i mamy okazję do spróbowania lodów "najlepszych na świecie i w powiecie", porównujemy je do Tichy’ego i mawiamy: "o... to nie Tichy!" albo "o... to prawie jak Tichy!". I za każdym razem, teraz gdy jesteśmy w Wiedniu, potwierdzamy sobie te opinie.
 

Jan Duniewicz


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ