Emigracyjne drogi (cz.
14)
Wiedeń...
jesień 1982
Magunia idzie
do szkoły. Na swój pierwszy dzień w szkole dostała od Marthy w prezencie,
tradycyjną dla austriackich pierwszoklasistów, "Schultüte" - ozdobny kartonowy
stożek wypełniony wszelkimi pomocami szkolnymi i masą słodyczy. Uwieczniliśmy
to na zdjęciu, gdzie Magunia z dumą stoi na Favorittenstrasse i ściskając
w ramionach ową "Schultüte", prawie tak dużą jak ona sama, pokazuje na
palcach w stronę obiektywu, że ma już siedem lat, mimo że ma jeszcze tylko
sześć. Był to jeden z nielicznych momentów w jej życiu, gdy Magunia chciała
być starsza niż była, bo zawsze później było odwrotnie. Dzieci w Austrii
dostają bezpłatnie w szkole wszystko to, czego potrzebują: książki, zeszyty,
piórniki, pisaki, kredki, farby. Joleczka dziwiła się, skąd rząd austriacki
bierze na to wszystko pieniądze.
|
.... |
Któregoś
dnia odwiedził nas w naszym obskurnym hotelu Andrzej, mąż Krysi, kuzynki
Joleczki. Inżynier z wykształcenia, przyjechał do Austrii, by zarobić przy
zbiorze truskawek. Najpierw sam je zbierał a teraz właśnie dostał promocję
i doglądał innych zbierających. Jego Bauer (gospodarz) tak go cenił, że
zaproponował mu również inne prace na farmie. Andrzej lubił szpanować,
tym razem demonstrował nam sztangę banknotów i zaprosił nas, wraz z dziećmi,
na lody. My nie mieliśmy mu czym imponować, mieszkaliśmy w nędznym hotelu
dla imigrantów, nie mieliśmy ani pieniędzy, ani pracy, ani widoków na nią.
Uczyliśmy się wprawdzie języka, ale Andrzej wzruszał na to pogardliwie
ramionami: "No i cóż wam z tego języka nie macie z tego nic i najgorsze,
że i dzieci nic z tego nie mają. Ja tam i bez języka zawsze się z tym moim
bauerem dogadam, a i roboty nigdy mi nie brakuje. A wy co? Uczycie się,
uczycie, a jak się nauczycie, to i tak będziecie zarabiać mniej niż te
Kasztany tutaj". |
Kilka miesięcy
później, Mama Joleczki, Włada, zaczęła się o nas martwić, bo Andrzej w
listach do Polski opisał, jak my kiepsko w tej Austrii żyjemy i, że "on
nam pomaga. Wydało się nam to nieco dziwne, że kupienie nam lodów można
było nazwać "pomaganiem. Na wszelki wypadek odpowiedzieliśmy, że dajemy
sobie jakoś radę bez jego "pomocy i bez porcji lodów. Andrzej odwiedził
nas jeszcze raz, kilka miesięcy później, gdy już mieszkaliśmy we własnym
mieszkaniu, gdy ja już pracowałem i gdy powodziło się nam dużo lepiej.
Trochę mu wtedy to szpanowanie zwiędło i zaczął uskarżać się na swego bauera.
Gdy zwierzyliśmy się, że złożyliśmy papiery o imigrację do Kanady, sam
też udał się do odpowiedniego konsulatu i zgłosił na imigrację do Australii.
Wyjechał jeszcze przed nami. W Australii poszedł naszymi austriackimi śladami:
zaczął od kursu języka, ściągnął swoją rodzinę i robił wszystko, by rozpocząć
karierę w swoim zawodzie. Straciliśmy z nimi kontakt, dochodziły do nas
tylko słuchy, że mieszkają w Adelajdzie.
Nasz język
niemiecki nabierał płynności i wyrafinowania. Porozumiewaliśmy się już
z Austriakami bez najmniejszego trudu, myśleliśmy po niemiecku, śniliśmy
po niemiecku, ale z akcentem. Czuliśmy ten nasz akcent. Był on tu piętnem
na naszym języku a także na kwalifikacjach zawodowych. Nieustannie
szukaliśmy pracy w naszych zawodach, zgłaszaliśmy się na każdy adekwatny
anons w gazecie czy na referencje ustne, ale nasz akcent natychmiast nas
zdradzał i dyskwalifikował. Zawracano nas już od samych drzwi, już w recepcji.
Nie mieliśmy
nawet szans by ominąć woźnego, sekretarki, a cóż dopiero spotkać się z
personalnym, nie marząc już nawet o jakimś kierowniku działu. Nasz polski
akcent zatruwał nawet nasze aplikacje pisemne, dyplom Politechniki Warszawskiej
i doświadczenie zawodowe w Polsce były takim samym piętnem, jak nasz akcent
w wymowie. Otrzymywałem więc odmowy ustne lub pisemne i miałem już takich
odmów cały stos.
Nazywaliśmy
je "tutkami, bo zawsze zaczynały się od zdania: "Es tut mir leid, co
w dosłownym tłumaczeniu oznaczało: "Sprawia mi to ból, a praktycznie oznaczało
"Mam cię w dupie.
Najdalej dotarłem
do międzynarodowej firmy Siemens, gdzie (jak wszędzie dotychczas), wydawałoby
się, że idealnie spełniam warunki zatrudnienia, nie tylko jako fachowiec
informatyk i komputerowiec, ale również jako poliglota z bardzo poszukiwanymi
językami angielskim i francuskim. W Siemensie dotarłem do samego szefa
Działu Personalnego, bożka zatrudnienia, a w moich oczach - Zeusa. Jakiż
dałem mu wówczas popis znajomości rzeczy i jakże wywijałem moimi obcymi
językami! Z jego zainteresowania i jego dobrodusznego spojrzenia, wydawało
się, że jestem prawie gwiazdą wszechświata. Mieliśmy długą, bardzo ożywioną
i przyjazną rozmowę, w której nawet on sam się rozgadał i opowiedział mi
prawie całe swoje życie. Gdy jednak nasz czas zbliżył się do końca, Zeus
posmutniał i powiedział: "No cóż, es tut mir leid, przyznaję, że jest pan
mądrym człowiekiem, świetnym fachowcem i zna pan języki, ale. es tut mir
leid, muszę przyznać szczerze, że nie mogę przyjąć pana, a odrzucić kandydatury
Austriaków.
Wracając ze
zwieszoną głową, zastanawiałem się po jaką cholerę zaprosił mnie ten facet
na interview wiedząc z góry, że mnie nie przyjmie. Niedługo później przyszło
pisemne potwierdzenie, następna "tutka, z międzynarodowej firmy Siemens.
Wiedeń Praca,
praca, ale jaka?
Kurs języka
się kończy. Znalezienie pracy staje się już nie tylko potrzebą i pragnieniem,
ale koniecznością. Właściciel hotelu, w którym mieszkamy, podchodzi do
Joleczki na korytarzu: - Pani jest architektem, prawda? Joleczka skinęła
głową. - Bo ja tu mam takiego znajomego, Herr Rausch się nazywa. On by
miał jakąś pracę, co by może pani mogła zrobić Podaje jej nagryzmolony
na kartce z notesu adres do biura Herr Rauscha. Biuro to było na odległej
Wildgasse, gdzieś w 13-ym Bezirku. Trzeba tam było jechać wpierw metrem
(U-Bahn) z przesiadką, dość daleko na drugą stronę Wiednia, potem trzeba
było podejść spory kawałek do budynku stacyjki archaicznej kolejki miejskiej
(Stadtbahn). Stacyjki Stadtbahn, choć architektonicznie ładne, jeszcze
z czasów Franza Josefa, były zniszczone, zaniedbane, obdrapane, brudne,
zimne i śmierdziało w nich moczem. Joleczka zdegustowana brzydotą tego
miejsca czekała trzęsąc się z zimna, potem telepała się przez pół godziny
w wymarłej i wyziębionej kolejce, wysiadała na innej zimnej stacji i szła
jeszcze daleko piechotą do biura Herr Rauscha. Mężczyzna był niski, pokurczony,
z wystającym lekko garbem pod prawym barkiem i mocno kulał. Gdy zobaczyłem
go po raz pierwszy moja intuicja czytała z jego oczu coś małego i chytrego,
ale z uwagi na jego wygląd zewnętrzny zdławiłem w sobie wszelkie negatywne
odczucia. Herr Rausch miał pracę kreślarską do zrobienia, bardziej dla
kreślarza niż dla technika, a co dopiero architekta. Nie było to zresztą
nawet związane z architekturą, lecz z mechaniką precyzyjną, ale - jak słusznie
myślał Rausch: Polak architekt był bardziej ekonomiczny niż Austriak kreślarz.
- "Czy nie
chciałaby pani tego zrobić?" Oczywiście, że chciała. Ze szkicu projektanta,
Rausch dał Joleczce do wykreślenia dokładny mechaniczny rysunek techniczny
wanny dla inwalidów z otwieranym z boku pomostem wjazdowym. Joleczce sam
pomysł wydawał się bez sensu. Wprawdzie inwalida mógł wygodnie wjechać
do wanny na swym wózku, ale uszczelnienie zamknięcia pomostu było tak skomplikowane
i trudne, że czyniło taki produkt bardzo kosztownym, a w dodatku mało praktycznym,
bo po wjechaniu do wanny, inwalida kąpałby się wraz z wózkiem jednocześnie?
Joleczka jednak nie śmiała przedstawiać swoich opinii, w końcu była tam
tylko do kreślenia.
Biuro Herr
Rauscha było puste, ciemne, zakurzone, od dawna nieużywane, ale jakby w
dziedzictwie dawnej świetności, dość dobrze wyposażone w stoły i przyrządy
kreślarskie. Dzielnica, miejsce i wygląd biura mogłyby wzbudzić podejrzenia
co do prestiżu i pozycji rynkowej tej pracowni, ale Joleczka w swej desperacji,
by robić coś co by choć w przybliżeniu przypominało jej zawód, była gotowa
na wszelkie poświęcenia. Wybrała sobie miejsce przy oknie, gdzie wprawdzie
było zimniej, ale gdzie miała więcej światła i trochę widoku na zewnątrz,
na jakieś zapyziałe podwórko. Natychmiast zabrała się do pracy. Projekt
był skomplikowany i wymagał precyzyjnego kreślenia, w prawie całkowitym
bezruchu ciała i skupieniu. Rausch przychodził czasem, zmieniał jakieś
szczegóły w projekcie, przynosił zmienione szkice. To wymagało ponownego
wykreślania prawie od początku, Joleczka nie miała nic przeciwko temu,
bo godziny leciały, robota była. Kreśliła, wymazywała, kreśliła znowu,
rysowała, dzień po dniu, godzinami w niewygodnej pozycji nad deską kreślarską.
Wracała późnym wieczorem spory kawałek na piechotę, bo z tego zadupia
o tej porze rzadko jeździły autobusy.
Po drodze marzła
na mroźnym wietrze w swym kusym uchodźczym ubranku, zanim dochodziła do
ciemnej, niechlujnej stacyjki Stadtbahnu. Brzydziła się czekaniem tam w
śmierdzącej moczem, obskurnej i wyziębionej poczekalni, więc wychodziła
na zewnątrz na wilgotne, zimne, przenikliwe powietrze. Naprzeciwko na murze
widniała duża kolorowa reklama herbaty Tetley. Joleczka patrzyła na wymowny
obrazek delikatnej, wykwintnej filiżanki herbaty z unoszącym się nad nią
oparem i marzyła o napiciu się gorącego napoju. Rausch ustalił stawkę godzinową
i Joleczka skrzętnie zapisywała swoje dni i godziny pracy, które stopniowo
zbierały się w pokaźną sumkę. Nigdy nie upominała się o wypłatę należności,
bo się wstydziła, a Rausch także nic na temat nie wspominał i tak mijał
dzień za dniem.
Zbliżały się
święta, niespodziewanie Rausch przyniósł do biura butelkę taniego musującego
wina i 300 szylingów. Joleczce zrobiło się miło, że Rausch pamiętał i że
zrobił taki gest. Dało jej to ufność, że Rausch jest człowiekiem swego
słowa i w końcu, gdy przyjdzie czas, wypłaci jej należne wynagrodzenie.
Następnie Rausch
dał Joleczce do opracowania projekt osiedla mieszkaniowego, planowanego
gdzieś na przedmieściach Wiednia. Ze wstępnych szkiców, miała zrobić i
rozrysować cały projekt. Ta praca była znacznie bardziej interesująca,
choć wciąż jeszcze dużo poniżej jej kwalifikacji. W Polsce to Joleczka
tworzyła, szkicowała swoje idee, a technicy je rysowali. Ze wzmożoną energią
i zapałem Joleczka zabrała się do pracy nad nowym projektem, znaczniej
już bliższym jej profesji. Miała ciekawą rozmowę z architektem, dziwiła
ją jego uparta konsekwencja rozdzielania wanny od kibelka i to tak daleko
od siebie, że toaleta z umywalką były przy hallu wejściowym, blisko salonu,
a wanna, już bez umywalki ani toalety, tuż przy sypialni. Jeśli więc, na
przykład, pani domu przyjmowała swoje przyjaciółki, a pan domu szedł już
do wanny, prawie nagi, by się wykąpać, a zachciało mu się siusiu, wówczas
musiał ubierać się na nowo, by przeparadować przez salon do toalety. Jeśli
ktoś chciał umyć zęby to musiał maszerować przez salon do pomieszczenia
z umywalką. Architekt nie dał jednak sobie tego wytłumaczyć, bo co jakaś
Polka będzie go pouczać. Joleczka zauważyła, że takie niepraktyczne rozwiązania
były dość nagminne w Austrii. Do dziś nie wie, czy był to brak wyobraźni
architekta, czy też był w tym jakiś ukryty, dziwaczny motyw. W każdym razie,
to była już poważna praca. Joleczka stopniowo opracowywała kolejne plany,
rozpracowywała różne typy i wielkości mieszkań, spędzała nad deską kreślarską
setki godzin. Kwota za tę pracę, należna Joleczce według umowy z Rauschem,
była już rzędu kilku tysięcy szylingów; olbrzymia dla nas suma w porównaniu
z zasiłkiem (Sozial Beihilfe), jaki otrzymywaliśmy. Praca rozrosła się
tak, że nie było już sensu tracić czasu na skomplikowane dojazdy i Joleczka
pracowała w domu. Jakość projektów Joleczki tak się podobała, że Rausch
pokazywał jej następne projekty architektoniczne do opracowania, przy tym
mówił: "no tu pani będzie już prawdziwym architektem. Joleczka zapisywała
skrzętnie godziny pracy, kwota ciągle rosła, ale Rausch jakoś nie spieszył
się z wypłatą. W końcu Joleczka przemogła swoją nieśmiałość i przedstawiła
mu rachunki. Rausch popatrzył, pokiwał głową ze zrozumieniem, powiedział:
tak tak i zniknął z pola widzenia. Joleczka zatelefonowała do niego i poprosiła,
by jej zapłacił. Rausch na to: "O tak, tak, zapłacę Pani na pewno w przyszłym
tygodniu. Tydzień mijał i nic, Joleczka telefonowała znowu, a Rausch odpowiadał
znowu: "O tak takjuż na pewno Pani zapłacę Nie wyglądało to dobrze, coś
się święciło.
Rausch przestał
się pokazywać i przestał się odzywać, a Joleczka przestała do niego dzwonić,
ale również przestała pracować nad jego projektami. Jakoś przed Bożym Ciałem,
zadzwoniła Kristl z Podersdorfu i zaprosiła nas do siebie na to święto
i weekend. W tym samym czasie zadzwonił także Rausch i oświadczył, że pilnie
potrzebuje rysunków i to wykończonych. Joleczka na to, że nie będzie już
dłużej pracować nad tymi rysunkami, że nie dostała jeszcze od niego należnych
jej pieniędzy i, że ma już plany na weekend. Rausch natychmiast się u nas
zjawił. Przyszedł ze studentem i poprosił, aby Joleczka przekazała te rysunki
młodemu człowiekowi. Rausch zatrudnił studenta do przejęcia projektu, by
dalej nad nim pracował. Joleczka zdawała sobie sprawę, że to, co dotychczas
zrobiła, było ogromnym kawałem dobrej i solidnej pracy i gdyby nie przekazała
tych rysunków Rausch, to miałby on ogromny problem.
- Niech mi
pan, proszę, zapłaci. powiedziała.
- Ależ oczywiście,
że pani zapłacę - odpowiedział Rausch uspokajająco no wprawdzie nie mam
w tej chwili pieniędzy przy sobie, ale na pewno, na pewno zapłacę pani
w przyszłym tygodniu.
Zatrzymanie
tych rysunków przez Joleczkę, było jedyną szansą, by jeszcze, być może,
otrzymać jakąś zapłatę, ale miała już dość Rauscha, jego chytrości i nieuczciwości.
Brzydziła się nim i jego postępowaniem. Z pełną świadomością, że już nigdy
swego wynagrodzenia nie zobaczy, zwinęła wszystkie papiery, rezultat wielu
tygodni intensywnej pracy i oddała mu to wszystko bez słowa. Nie chciała
już go więcej widzieć, pragnęła wymazać go z pamięci. Później wszyscy znajomi,
łącznie z Marthą, Seppem i Kristl dziwili się i kręcili głowami z dezaprobatą,
że Joleczka oddała swoją pracę Rauschowi, zaprzepaszczając swą jedyną szansę,
by otrzymać za nią swoje wynagrodzenie. Ona jednak nie chciała mieć z tym
człowiekiem nic wspólnego. Nigdy. Poparłem decyzję Joleczki.
Oto, długo
później (2005) w jednej z korespondencji Roman napisał:
"Dzwonnik
ze Stephansdom"
(...) Gdyby
nie to, że historia krótkiej współpracy Joleczki z Herr Raush'em była zapewne
dużym rozczarowaniem, to sama postać tego pana pasowałaby do jakiegoś spektaklu
- horroru, razem z obsikanymi przystankami kolejki z czasów Franza Josefa,
paskudną pogodą, wertepami w czasie długiej pieszej wędrówki, przestarzałej,
pokrytej pajęczyną czasu pracownią i wreszcie paskudną postacią pokurczonego
garbusa. Na przykład: Urodziwy Wiedeński młodzieniec z dobrej, bogatej
rodziny, doprowadził do samobójczego końca rozkochaną w nim do szaleństwa
ubogą, lecz piękną pannę Mnisch(kównę). Skazany za to przez Opatrzność
na cielesną brzydotę i potępienie zmuszony był do rysowania planów oraz
ciągnącego się w nieskończoność udoskonalania maszyn i narzędzi tortur,
którym ma być poddany przez czekające niecierpliwie w piekle stado sadystycznie
zorientowanych diabłów, byłych inżynierów mechaników, pozbawionych talentu
za swoje przewinienia, np. skonstruowanie samochodu "Syrena" i pralki SHL.
Potwór Rausch, próbuje spełnić oczekiwania wyroczni na wszelkie sposoby,
lecz jego pokrętna natura i wrodzone skąpstwo doprowadzają każdorazowo
do popełniania kolejnych grzechów, co z kolei nakręca spirale wymagań jego
możnowładców. Proces ten nigdy się nie kończy, tylko wykorzystywani są
w nim coraz to inni, niewinni i zdolni ludzie. Również Austriacy z dziada
pradziada. W zamian, jednak, za te przykre z panem Rauschem doświadczenia,
jego ofiary doznają rozlicznych sukcesów w późniejszym zawodowym życiu,
a na jego nazwisko powołują się w niektórych krajach zamroczeni alkoholem
ludzie.
Odpisałem Romanowi:
Hej Romanie,
Bardzo mnie rozbawiłeś Twoja wersją Herr Rausch'a, nie mogłem się powstrzymać,
a to zemsta!!! Natychmiast podzieliłem się tym z Joleczką. Oto co napisała:
(...)Ale
uśmiałam się z tego pomysłu Romana - można by to rozwinąć i mogłoby się
okazać, że Victor Hugo to pętak! Tym bardziej, że ta sprawa mnie już nie
boli, nigdy za długo nie bolała - to, że mimo wszystko, oddalam te rysunki
i moje obrzydzenie do niego zatryumfowało nad chęcią zemsty, dało mi satysfakcję
na długie lata, zamiast ewentualnego niesmaku, że zniżyłabym się do jego
poziomu i załatwiłabym go jego sposobem! To niezła nauka, której wtedy,
kiedy się to działo nawet nie rozumiałam, po prostu postąpiłam zgodnie
z przelewającymi się we mnie, w tamtym momencie, uczuciami!"
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |