Emigracyjne drogi (cz.
17)
Bonjour
Montréal - Rozglądam się, przyglądam się...
Rok 1983
W trakcie moich
pierwszych wędrówek po Montrealu, gdy poznawałem ludzi, urzędy, miejsca
bardziej turystyczne i te mniej turystyczne, zwróciłem uwagę na pewne ciekawe
różnice kulturowe (w Kanadzie nazywają to "cultural shocks"): Zupełny brak
oczekiwania i nacisku, żeby młody człowiek ustąpił miejsca starszemu, albo
mężczyzna kobiecie. Nieraz rozbawione młode towarzystwo rzuca się pierwsze
na miejsca siedzące, przepychając się i depcząc starsze panie w ciąży.
Ustępowanie miejsca przydarza się, owszem, ale bardziej jako wyjątek niż
reguła i podejrzewam z dużym prawdopodobieństwem, że ustępujący pochodzi
z Europy. Ja robię to nadal, ale bardzo ostrożnie, szczególnie wobec kobiet,
ponieważ na początku, gdy jeszcze czyniłem to zbyt gorliwie, zdarzyło mi
się, że byłem obdarzony gniewnym spojrzeniem - kobieta poczuła się urażona,
że uważam ją za inwalidkę albo niedołężną staruszkę.
W Kanadzie
nie ma "starych" ludzi, nie ubierają się w ubrania "starości". W Polsce
czy w Austrii, jeśli ktoś osiągał jakiś pułap wieku, oczekiwało się (oczekuje
jeszcze?), że ów ktoś "nosi się" w specjalny sposób, ubiera się, zachowuje,
czesze, maluje i mówi tak, jak "wypada" na jego wiek i status. Tam również
słyszy się powiedzenia typu: "no cóż, człowiek się starzeje", lub "no cóż,
w moim wieku", nawet jeśli jest to powiedziane w oczekiwaniu na zaprzeczenie.
W Kanadzie tego typu wyrażenia brzmią dziwnie, wydaje się, że nikt tu się
nie starzeje, nikt tu nie jest stary, a więc w konsekwencji, wszystko wypada
(kiedyś próbowałem znaleźć kanadyjski - po angielsku - odpowiednik "nie
wypada" i mi się to nie udało). Kobiety w każdym wieku mogą chodzić w mini,
w obcisłych dżinsach jaskrawych kolorach, prawie na golasa, wymalowane
i ufryzowane jak dzierlatki, mogą kląć, mogą śmiać się głośno. Czym ktoś
jest starszy, tym lepiej to wygląda. Nie istnieje również "ubieranie się"
do teatru, do opery czy na koncerty muzyki poważnej, tutaj wszystko wypada.
Nie ma tu zupełnie
procedury kolejności tego, kto kogo przedstawia komu, tak oczywistej w
Polsce i w Europie. W Kanadzie jest to zupełnie obojętne i.
mało znane.
Kiedyś próbowałem niejako przypomnieć to pewnemu mojemu znajomemu z Kanady,
jak to w Europie wpierw przedstawia się młodego starszemu, a mężczyznę
kobiecie... i tak dalej i tak dalej. Zobaczyłem, że ów znajomy przygląda
mi się coraz bardziej podejrzliwie, tak podejrzliwie, że uświadomiłem sobie,
że on nie tylko nie ma o tych sprawach najmniejszego pojęcia, ale wręcz
uważa, że ja sobie z niego żarty stroję.
Inny zwyczaj,
który zresztą istnieje w podobnej formie w Polsce, to to cholerne "how
are you?" Zawsze doprowadza mnie ono to stanu frustracji, szczególnie gdy
jestem w złym humorze, ktoś mnie wnerwił albo zdarzyła mi się jakaś katastrofa,
a tu ktoś kogo ledwie znam i już dawno zapomniałem jego imienia, pyta "how
are you?" Nigdy nie wiem co na to odpowiedzieć, próbuję unikać odpowiedzi,
ale nie zawsze to działa, bo ten ktoś uparcie zadaje to pytanie jeszcze
raz, chociaż wiem, wiem, wiem, że nie chce usłyszeć ŻADNEJ innej odpowiedzi,
prócz "Im fine and you?". Jak narazie to chyba najlepiej działa sekwencja:
- how are you?
- how are
YOU?
Chyba że ten
ktoś odpowie: "fine thank you, and you?", wówczas moja męka zaczyna się
od nowa.
W czasie mego
pierwszego pobytu w Montrealu i jeszcze później przez następne dwa trzy
lata (teraz to już całkowicie zniknęło z manieryzmu Kanady), zauważało
się mężczyznę (a nawet i czasem kobietę), często wysokiej rangi trzymającego
nogi na biurku i to nawet w obecności rozmawiającej z nim kobiety. Raz
śmiejąc się powiedziałem takiemu, że w Europie byłoby to nie do pomyślenia,
żeby mężczyzna trzymał nogi na biurku, gdy przychodzi doń kobieta. Obraził
się na mnie i warknął gniewnie i dumnie: "W Kanadzie ludzie są wolni!"
Wstawanie na powitanie kobiety w urzędzie jest zupełnie obce (długo później,
zdobyłem sobie u kobiet w biurze uznanie i miano "dżentelmena" w związku
z czym wybaczano mi wszystko inne i nie musiałem się już niczym innym wyróżniać.)
Zauważyłem
w Kanadzie dziwną rzecz, która potwierdziła się przez wszystkie późniejsze
lata. Kanadyjczycy się nie kłócą, przynajmniej nie publicznie, ani w banku,
ani w sklepie, ani nawet w autobusie czy metrze. W Austrii było to
nagminne i z byle powodu. W przeciągu całego pobytu w Kanadzie byłem tylko
dwa razy świadkiem rozmowy podniesionym głosem, raz była to Joleczka na
początku swego pobytu w Kanadzie, gdy myślała ze potrzebuje podnieść głos,
by przekonać ekspedientkę o swej racji. Spotkała się z osłupieniem ekspedientki,
że Joleczce chciało się denerwować z tak błahego powodu, skoro, racja czy
nie, sprawa i tak zostanie natychmiast załatwiona ku Joleczki satysfakcji...,
bo taka jest zasada działania obsługi klienta. Drugi raz było to w banku,
gdzie klientka wrzeszczała na osłupiałego kasjera w okienku i była to wyraźnie
turystka i to prawdopodobnie z Europy.
Otwieranie
drzwi, by przepuścić kobietę lub co najmniej je przytrzymać, by zamykając
się automatycznie nie walnęły kogoś idącego za mną z tyłu, jest bardzo
skomplikowane. (Do dziś nie udało mi się tego w pełni opanować, chociaż
pracuję nad tym codziennie w mojej wędrówce do czy z biura.) Otóż, gdy
przyspieszam kroku, by otworzyć drzwi, niektóre kobiety nie wiedzą, co
ja tak na prawdę zamierzam uczynić. Te wolniejsze w reakcji przyglądają
mi się bacznie i nieufnie jak przyspieszam kroku, jak je wymijam by pierwszy
dopaść drzwi, inne te szybsze w reakcji, natychmiast zmieniają trajektorię
swego ruchu i udają się do następnych drzwi obok, by je sobie otworzyć.
Bywa, że jakaś kobieta idzie obładowana w obu rękach torbami i ja spieszę
do drzwi, by je jej otworzyć, lecz zanim zdążę to kobieta ta trąca łokciem
guzik, przeznaczony dla inwalidów i drzwi otwierają się same automatycznie,
zanim ja jeszcze zdążę dopaść klamki. Kobieta obrzuca mnie wówczas triumfalnym
wzrokiem typu "to przecież bardzo proste idioto!". Czasami jednak udaje
mi się taki manewr i wtedy tu muszę stwierdzić uczciwie, że chociaż nikt
nikogo tu tego nie uczy, to jednak kobiety muszą to mieć w instynkcie,
bo jeśli już uda mi się w jakiś sposób je wyprzedzić, uprzedzić, dać im
niedwuznaczne znaki, że pragnę im otworzyć drzwi, to uśmiechają się grzecznie
i nawet podziękują, uff... co za ulga, jeden dobry uczynek spełniony.
Urzędy, załatwianie
spraw w Kanadzie to jeszcze jedna nowa karta w moim zachłyśnięciu się tutejszą
kulturą. Pierwszy szok to to, że w Kanadzie w urzędach pracują ludzie wszelkich
ras, wszelkiego pochodzenia i nie ważne jest jaki jest ich akcent, jeśli
tylko umieją się komunikować w obu oficjalnych językach. W Polsce i Austrii,
urzędnik jest chroniony przed petentem; petent jest wrogiem urzędnika,
zabiera mu jego cenny czas i szarpie mu nerwy. Więc najpierw urzędnika
chroni długi korytarz, na którym petent czeka w kolejce, najlepiej na stojąco,
by petent skruszał. Potem urzędnika chronią zamknięte drzwi z jakimś obraźliwym
napisem typu: "czekać na wezwanie" albo "wstęp wzbroniony". Gdy wreszcie
uparty petent przedostanie się przez korytarz, i przez kolejkę, i przez
drzwi, pan(i) urzędnik chroni się przed petentem bardzo ważnymi i pilnymi
zajęciami, jak grzebanie w rozlicznych szufladach i szafach z aktami. Wreszcie
nadchodzi ta okropna chwila, gdy trzeba przyjąć petenta. Urzędnik przybiera
wtedy poważną surową minę, która z daleka już oznajmia, jak niepożądana
jest ta wizyta petenta-intruza, przeszkadzającego w ciężkiej pracy urzędnika.
W Kanadzie nie ma korytarzy, nie ma gdzie stać i czekać na przyjęcie. Petent
nie nazywa się petentem, jest kimś kto ma imię i nazwisko. Ów ktoś wchodzi
na sporą salę wypełnioną otwartymi przegrodami, a w każdej z nich po obu
stronach biurka z telefonem widać dwóch ludzi, tego kto chce coś załatwić
i tego kto mu to coś załatwia. Recepcjonistka natychmiast przyjmuje nowoprzybyłego
i zaprasza go do zajęcia jednego z foteli. W niespełna kilka minut dzieje
się rzecz zupełnie niesłychana, do petenta, który nie jest petentem, podchodzi
(!!!) urzędnik lub urzędniczką, uśmiecha się (!!!) i gestem ręki
zaprasza petenta do swej przegródki z biurkiem, telefonem i często komputerem,
na którym są już wszelkie potrzebne dane. Urzędnik jest grzeczny, rzeczowy
i ... uśmiechnięty. Wpierw myślałem, że to taki sen, potem, że jest to
może jakiś projekt pilotażowy, ale w końcu przyzwyczaiłem się i do tego.
Toalety publiczne
w Kanadzie są nieskazitelnie CZYSTE, są ZA DARMO i takie są WSZĘDZIE, czy
to na dworcu, czy to w restauracji, czy to w urzędzie, czy na ulicy, WSZĘDZIE.
Szok kulturowy po Polsce i Austrii. Jak oni to robią!!?? Myślę sobie, że
w tej całej kanadyjskiej wolności, demokracji i swobodzie, nie ma (!) swobody
i demokracji i wolności w utrzymywaniu higieny kanadyjskich kibli. Kiblowa
dyktatura to: muszą być czyste, muszą być łatwo dostępne i to za darmo.
****
Poznaję ludzi...
Większość mojego
czasu w Montrealu spędzałem z ludźmi, do których kontakty dostałem w Wiedniu.
Wybrałem numer telefonu do jednego z nich i zostawiłem wiadomość, że szukam
kontaktu. Zadzwonił do mnie prof. Raymond Bernard i zaprosił mnie do swego
domu. Natychmiast tam pojechałem. Dom Raymonda to maleńka willa z niewielką
werandą, schowana w małej bocznej, cichej i zadrzewionej uliczce odchodzącej
niepostrzeżenie od szerokiej, wielopasmowej, nieustannie ruchliwej trasy
północ-południe Boulevard Decarie. Raymond i jego żona Réné przyjęli mnie
z otwartymi rękami. Raymond zaprowadził mnie do swego salonu-biblioteki
pełnego półek wypełnionych książkami od podłogi do sufitu. Książki wylewały
się na podłogę, wspinały się na stoliki z bibelotami i na okrągły stół,
książki nowe, stare, wystrzępione, cienkie i grube, małe i duże, niektóre
na wpół otwarte, jakby w trakcie czytania. Réné zniknęła w kuchni, by przygotować
coś do zjedzenia i wypicia.
Raymond, gdy
go wtedy spotkałem był aktywnym profesorem gerontologii na renomowanym
uniwersytecie McGill. Prócz programu dydaktycznego, zajmował się pracami
badawczymi nad procesem starzenia się, chorób raka i endokrynologią. Najbardziej
jednak interesowały go badania nieuchwytnych rodzajów energii, które zdobyły
sobie pokątną, choć legendarną od wieków sławę, ale były pogardliwie ignorowane
przez naukę, jako szarlataneria, mistycyzm, a w najlepszym razie zwykła
naiwna wiara. Pracami swymi prof. Bernard zdobył sobie międzynarodową sławę
i był do końca swojej kariery naukowej (ponad 80-kę) zapraszany na przeróżne
światowe fora.
Jedno z jego
badań naukowych koncentrowało się na tak zwanych "healerach", szczególnie
tych którzy leczą przez "kładzenie rąk". Zaczęło się to od Oskara E., węgierskiego
imigranta do Kanady. Oskar zwierzył się Raymondowi, że na Węgrzech leczył
(lub przyspieszał leczenie) ludzi przez kładzenie swych rąk na miejscach
chorych, zranionych i obolałych i liczył na protekcję w poszukiwaniu pacjentów.
Raymond wyjaśnił mu, że pomóc mu w tym nie jest w stanie, ale może zaangażować
go do swych prac badawczych by zbadać jaki wpływ mają zdolności Oskara
na zwierzęta i rośliny. W ten sposób Raymond zainicjował długi pracowity
okres badań nad właściwościami pana E. do którego wkrótce dołączył również
pan B, który nie miał żadnych zdolności healera.
Innym jeszcze
bardziej zdumiewającym doświadczeniem Raymonda było w jaki sposób stan
emocjonalny człowieka może wpływać na rozwój rośliny? Potem, idąc dalej,
jak emocje człowieka mogą być wpisane w obiekt materii i być poprzez ów
obiekt przekazywane na innego człowieka. Efekty były zdumiewające i wywołały
żywe zainteresowanie w kręgach niektórych naukowców, a również w co bardziej
otwartych na nowości kręgach medycyny, szczególnie alternatywnej. W konkluzjach
swych badań, Raymond podkreślał wagę jaką ma stan emocjonalny lekarza lub
pielęgniarki na proces leczenia ich pacjentów, rodziców na dzieci, męża
na żonę, a nawet człowieka przygotowującego jedzenie dla ludzi, którzy
je konsumują (teraz już rozumiem, dlaczego jedzenie przygotowane w domu
ZAWSZE smakuje lepiej, niż w restauracji).
W tym czasie
poznałem również Hanaviego, który podszedł do mnie z szerokim uśmiechem
na twarzy, uścisnął mą dłoń energicznie i powiedział: "Jestem Hanavi, jestem
Żydem" (W późniejszych latach spotkałem się z tym kilkakrotnie, że nowopoznani
ludzie prezentowali mi się jako Żydzi. Nigdy do końca nie zrozumiałem,
dlaczego, szczególnie w przypadkach tych, którzy nie tylko są urodzeni
z dziada pradziada w Kanadzie, ale nie praktykują, a nawet nie znają zasad
żydowskiej wiary i Talmudu.)
Hanavi był
wówczas odwiecznym, 40-letnim kawalerem o kruczo czarnych kręconych włosach,
bujnych zakręconych brwiach i ostrych żydowskich rysach. Natychmiast się
zaprzyjaźniliśmy. Hanavi żywo zainteresował się historią mojego uchodźstwa
i moją obecną sytuacją w Austrii. Zaoferował swą pomoc. Obwoził mnie po
Montrealu swoim obszernym, rdzewiejącym i rozpadającym się samochodem (w
Austrii takie samochody można było zobaczyć tylko na parkingach obozów
uchodźczych). W przeciągu paru dni, które mi jeszcze pozostało w Montrealu,
zaprezentował mnie w kilku małych przedsiębiorstwach komputerowych, gdzie
ewentualnie mógłbym się zatrudnić, gdybyśmy z Joleczką zdecydowali się
tu osiedlić.
Kuba poinstruował
mnie, że aby zapewnić sobie zgodę na imigrację, dobrze byłoby mieć ofertę
pracy z firmy kanadyjskiej, zapewniającej mi zatrudnienie po przyjeździe
do Kanady. Ale jak taką ofertę znaleźć w przeciągu paru dni? Dla Hanaviego
nic nie było wyzwaniem nie do załatwienia. Zaaranżował spotkanie z Tomem
Green, szefem montrealskiej firmy softwareowej. Tom zaprosił nas do kawiarni
w olbrzymim szklanym wieżowcu montrealskiego Manhattanu, w którym znajdowała
się jego firma. W kawiarni zasiedliśmy przy barze w trójkę, Tom, Hanavi
i ja - jak starzy kolesie, w zupełnie swobodnej, nieformalnej atmosferze.
Te niezapowiedziane wizyty w firmach, te nieformalne spotkania z prezydentem
firmy przy barze były niezwykłe, wręcz oszałamiające po sztywnej, formalnej,
czasem wręcz nieprzyjaznej atmosferze w Austrii.
Tom ze szczerą
ciekawością wypytywał mnie o moje życiowe historie, jeszcze z Polski i
potem z Austrii, wyraźnie zainteresowany światem poza Kanadą. Niewiele
rozmawialiśmy na tematy zawodowe, ale to, co mu powiedziałem wystarczyło,
by mnie docenił.
- Jakiej oczekujesz
pensji? - zapytał Tom.
Hmm... mimo
tego, że powinienem był być przygotowany na to pytanie, to jednak nie byłem,
nikt mnie o to już dawno nie pytał. Byłem zresztą gotów pracować za darmo,
nie było mi to już przecież obce.
- Muszę przyznać
- odpowiedziałem ostrożnie - że nie bardzo wiem co odpowiedzieć. Nie wiem
jakie są tu pensje dla ludzi o moich kwalifikacjach. Jaka myślisz byłaby
sprawiedliwa płaca?
- Czy zgodziłbyś
się na 28,000 dolarów rocznie? - zapytał Tom wprost.
Zakręciło mi
się w głowie, myślałem, że spadnę ze stołka, to było ze 280,000 szylingów,
o niebo więcej niż zarabiałem teraz.
- No
chyba
tak... - bąknąłem.
- No to nie
ma sprawy - powiedział Tom - z przyjemnością wypiszę ci ofertę pracy.
Nie bardzo
jeszcze to do mnie to docierało, bylem ostrożny, musiałem być ostrożny,
musiałem coś źle zrozumieć. Jeszcze nie byłem w Kanadzie a już miałem pracę,
wypiłem kawę z facetem przy barze i już stałem się bogatszy o 280,000 szylingów.
W Austrii, równie szybko i łatwo otrzymywałem tylko odmowy.
- Hmm... zaczął
Tom po chwili zadumy - muszę ci jednak coś wyznać, byś nie był później
niemile zaskoczony.
"Ooo.
" - pomyślałem
i serce zaczęło mi się kurczyć.
- Bardzo
chcę byś pracował w moim teamie. - ciągnął Tom z miną skruszonej owcy -
jesteś dobrym fachowcem i lubię cię jako człowieka. Gdybyś był tu, przyjąłbym
cię już dziś, ale....
Tu Tom westchnął.
- Nie mogę
ci zagwarantować, że jak już przyjedziesz do Kanady na stałe, moja firma
jeszcze będzie istniała....
Na pożegnanie,
wstając ze stołka barowego, Tom uśmiechnął się do mnie szeroko.
- Jakkolwiek
jednak potoczą się twoje i moje losy, proszę nie zapominaj o mnie, pamiętaj,
że zawsze możesz na mnie liczyć.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |