Emigracyjne drogi (cz.
12)
Wiedeń...
rozglądamy się...
Ostatnie stadia
zimy jeszcze dają się we znaki. Nasze codzienne życie w Wiedniu to marsz
z dziećmi do przedszkola, skąd we dwójkę z Joleczką, ogrzewając jej rękę
w mojej kieszeni kurtki, idziemy na kurs języka niemieckiego. Tam spędzamy
większość dnia, potem, późnym popołudniem, gdy już robi się mroczno, wracamy
do hotelu Laxenburg.
Nasze koło
przyjaciół rozszerza się stopniowo. Nie mamy już własnego samochodu, nasz
stary rdzewiejący Fiat z wygasłym ubezpieczeniem, zostawiliśmy w Podersdorfie
na łaskę losu. Jeździmy metrem, które nazywa się U-Bahn lub tramwajami.
W dalsze dzielnice poza centrum miasta można dojechać kolejką miejską.
Wszelkie stacje i przystanki które są w zasięgu drogi - piechotą. System
komunikacji miejskiej jest praktyczny, wygodny i bardzo dobrze rozwiązany.
Zauważamy w Wiedniu interesujący fenomen struktury socjalnej i warstw etnicznych.
Są grupy uprzywilejowane i "cała reszta". Grupy uprzywilejowane to przede
wszystkim Austriacy, którzy zresztą mają swoją własną hierarchię socjalną,
następnie obcokrajowcy: pracownicy organizacji międzynarodowych (ONZ, UNIDO),
zagraniczni przemysłowcy i przedsiębiorcy oraz przyjezdni z wysoko uprzemysłowionych
lub politycznie uznanych krajów, jak Amerykanie, Anglicy, Francuzi, chociaż
ci ostatni traktowani są na pograniczu respektu i pobłażliwości. Oni zaś
traktują Austriaków lekko z góry, nie wysilają się, by mówić po niemiecku,
a jeśli już zadali sobie trud, by się tego języka nauczyć, eksponują swój
zagraniczny akcent z poczuciem godności. "Cała reszta" to uchodźcy, imigranci
i gast-arbeiterzy (w dosłownym tłumaczeniu byliby to "pracownicy-goście,
ale praktycznie brzmiało to bardziej jak "robotnicy-intruzi) z biednych
krajów arabskich i takich europejskich jak Turcja, Jugosławia, Polska,
Czechosłowacja. Węgrzy, którzy, na skutek historycznej integracji-infiltracji
i z lekka zawyżonego statusu społecznego, zazwyczaj mają już obywatelstwo
austriackie i wydają się być akceptowani na niższych i średnich pozycjach
w zatrudnieniu i oczywiście we własnych, przez siebie prowadzonych, drobnych
przedsiębiorstwach.
Każda nie-austriacka
i nie-uprzywilejowana grupa etniczna ma tu swoje "zaklepane miejsce pracy
i właściwie, poza tym "zaklepanym miejscem, jest praktycznie niemożliwe
znaleźć jej przedstawicieli. Są to nisko płatne pozycje, poniżej godności
prawdziwego Austriaka. I tak: Arabowie sprzedają gazety na stacjach metra
i na skrzyżowaniach ulic, Turcy zmywają naczynia w restauracjach, sprzątają
inne pomieszczenia lokali: sale, toalety, wejścia itd. - dopiero po jej
zamknięciu (by nie odstraszać klienteli). Jugosłowianie pracują w serwisie
podrzędnych hoteli. Polacy wkręcają się właściwie wszędzie do prac na farmach,
przy budynkach gospodarczych, do prac konstrukcyjnych czy naprawczych.
Wszyscy zatrudniają się do prac sezonowych, szczególnie przy winobraniu.
Jeśli jeszcze można czasem spotkać Węgra, Czecha czy Polaka w jakiejś prywatnej
firmie na niższym stanowisku technicznym, to jest zupełnie nie do pomyślenia
by natknąć się na kogokolwiek z tych grup etnicznych w którymkolwiek z
urzędów.
*** ***
Zbliża się
Wielkanoc...
Począwszy od
Środy Popielcowej postanawiamy z Joleczką pościć aż do Wielkanocy. Post
traktujemy jako okazję do wzmocnienia siły woli, utrzymywania pod kontrolą
naszych, często niepohamowanych pragnień i przyzwyczajeń, ale także jako
ćwiczenie duchowe wewnętrznego wyciszenia się i oczyszczenia. Zazwyczaj
powstrzymujemy się wtedy od potraw mięsnych, wszelkiego rodzaju używek
i rozrywek. Ja sam zaadoptowałem reguły postu podobne do muzułmańskiego
Ramadanu, w którym nie bierze się nic do ust od rana do wieczora.
Pewnej słonecznej
soboty, przechadzałem się po deptaku Favorittenstrasse, przyglądając się
rozbawionym grupkom młodzieży i spacerującym rodzinom korzystającym z pierwszych
ciepłych przedwiosennych dni. Czułem się wewnętrznie lekki, pogodny i ciekaw
jakie mi ten postny ranek przyniesie doświadczenie.
W pewnej chwili
zobaczyłem pijanego mężczyznę, który kroczył z wolna środkiem ulicy, zataczając
się z lekka i utrzymując równowagę chaotycznymi ruchami rąk. Był to niezwykły
widok na tej turystycznej promenadzie i to w pełni słonecznego dnia. Przechodnie
obrzucali go zgorszonymi spojrzeniami i omijali szerokim łukiem, matki
przygarniały do siebie swoje dzieci. Mężczyzna szedł w moim kierunku, niemalże
wprost na mnie. Normalnie, podobnie jak inni, starałbym się zejść mu z
drogi, by mnie nie szturchnął albo, co gorzej, nie obrzygał, ale tym razem,
nie rozumiejąc, dlaczego, szedłem dalej prosto. Moje nogi prowadziły mnie
pewnym, spokojnym krokiem na jego rozchybotaną trajektorię ruchu. W odległości
jakichś trzech metrów, zobaczył mnie i jego wzrok spotkał się z moim. Nie
spuszczał oczu ze mnie a ja z niego. Patrzył na mnie, jak zbity pies, niepewnie,
jakby zdumiony, że wynurzyłem się z rozstępującego się przed nim tłumu,
ale też patrzył uparcie, jak sternik niebezpiecznie rozchybotanego falami
statku, w latarnię morską w wytęsknionym porcie. Ja patrzyłem mu w oczy
pogodnie i otwarcie. I tak zbliżaliśmy się do siebie aż stanęliśmy twarzą
w twarz.
- Guten Morgen
- powiedział mężczyzna z twardym wschodnio-europejskim akcentem, kiwając
się w miejscu
- Gut'n Morg'n
- odpowiedziałem. Zionął odorem zwietrzałego alkoholu, tym silniejszym
dla mnie, że post wyostrzył mój zmysł powonienia. Nie wiem, co mnie powstrzymywało,
żeby po prostu od niego nie odejść.
- Bist du
ein Polizist? - spytał z prostotą i nonszalancją pijanego obcokrajowca.
Mógłby być Polakiem, chociaż byłoby to niezwykłe, żeby Polak odważył się
wyjść tu na ulicę w takim stanie i to sam.
- Nein - odparłem
krótko - Czy wyglądam na policjanta? - spytałem po chwili. nadal po niemiecku.
- Nein - odpowiedział
mężczyzna krótko - Stoisz mi na drodze, to mógłbyś być. Masz akcent - ciągnął
- to nie jesteś Austriakiem. To dobrze, bo nienawidzę Austriaków.
- Jestem Polakiem
- wyjaśniłem oczekując, że odpowie mi po polsku.
- Jestem Czechem.
Mam na imię Vaclav. Jestem pisarzem.
Tu zaśmiał
się głośno i ironicznie, zamilkł, spuścił głowę, zapatrzył się w swoje
myśli. Nagle podniósł głowę z ożywieniem.
- Co ja powiedziałem?
Jestem pisarzem? - zapytał w powietrze - Nie... byłem pisarzem, byłem czeskim
pisarzem, byłem, byłem, byłem...byłem... Ich warrrr... a teraz jestem niczym,
nichts, nothing, nie jestem nawet "ja"... Ich bin kein ich.
Przyglądałem
mu się spokojnie, bez słowa, czekałem - działo się tu coś ważnego.
- Dlaczego
stoisz mi na drodze, a nie tak jak inni, nie rozpłyniesz się w anonimowości?
- zapytał - pszz, pszz... - dmuchał, jakby chciał mnie zdmuchnąć
ze swej drogi. Zignorowałem jego pytanie i jego pszz pszz.
- Zaraz, chwileczkę,
po kolei...- podjąłem - jak to jest? Najpierw mówisz, że jesteś pisarzem
a zaraz potem już nim nie jesteś? Nie jesteś nawet "ja"?
Wprawdzie domyślałem
się o co mu chodzi, takich jak on chodziło nas wielu po tych wiedeńskich
ulicach, ale chciałem, by się wypowiedział do końca. Nie wiedziałem do
czego to zaprowadzi, ale było to dla mnie ulgą, że w końcu był pisarzem,
był wykształcony, musiał być wrażliwy, więc... Wprawdzie chaotycznie, ale
inteligentnie, na tyle na ile znajomość niemieckiego mu pozwalała, opowiedział
mi swoją historię jak to w swoim własnym kraju, w Czechosłowacji, pisał
z pasją i talentem, jak to zaczynał nawet robić w pisaniu karierę, dopóki
nie stanął przed dylematem: pisać pod cenzurę i publikować, czy pisać brutalną
prawdę i dostać się pod młotek. Wybrał to drugie i został wyeksmitowany.
Po pierwszej, efemerycznej sławie antykomunistycznego dysydenta w wiedeńskich
kółkach artystycznych, został na lodzie. I co? Pisać po czesku, dla kogo?
Pisać po niemiecku, jak, o czym, dla kogo? Czuł się kompletnie zagubiony.
Słuchałem go uważnie w milczeniu.
- Myślę, Vaclav,
że jesteś wielkim szczęściarzem, że to wszystko ci się wydarzyło...- zacząłem.
Podniósł głowę
i popatrzył na mnie ze zdumieniem. Nie wyglądał już na tak pijanego, miał
trzeźwe, inteligentne oczy.
- Z tego, co
widzę, to właśnie to doświadczenie było i jest dla ciebie konieczne - mówiłem
- Byłeś próżny i słaby jak dziecko. No, popatrz na siebie... ledwie się
zrobiło trochę trudniej w życiu... nie, nawet nie trudniej, ale tylko inaczej,
a ty już padłeś... rozczuliłeś się na sobą, opiłeś. Mówisz, że straciłeś
swoje "ja"... a czy ty je w ogóle kiedyś miałeś?!
- Jak to czy
je kiedyś miałem? - oburzył się Vaclav.
Tu wdał się
znowu w swą historię przebijania się przez reżim, dokonywania wyboru między
płaszczeniem się a mówieniem tego co myśli i w końcu porzucenia swego kraju,
swego języka, swego zawodu.
- Moje ja poddawane
było codziennym torturom fałszu i obłudy - mówił - moje nazwisko było wyśmiewane
i pomiatane, groziło mi więzienie, ale... przynajmniej czułem, że moje
życie ma jakiś sens, że mam jakąś misję. A teraz co?
Czekałem spokojnie,
aż skończy.
- No tak, zgadzam
się - mówiłem dalej - myślę, że podjąłeś właściwą decyzję, że się nie ugiąłeś,
to ci się chwali. Ale też właśnie dlatego, że zdałeś tamten egzamin, dostałeś
duchową promocję, dostałeś większe zadanie, znalazłeś się tu, na obczyźnie.
Tam byłeś popychany i się opierałeś, a tu jesteś wolny, możesz iść, gdzie
chcesz. Tam reagowałeś na to, co inni tworzyli, a tu możesz sam tworzyć.
Co za zmiana! No cóż, jest ci to potrzebne, byś się mógł sobie przyjrzeć,
byś mógł siebie zobaczyć w lustrze wolności, sprawdzić, ile było w tobie
prawdziwego bohatera a ile tylko aktora, ile naprawdę byłeś, a ile tylko
grałeś.
- Jak to grałem?
- przerwał mi Vaclav urażony. - Jak to grałem? Czy myślisz, że ryzykowałem,
walczyłem, robiłem to wszystko i straciłem wszystko po to by grać, na pokaz?
- Tak, Vaclav,
tak myślę - potwierdziłem stanowczo - Jesteś pisarzem, a więc nie wierzę,
że nie jesteś świadom tego, co się w tobie dzieje, ale jeśli nie jesteś
tego świadom, to i pisarzem nie jesteś. Straciłeś publikę i padłeś... popatrz
co się z tobą dzieje, płaczesz nad sobą, bo nikt się tobą nie zajmuje,
nikt cię nie prześladuje i nikt cię nie podziwia. No i co teraz? Zalewasz
robaka... no więc, gdzie ten pisarz, gdzie ten bohater, gdzie ten "ja"?
Vaclav siedział
ze spuszczoną głową i milczał. Ja też.
- No to co
mam z sobą zrobić? - zapytał cicho.
- Wpierw musisz
wytrzeźwieć - zaśmiałem się.
- Jestem już
trzeźwy - powiedział smutno.
- No to idź
teraz do domu, weź prysznic, odpocznij i przemyśl sobie wszystko. To nie
twoje "ja" się rozprysło, to tylko skorupka wokół twojego "ja" się rozbiła.
Twoje "ja" jest wciąż tam w tobie - stuknąłem go palcem w pierś - twoje
"ja" czeka na ciebie, zaopiekuj się nim, pozwól mu urosnąć w tobie. Jest
wiosna, jesteś w wolnym kraju, zostaw skorupki a zajmij się tym, co wartościowe,
tym co naprawdę jest w tobie.
Wstaliśmy z
ławki i odprowadziłem go do metra. Wyglądał już lepiej, był trzeźwy, uśmiechał
się.
- Zanim się
rozstaniemy, Jan - powiedział ściskając mi dłoń na pożegnanie - wyznam
Ci moją tajemnicę. Otóż, nigdy przedtem nie piłem, najwyżej trochę wina
towarzysko. Jak się znalazłem tutaj, przez ostatnie miesiące byłem w nieustannej
depresji. Byłem tak zdesperowany, że postanowiłem z tym wszystkim skończyć,
postanowiłem się zabić, ale nie miałem odwagi. I wtedy właśnie postanowiłem
się upić na umór, by to zrobić. Właśnie wracałem już do mieszkania, byłem
zdeterminowany, na niczym mi nie zależało... Zawdzięczam ci życie, dziękuję
Jan.
Na schodach
do metra, odwrócił się jeszcze, pomachał mi ręką i zniknął. Nigdy więcej
go nie spotkałem...
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |