Emigracyjne drogi (cz.
13)
Wiedeń...
pożegnania... 1982
Nadchodzi wiosna,
robi się cieplej, zaczynamy częściej i na dłużej wychodzić na spacery.
W połowie kwietnia, w weekend, Maryla i Zbyszek z dziećmi przyjechali do
Wiednia, by się z nami pożegnać, mieli wkrótce odlecieć do Australii, do
kraju ich przeznaczenia. Ich wizyta zbiegła się
z szóstymi
urodzinami Maguni, które świętowaliśmy wszyscy razem w naszym pokoju hotelowym.
W ten pożegnalny
weekend było jeszcze chłodno, nosiliśmy wszyscy ciepłe kurtki, ale czuło
się już wiosnę, szczególnie w parku pełnym rozkwitających żonkili i tulipanów.
Chodziliśmy po wyludnionym parku i wspominaliśmy wspólne przeżycia. Był
w naszych opowieściach ton nostalgii i niepewności. Od Sławka z RPA doszły
pesymistyczne wieści, że niewiele się urzeczywistnia z obiecanego raju,
z roztaczanych perspektyw zawodowego i personalnego dobrobytu. My jednak
mamy wciąż nadzieję, że tu w Austrii i tam w Australii będzie lepiej, że
nasza emigracja i stany przejściowe mają jakiś sens i zapowiedź lepszego
życia. Nie wiadomo czy i kiedy się jeszcze znowu zobaczymy. Australia jest
tak daleko, gdzieś na końcu słabo wyobrażalnego świata. Obiecujemy sobie
utrzymywać ciągły kontakt.
Wspomnienie
Zbyszka z imigracji do Australii
"Do Australii
lecieliśmy samolotem australijskich linii lotniczych Qantas. Wiele osób
myśli, że Qantas to słowo z języka tubylców. W rzeczywistości są to pierwsze
litery przedsiębiorstwa, które założyło linie: Queensland and Northern
Teritory Air Services. W tym czasie linie były własnością państwa. Nasz
samolot był specjalnie zamówiony przez rząd australijski do przewiezienia
imigrantów. Na lotnisku oddaliśmy bagaże, zostawiliśmy tylko składany wózeczek,
w którym woziliśmy Gosię, która miała wtedy 15 miesięcy.
Cały samolot
był wypełniony emigrantami, głównie z Polski. Większość z nas była w samolocie
po raz pierwszy w życiu. Lot do Sydney z Wiednia trwał ponad 24 godziny.
Był to więc dość wyczerpujący czas, spotęgowany niepewnością o to, co nas
czeka. Pierwszy przystanek był w Bangkoku. Samolot nabierał paliwa, więc
pasażerowie zostali przetransportowani do budynku lotniska. W chwili, kiedy
opuszczaliśmy samolot, odczuliśmy niezwykle gorące powietrze. Spojrzałem
pod nogi. Moj cień był pomiędzy moimi stopami. Na korytarzach lotniskowego
budynku wszędzie było widać umundurowanych strażników z automatycznymi
karabinami. Wyglądało to dość groźnie, zwłaszcza, że zawsze trzymali broń
w gotowości. Nigdy przedtem nie widziałem tylu uzbrojonych i gotowych do
walki ludzi. Po niecałej godzinie ponownie byliśmy w powietrzu.
Po raz pierwszy
zobaczyliśmy Australię w nocy, w Melbourne. Tu się rozstaliśmy z tymi imigrantami,
którzy zostali umieszczeni w osiedlach w Melbourne. Do Sydney przylecieliśmy
rano, 24-ego kwietnia 1982. Po wyjściu z lotniska ogromne wrażenie zrobiła
na nas przyroda. Była zupełnie inna niż ta, którą znaliśmy z Europy. Drzewa
były inne, krzaki też, nawet trawa. Dzień był pogodny, słoneczny. Nie wiedziałem,
że przylecieliśmy do Australii w czasie suszy, która trwała już od miesięcy
i która skończyła się dopiero niemal w rok po naszym przyjeździe! Na lotnisku
czekali na nas kierowcy autobusów z listami pasażerów. Autobusy były chyba
z lat pięćdziesiątych. Rdza pokazywała się w wielu miejscach. Razem z bagażami,
zmęczeni i trochę przestraszeni nowym światem, zostaliśmy zabrani do centrum
imigracyjnego. Autobusy jechały przez przy-lotniskową dzielnicę Maskot.
Jest to część miasta bardzo zaniedbana. Ulice są tam wąskie, budynki stare
i bardzo małe. Wyglądało to dość ponuro i ludzie komentowali: "Może nas
przywieźli do Afryki?", "A może to Syberia?". Centrum w Villawood było
jednak zupełnie inne. Prawdziwa oaza. Wśród drzew i zieleni rozmieszczone
były parterowe, murowane budynki. Młody Azjata z szerokim uśmiechem na
twarzy i łamanym angielskim zabrał nas i bagaże do przydzielonego nam lokalu.
Otworzył drzwi i pozwolił Maryli wejść pierwszej. Ona jednak natychmiast
wyszła z przerażoną twarzą. Zajrzałem do mieszkania i.... na podłodze zobaczyłem
dwa wielkie karaluchy. Nasz przewodnik zaśmiał się, wszedł, wziął martwe
owady do ręki wyrzucił na trawę. Powiedział, że mieszkania są zawsze spryskiwane
przed przyjazdem nowych mieszkańców i że karaluchy są stałymi współmieszkańcami
Australijczyków.
Byliśmy
więc w Australii. Nasze mieszkanie miało dwie sypialnie i łazienkę. Meble
były dość proste, ale funkcjonalne. Kuchni nie było, bo w środku centrum
była stołówka, gdzie wszyscy się żywili. Przeładowani wrażeniami podroży
i całkowicie nowym otoczeniem, padliśmy na łóżka, aby odespać zmęczenie
i na chwilę zatrzymać falę informacji.
25 kwietnia
jest dniem wolnym w Australii, zatem dla nas był dniem bezczynności - mieliśmy
czas na przespanie różnicy czasu. Kiedy w końcu, następnego dnia, sprawy
zaczęły się toczyć, czekało nas kilka niespodzianek. Największą było to,
że musiałem wykupić ubezpieczenie lekarskie. Okazało się, że muszę wykupić
ubezpieczenie na zdrowie, bo inaczej mogę znaleźć się w sytuacji, kiedy
nie będę leczony, ani ja, ani moja rodzina. Byłem tym bardzo zaskoczony.
Po Polsce i Austrii, gdzie usługi zdrowotne były bezpłatne, Australia wydawała
się być z jakiegoś innego świata (prawdę powiedziawszy jest!). W banku
dostałem 150 australijskich dolarów za dwieście amerykańskich dolarów,
które przywiozłem. Było to przerażająco niewiele, ale zaraz później rząd
australijski zaczął nam wypłacać zasiłek dla rodzin i z czasem nasze zasoby
trochę urosły. W centrum była szkoła języka angielskiego i już w tydzień
po naszym przyjeździe oboje, ja i Maryla mogliśmy zacząć kurs języka. Jeszcze
zanim się zaczęła nauka, chodziliśmy do specjalnej biblioteki, gdzie nauczyciele
ocenili nasz poziom znajomości języka i dali nam taśmy do nauki. Ze słuchawkami
na uszach uczyliśmy się języka, który miał stać się naszym głównym narzędziem
komunikacji do końca życia. Moja pierwsza taśma była dość prosta. Jednak
nie potrafiłem zrozumieć pierwszego zdania! Słuchałem, słuchałem i słuchałem,
ale nic sensownego nie mogłem wykombinować. Napisałem na papierze wszytko
to, co zrozumiałem i poszedłem do nauczycielki. Ona, jak tylko spojrzała,
zaśmiała się serdecznie. Słów, których nie mogłem zrozumieć, nawet znający
angielski czasami nie rozumieli. Było to typowe australijskie pozdrowienie:
"G'day mate!..."
Wiedeń...
Rozkwita życie ...
Rozpoczynają
się ciepłe dni, wiosna wybucha pełną parą. W weekendy czy święta udajemy
się z dziećmi na spacery po pobliskich ulicach lub na wycieczki metrem
do co bardziej interesujących miejsc. Czasem któryś z naszych przyjaciół
zabiera nas samochodem na dalsze eksploracje. W ten sposób poznajemy piękno
miast i miasteczek Austrii, a także jej gór, jezior, lasów. Zaczynamy jednak
od najbliższych okolic. W pobliżu naszego hotelu, równolegle do naszej
ulicy Laxenburgerstrasse, ciągnie się popularna ulica-deptak Favoritenstrasse,
pełna przyciągających oczy (i dla nas tylko oczy, bo na nic nas wtedy nie
stać) witryn mniej lub bardziej luksusowych i nad wyraz atrakcyjnych salonów
mody, centrów zakupowych, salonów samochodowych, butików, magazynów, klubów,
restauracji, kafejek. Czasem, bardzo rzadko, niemalże świątecznie, pozwalamy
sobie na kupno, przyciągających już z dala zapachem, wiedeńskich hot dogów
sprzedawanych z ulicznych wózków. Na co dzień (zwłaszcza Krzyś i Magunia),
patrzymy na nie głodnym wzrokiem, ale są dla nas zbyt drogie, a tak bardzo
nam smakują. W zimie rozchodził się wokół zapach pieczonych kasztanów.
Martha powiedziała nam, że niegdyś kobiety wkładały je w mufki, by ogrzewać
nimi ręce. Kasztany pieczone w metalowych beczkach z węglem żarzącym się
na dole i rusztami na górze, były zawsze gorące i sprzedawane po kilka
w maleńkich torebeczkach w cenie 5 szylingów - zupełnie dla nas nie do
przyjęcia. Dla nas Favoritenstrasse, pełna przechadzających się tłumów,
kończyła się po godzinnym, powolnym spacerze na Reumannplatz (nigdy nie
zapuszczaliśmy się dalej). To tutaj zjeżdżają się pielgrzymki do przesławnego
w Wiedniu salonu przysmaków lodowych pod nazwą Tichy Eissalon, otoczonego
całe lato wszechobecnym kordonem smakoszów. Lody te są niezwykle smaczne
a przy tym były stosunkowo tanie. To były jedyne luksusy, na które wydawaliśmy
nasze oszczędności. Można było kupić porcje po 5 szylingów (dwa smaki)
i 10 szylingów (cztery smaki). Praktyczna Joleczka natychmiast spostrzegła,
że bardziej się opłaca wziąć dwie tutki po 5 niż jeden za 10 szylingów,
bo w tych drugich w jednej porcji musiały się zmieścić cztery smaki, więc
ogólnie były mniejsze. Jagodowe, truskawkowe, ananasowe, wiśniowe, morelowe,
rumowe, z orzechów włoskich, laskowych, migdałowe, pistacjowe, bakaliowe,
karmelowe... Przed sklepem tłoczą się nie tylko Austriacy, ale również,
a może nawet szczególnie, cała imigrancko-uchodźcza biedota z rodzinami.
Przed ladą nieustannie kotłują się tłumy, sprzedawczyń jest chyba z dziesięć
i uwijają się tak szybko, że wszyscy dostają lody w błyskawicznym tempie
i liżą łapczywie, by nie dać im stopnieć w upale.
Joleczka,
by nie stać w kolejce dwa razy, tradycyjnie bierze od razu dwie tutki,
w jednej dwie olbrzymie porcje orzechowe (pistacje i orzechy laskowe) a
w drugiej jagodowe lub truskawkowe i wiśniowe, dzieci uwielbiają cytrynowe
i mango. Ja eksperymentuję z lodami Kastanieneis (kasztanowymi), Marilleneis
(morelowymi), malaga, lub z egzotycznymi tropikalnymi, których nazw po
polsku nie znam. Najbardziej luksusowe są lody serwowane wewnątrz, w sali,
podawane w kryształowych pucharkach, nadziewane i w specjalnej oprawie,
tak zwane Schneeballen i Eismarillenknödel - patent Tichyego na kulki
lodów waniliowych w postaci knedli, nadziewanych w środku sorbetem morelowym
i obtoczonych mielonymi orzeszkami, jak bułką tartą - ale są one sporo
droższe i obliczone na bardziej zamożną i wykwintną klientelę. Raz, długo
później, pozwoliliśmy sobie na nie przy specjalnej okazji, ale nigdy nie
dorównały tym "na patyku (w tutce), które, łapczywie oblizywane na ulicy
ściekały nam na palce, brody, koszulki a nawet spodnie.
Było tradycją,
że w ostatni dzień sezonu, gdy salon Tichy zamykał swoje podwoje aż do
następnej wiosny, przez cały ten dzień lody wydawane były za darmo, w każdej
ilości, jaka się może pomieścić do naczyń przynoszonych przez ludzi. Wówczas
to amatorzy tych przysmaków przynosili największe pojemniki, jakie mogli
w domu znaleźć, termosy, wiaderka plastikowe, wazy, lodówki przenośne.
Ludzie przychodzili tu całymi rodzinami i ustawiali się w długich kolejkach,
jeszcze długo przed otwarciem lodziarni. Dla nas samo uczestniczenie w
tej fieście lodowej było jakoś poniżej naszej godności, mieliśmy jeszcze
po-komunistyczny uraz do tłumów kłębiących się w kolejkach. Inna rzecz,
że nawet gdybyśmy je "wyczekali, to tego czego nie moglibyśmy zjeść od
razu, nie mielibyśmy gdzie przechować...
Muszę z ręką
na sercu przyznać, że takich smaków, które mogłyby się równać z Tichy,
nie znaleźliśmy już nigdy i nigdzie, ani przedtem, ani potem, w naszych
światowych peregrynacjach. I gdziekolwiek nie jesteśmy i mamy okazję do
spróbowania lodów "najlepszych na świecie i w powiecie", porównujemy je
do Tichyego i mawiamy: "o... to nie Tichy!" albo "o... to prawie jak Tichy!".
I za każdym razem, teraz gdy jesteśmy w Wiedniu, potwierdzamy sobie te
opinie.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |