Szlachectwo zobowiązuje...
Jubilatka Elżbieta hr. Tyszkiewicz
z domu hr. Plater-Zyberk urodziła się 4 listopada 1923 roku. Z okazji Jej
100 urodzin prezentujemy rozmowę Beaty Gołembiowskiej autorki albumu "W
jednej walizce. Polska arystokracja na emigracji w Kanadzie".
Beata Gołembiowska - Urodziła
się pani w rodzinie hrabiowskiej, w domu słynnej księżnej...
Elżbieta hr. Tyszkiewicz -
Moje życie nie było ani hrabiowskie, ani książęce. Przeważnie rodziny utytułowane
były bogate, ale moi rodzice, wysiedleńcy z Łotwy, żyli w bardzo skromnych
warunkach. Nasz dworek był zwykłym, ładnym domem, przepięknie otoczonym
starymi drzewami, a majątek leżał na 120 ha piaszczystej ziemi. Mój ojciec,
Edward Plater-Zyberk, kupił w 1914 roku majątek Pilica, z umiejscowionym
bardzo malowniczo na wzgórzu dworkiem, należącym niegdyś do księżnej Marii
z Czartoryskich Wirtemberg. Po utracie w 1918 roku leżącego w Inflantach
dużego majątku Liksna, ojciec razem z moją matką, Ireną z Romerów, przenieśli
się do Pilicy.
Byliśmy bardzo kochani przez rodziców,
którzy starali się nam zapewnić jak najszczęśliwsze dzieciństwo. Nasz ojciec
przekazał nam umiłowanie do przyrody i nauczył nas zauważać piękno otaczającego
nas świata. Oboje rodzice byli głęboko wierzący i swoim przykładem potrafili
nam, dzieciom, przekazać mądrą wiarę. Dla mnie i dla mojego o rok starszego
brata Kazia, rodzice nie mieli już tak dużo czasu jak dla naszych trzech
starszych sióstr, więc korzystaliśmy z większej swobody. Po codziennych
domowych lekcjach z nauczycielką wybiegaliśmy na podwórze i razem z chłopskimi
dziećmi bawiliśmy się wspaniale. Budowaliśmy szałasy i gniazda na drzewach,
które służyły nam za kryjówki, skakaliśmy z belek w stodole i graliśmy
całymi godzinami w palanta. Zimą wyruszyliśmy na dalekie wyprawy i zbieraliśmy
sidła na kuropatwy i wnyki na zające, które chłopi zastawiali w polu. Co
tu mówić, dzieciństwo na wsi wspominam z zachwytem! Oczywiście był jakiś
rygor. Wstawaliśmy o jednej godzinie, ścieliliśmy łóżka, na posiłki trzeba
było przychodzić punktualnie, ładnie siedzieć przy stole, porządnie jeść,
a jak nie przestrzegało się tych zasad, to szło się do kąta, czasami na
długo. Jednymi z nielicznych przykrych momentów z dzieciństwa były coroczne
wyjazdy do Warszawy na egzaminy, na które jechało się zawsze z wielkim
strachem.
Byliśmy wychowywani w dużym szacunku
dla rodziców i służby. Kiedyś namówiłam brata, żeby rzucił jabłkiem w Józię,
zajmującą się u nas drobiem i świniami. Kazio trafił w Józię i w obawie
przed straszną karą uciekliśmy do stodoły, naszej ulubionej kryjówki i
miejsca wielogodzinnych zabaw. Siedzieliśmy tam do wieczora, drżąc z obawy
przed karą, aż przyszła do nas nasza służąca Janka i powiedziała: "wracajcie,
pan hrabia się na was gniewa od samego rana, a jak do tego nie wrócicie
do domu, to będzie jeszcze gorzej". Ojciec kazał nam Józię pocałować w
rękę i przeprosić. Przerażona, chowała ręce do tyłu, wstydząc się nam je
podać.
Pamiętam z dzieciństwa jeden bardzo
ważny moment. Kiedy miałam dziewięć lat, to ciężko zachorowałam na dyfteryt.
Gdy już pozwolono mi wyjść na dwór, zaszyłam się w krzakach i ogarnęła
mnie niesamowita, obezwładniająca radość, z tego powodu, że żyję i że świat
jest taki piękny! Niestety, moja młodsza, czteroletnia siostrzyczka nie
miała tyle szczęścia, zaraziła się ode mnie i umarła. Jej odejście było
dla nas wielkim wstrząsem. Po niedzielnej mszy zawsze chodziliśmy na cmentarz,
gdzie obok siostrzyczki byli też pochowani nasi starsi dwaj braciszkowie,
których nie znaliśmy, ale nasza matka bardzo dużo nam o nich opowiadała
i dzięki temu byli nam bliscy. Śmierć nie była dla nas tematem tabu, od
małego wiedzieliśmy, że jest ona częścią życia. Niestety, trudno
było się na nowo z nią pogodzić, kiedy umarł nasz ojciec. Bardzo przeżyliśmy
jego chorobę i śmierć. Zapadła mi w pamięć jedna niezwykle smutna Wigilia.
Miałam wtedy sześć lat i ojca nie było z nami, bo leżał ciężko chory w
szpitalu w Warszawie.
B.G. - A jak pamięta pani
inne, radosne Wigilie Bożego Narodzenia?
E.T. - Przez cały wigilijny
dzień panował bardzo uroczysty nastrój, połączony z wielkim czekaniem.
Wieczorem był wzruszający opłatek, którym dzieliliśmy się ze wszystkimi
domownikami. Potrawy wigilijne, dla nas, dzieci, były bardzo niedobre,
bo były postne, przyrządzone bez krzty tłuszczu. Jedyną smaczną potrawą
były uszka do barszczu. Podczas Wigilii trzeba było siedzieć przy stole,
dopóki się wszystkiego nie zjadło, potem śpiewaliśmy kolędę "Bóg się rodzi",
aż można było otworzyć prezenty, skromne, ale zawsze dobrze obmyślane przez
rodziców.
B.G. - Kiedy skończyło
się pani słoneczne dzieciństwo?
E.T. - Jaką jedenastoletnia
panienka pojechałam na pensję, do gimnazjum im. Cecyli Plater-Zyberk, a
mój brat Kazio zaczął naukę w Korpusie Kadetów. Przez pierwsze trzy miesiące
nie mogłam przyzwyczaić się do życia szkolnego. Chodziłam spuchnięta od
częstego płaczu, ale nikt się tym nie przejmował. Powoli zaakceptowałam,
a potem polubiłam rygor szkolny, nauczyłam się porządku i życia w gromadzie.
Teraz, po latach, umiem docenić w pełni tę fantastyczną szkołę, jej świetnych
profesorów i wychowanków.
Miałam piętnaście lat, gdy wybuchła
wojna. Spędziłam jeden rok ucząc się na tajnych kompletach w majątku naszych
krewnych Przewłockich, w Mordach i w 1941 r. zdałam małą maturę, a potem
wróciłam do Pilicy. Kazio też był przez jakiś czas w domu, gdzie przygotowywał
się do matury i kończył kurs podchorążych. Mój ojciec umarł w 1938 r. i
od czasu jego śmierci wszyscy bardzo wydorośleliśmy i staraliśmy się naszej
matce przysparzać jak najmniej kłopotu. Moje starsze siostry mieszkały
w Warszawie, byłam więc w Pilicy często sama z moją matką, której staram
się jak najwięcej pomóc. Wstawałam rano do udoju, pilnowałam karmienia
koni, krów, zajmowałam się kurami i świniami. Całe moje rodzeństwo razem
ze mną działało w AK. Ja i moje siostry ukończyłyśmy kursy sanitarne i
prowadziłyśmy aptekę, zaopatrywaną przez znajomych lekarzy z Warszawy.
Rozwoziłam również rowerem gazetki.
B.G. - Kiedy musiała Pani
opuścić swój rodzinny dom?
E.T. - W sierpniu 1944 r.
wybuchło Powstanie Warszawskie, a do Pilicy zbliżał się front bolszewicki.
Nasz dom zajęli Niemcy, głównie spod Stalingradu, którzy mieli już dość
wojny. Razem z nimi, z naszą służbą, z moją matką i siostrą Różą przesiedziałam
10 dni w piwnicy, podczas gdy dom był pod sowieckim ogniem artyleryjskim.
Dworek był na wzniesieniu i był bardzo widoczny, więc Rosjanie strzelali
w niego cały czas. Na pobliskim cmentarzu prawosławnym zniszczyli wszystkie
drzewa, a cała wieś została spalona.
Postanowiłyśmy uciec i podczas nieustającego
obstrzału udało nam się cudem złapać konia, którego ja i Róża zaprzęgłyśmy
do malutkiej, dwukołowej bryczki. Wsiadła do niej nasza matka i kucharka
Miecia. Załadowałyśmy trochę pakunków, przywiązałyśmy krowę i w ten sposób
opuściłyśmy dom na zawsze. Nie zapomnę do końca życia widoku tej bryczki,
pełnej tobołów, wśród nich sterczący krzyż, rzeźbiony przez moją prababkę
Skirmuntową. Nigdy już więcej mojego domu nie zobaczyłam.
B.G. - Płakała Pani?
E.T. - Na łzy nie było czasu.
Chciałam z Różą iść do powstania, ale nikt nie przyszedł na umówione miejsce
zbiórki, a do Warszawy nie można było się dostać, biła od niej tylko łuna
ognia. Zatrzymałyśmy się w Szczakach Złotokłos, na małym folwarczku mojego
wuja, senatora Rostworowskiego i zamieszkałyśmy w wynajętej, letniej willi.
Towarzyszyło nam pięć osób ze służby i wszyscy żywiliśmy się mlekiem od
naszej krowy i kartoflami. Patykami rozpalało się w piecu tzw. kozie i
grzało się na niej wodę, a spało się w różnych miejscach. Moim łóżkiem
były zestawione razem dwie nierówne skrzynki.
Po upadku Powstania Warszawskiego
Róża pojechała jako sanitariuszka do obozu w Pruszkowie, skąd udało jej
się uratować mnóstwo osób. Ja jej pomagałam w wożeniu tych ludzi wozem
z Pruszkowa na linię kolejki grójeckiej. W styczniu zostały przerwane działania
frontowe i nasza służba się rozeszła. Kazio był w partyzantce w lasach
koło Pilicy i długo nie miałyśmy o nim wieści. Starsza siostra Renia przyjechała
do nas z Niemiec, gdzie była wywieziona po powstaniu. Dołączyła do nas
moja druga siostra Jola, z mężem, teściową i z malutką, dwutygodniową córeczką,
Renią. Wszystkie konie dworskie z Pilicy wzięli Niemcy na odwożenie folksdojczów
do Łodzi, lecz jeden woźnica nas odszukał i przyprowadził parę koni. Sprzedałyśmy
je w zamian za żywność siostrom Szarym Urszulankom, które miały gospodarstwo
w odległym o 12 kilometrów sąsiedztwie. Nie było tego dużo, trochę oleju
i kaszy, gdyż siostry musiały żywić masę uciekinierów z Warszawy. Ja zajmowałam
się bardzo troskliwie krową, od której zależał nasz byt. Pasłam ją głównie
w rowach przy torach kolejowych i pamiętam jej beznadziejny wzrok wpatrzony
w przejeżdżającą kolejkę. Stąd pewnie pochodzi powiedzenie: "gapi się jak
krowa na pociąg". Jak na złość nasza żywicielka dawała coraz mniej mleka
i zdradzała coraz większą ochotę do macierzyństwa. Wraz z Renią, przymierzając
trzy wsie, poprowadziłyśmy krowę do byka znajdującego się w majątku zakonnic.
Swoim widokiem rozbawiłyśmy okolicznych chłopów wołających za nami: "a
to panienki idą na wesele?".
Był straszny głód i wiosną 1945 r.
moja matka wpadła na pomysł, żeby zacząć hodować kury. Ja i Renia poszłyśmy
do zakonnic, przynosząc od nich na plecach osiem kur i jednego starego,
wychudzonego koguta. Handlowałam też papierosami, przemierzając dziennie
na piechotę kilkadziesiąt kilometrów. Mama z sody i z jakiegoś łoju produkowała
mydło, a ja potem nosiłam je na plecach i sprzedawałam. Raz, do miejscowości
odległej o 25 km musiałam zanieść na dykcie pięciokilowy, świeży kawałek
i doskonale pamiętam uciążliwość tej wyprawy.
Po zajęciu Polski przez bolszewików
te zarobki się skończyły, ale na szczęście od niedawna poślubiona Róża
dała nam znać z Dolnego Śląska, że zajęli z Wilkiem (Wilhelm hr. Siemieński-
Lewicki) - Róży mężem - gospodarstwo i mamy do nich przyjechać. Przepełnionym
pociągiem udałyśmy się na Śląsk. Nocą bolszewicy wskakiwali przez okno
i wyrywali ludziom tobołki. Renia podjęła decyzję ucieczki przez zieloną
granicę, bo nie mogła się pogodzić z faktem, że Polska jest rządzona przez
komunistów. Ja z matką po całodobowym poście dotarłyśmy do stacji kolejowej
w Kłodzku i jak martwe położyłyśmy się na ziemi, czekając parę godzin na
Różę. Kazio już osiadł na Dolnym Śląsku w zamienionym w PGR poniemieckim
majątku. Dołączył do niego brat cioteczny Wilka, Andrzej Tyszkiewicz.
B.G. - I tak poznała Pani
swojego męża?
E.T. - Znałam go wcześniej
ze słyszenia, gdyż Wilek Siemieński przed wojną przyjeżdżał do Klebanówki,
rodzinnego majątku Tyszkiewiczów. Na Dolnym Śląsku Andrzej razem z Adamem
Grabkowskim zakładał stacje obsługi rolnictwa i obaj zaproponowali mi prowadzenie
stołówki dla pracowników, głównie dla jeszcze nie wysiedlonych Niemców.
Zamieszkałam z mamą w Kłodzku, w wygodnej poniemieckiej willi. W stołówce
na 100 osób gotowały Niemki, a ja prowadziłam rachunki i zajmowałam się
zaopatrzeniem. Rok później zaręczyłam się z Andrzejem i mieliśmy wyjechać
z Polski do Włoch, do generała Andersa, gdzie już dotarli Róża z Wilkiem.
Ucieczka Reni przez zieloną granicę też się udała. Niestety, nam się nie
powiodło, gdyż UB dowiedziało się o organizacji zajmującej się ucieczkami
z Polski. Zaaresztowali kilkanaście osób, w tym mojego brata Kazia i Andrzeja
Potockiego z Krzeszowic, który planował wywieść obrazy rodzinne. Potocki
dostał wyrok 10 lat więzienia. Komentując nagonkę w prasie, atakującą "kradnącego"
obrazy hrabiego, w "Szpilkach" ukazał się taki żarcik rysunkowy jedna
przekupka siedzi obok drugiej i mówi do niej: "wie pani, złapali tego hrabiego,
który chciał ukraść swoje rzeczy".
B.G. - Czy byliście z narzeczonym
też zagrożeni aresztowaniem?
E.T. - W Krakowie wiele osób
spodziewało się aresztowań i my też nie byliśmy pewni czy do nas się nie
dobiorą. Matka Andrzeja załatwiła nam u swojego krewnego, kardynała Sapiehy,
szybki ślub bez zapowiedzi. Odbył się bardzo skromnie, o 7 rano w Kościele
Mariackim, w obecności tylko dwóch matek. Po ślubie udaliśmy się ponownie
na Dolny Śląsk, do leżącego nad samą czeską granicą PGR-u w Rudawie i mieliśmy
nadzieję, że UB o nas zapomni.
W 1947 r. komuniści zdążyli się rozprawić
z AK-owcami i zabrali się za arystokrację oraz za ziemiaństwo. Na ziemiach
odzyskanych poniemieckie majątki były zamienione na PGR-y i obejmowali
je wyrzuceni ze swoich domów ziemianie. W 1947 roku zaczęły się wśród nich
aresztowania, wielu dostało wysokie wyroki, jak Maringe i Potworowski.
Po Andrzeja przyszło nocą czterech uzbrojonych ubeków. Robiąc rewizję postawili
cały dom do góry nogami. W tym samym czasie aresztowano cały zespół administracyjny
siedmiu PGR-ów. Za trzy tygodnie spodziewałam się dziecka, a z Rudawy zostałam
eksmitowana. Musiałam szybko dowiedzieć się, z jakiego powodu aresztowali
mego męża. Poszłam do adwokata Korolewicza, który w czasie wojny pracował
jako ogrodnik u Alfreda Potockiego w Łańcucie. Na samym wstępie oznajmił
mi, że nie lubi hrabiów. Obiecał jednak spotkać się z Andrzejem i na szczęście
mój mąż wywarł na nim na tyle korzystne wrażenie, że postanowił go bronić.
Komunistom potrzebny był proces ze znanym nazwiskiem i Tyszkiewicz idealnie
się do tego nadawał. Mój mąż spodziewał się dożywocia, gdy w więzieniu
przeczytał w gazecie, że "Tyszkiewicz razem z bandą z PSL-u okradał majątki
ziemskie". Prokurator zażądał kary śmierci. Rozprawa miała odbyć się w
trybie doraźnym, w obecności sędziego i dwóch ławników. Jeden z nich był
konfidentem UB. Kiedy się odbyła, nasza córeczka Ania była już na świecie.
W dniu rozprawy poszłam do kościoła i kiedy wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam
zebrany przed sądem tłum, krzyczący: "wiwat niezawisły sąd w Płocku!",
a wszyscy ubeccy dziennikarze uciekli jak szczury. Okazało się, że na rozprawie
Korolewicz zażądał usunięcia świadka oskarżenia Eksteina, bo jego obecność
była niezgodna z prawem. Sędzia był porządny, przedwojenny. To byli wspaniali
sędziowie, tylko potem wielu z nich zostało stłamszonych przez reżim komunistyczny.
Podstawiony przez UB ławnik został przekonany przez sędziego, aby rozprawa
Andrzeja została przesunięta do zwykłego trybu.
W grudniu mój mąż wyszedł za kaucją,
lecz UB szykanowało nas bez ustanku. Andrzej nie mógł nigdzie znaleźć pracy,
a ja obawiałam się jego ponownego aresztowania, dlatego za namową znajomych
wyjechaliśmy do Sopotu. Tam z kolei nie mogliśmy mieszkać bez zameldowania,
a zdobyć je nie było łatwo. Z czasem wszystko się ułożyło. Urodził się
nam synek Krzysztof, robiłam w domu swetry na maszynie, a Andrzej był szoferem.
Po 1956 roku, po kursach geodezyjnych, pracował przy wierceniu studzien.
B.G. - A jak dotarła Pani
do Kanady? Jak wyglądały pierwsze kanadyjskie momenty?
E.T. - Wyjechaliśmy oficjalnie
w 1958 r., kiedy Kanada podpisała z Polską umowę o łączeniu rodzin. Moje
siostry, Róża i Renia, które były już w Kanadzie, załatwiły nam bilety.
Na ich kupno jakiś klasztor pożyczył pieniądze, a potem spłacaliśmy je
bezprocentowo przez 10 lat, po 15 dolarów miesięcznie. A jak wyglądały
pierwsze kanadyjskie momenty? Wyjeżdżając z Polski każdy z nas, z wyjątkiem
dzieci, posiadało po 5 dolarów, jedyne pieniądze, które rząd komunistyczny
pozwolił wywieźć emigrantom. Moja matka za te 5 dolarów zwiedziła Kopenhagę,
a my tylko gnietliśmy je w kieszeni, bo chcieliśmy z jakimś "majątkiem"
przyjechać do Kanady.
Początki w nowym kraju były trudne,
tak jak i naszych wszystkich znajomych. Znałam minimalnie francuski, a
Andrzej trochę angielski. Francuskiego uczyłam się przed wojną w szkole
powszechnej i w gimnazjum, ale przez lata wojenne i powojenne nikt w Polsce
nie miał z językami obcymi do czynienia. Moja mama znała dobrze angielski
i francuski, bo była jeszcze ze starszego pokolenia. Po przyjeździe do
Montrealu, ja z moim mężem mieszkaliśmy u Marysi Siemieńskiej, a nasze
dzieci u Belina-Brzozowskich. Po dwóch tygodniach poznaliśmy wspaniałego
Francuza o nazwisku Guay, który wynajął nam mieszkanie i powiedział: "szukajcie
pracy, a kiedy ją dostaniecie, to będziecie mi płacić czynsz". 6 grudnia
zamieszkaliśmy w Montrealu i Boże Narodzenie spędziliśmy już nowym domku,
razem z moją siostrą i szwagrem, my z dwójką dzieci, a oni z trójką. Po
trzech dniach Andrzej dostał pracę na stacji benzynowej. Pamiętam, że były
wtedy straszne mrozy. Ja dostałam pracę sprzątaczki, ale nawet nie wiedziałam,
jak po francusku nazywa się wiadro i ścierka. Po trzech miesiącach, ku
zgrozie wszystkich, pożyczyliśmy 100 dolarów i kupiliśmy samochód.
Byliśmy z tego powodu niezmiernie szczęśliwi!
B.G. - Opuściła Pani zniszczoną
przez wojnę Polskę. Jakie były Pani pierwsze wrażenia z Montrealu?
E.T. - Nawet zniszczona, powojenna
Polska była nadal krajem europejskim, a gdy zobaczyłam Montreal, to pomyślałam,
że jest to coś tak brzydkiego, że można krzyczeć! Nie mogłam zrozumieć,
jak można tak tandetnie budować miasto. Była wtedy zima i widok małych,
biednych, podobnych do budek domków sprawiał żałosne wrażenie. Tylko St.
Catherine, Westmount i Outremount przypominały Europę. Jedynie co mi zaimponowało,
to liczne napisy "do wynajęcia", a w Polsce po wojnie ludzie gnieździ się
w ciasnych mieszkaniach, często po kilka rodzin w jednym. Muszę jednak
zaznaczyć, że to były moje wrażenia sprzed 45 lat, a Montreal od tego czasu
zmienił się bardzo na korzyść.
B.G. - A jak to się stało,
że zamieszkaliście w Rawdon?
E.T. - W wieku 58 lat mój
mąż dowiedział się, że ma zaawansowanego raka szpiku kości. Oboje zostawiliśmy
pracę, Andrzej kierownika w fabryce okuć budowlanych, a ja pomocy technicznej
w laboratorium na Uniwersytecie Montrealskim. W Rawdon mieliśmy wybudowany
za 500 dolarów letni domek, ten sam, w którym obecnie mieszkam i przenieśliśmy
się do niego na stałe. Żyliśmy bardzo skromnie. Za przynależność do AK
dostałam od Związku Kombatantów rentę, a Andrzej przez rok zasiłek, a potem
przeszedł na emeryturę. Będąc chorym przeżył jeszcze osiem szczęśliwych,
spokojnych lat, ciesząc się pracą w ogrodzie, otoczony dziećmi, a potem
wnukami, które przyjeżdżały do naszego "pałacu" w Rawdon.
B.G. - Czy ma Pani jakieś
pamiątki z domu, w którym Pani się urodziła i wychowała?
E.T. - Z Pilicy wyszliśmy
prawie bez niczego. Pierwszego dnia zatrzymaliśmy się u naszego sąsiada,
gdzie nie było ostrzału. W tajemnicy przed nami, moja matka razem z kucharką
pojechały jeszcze raz do domu i pozbierały różne rzeczy, które leżały rozrzucone
w ogrodzie. Wśród nich był sesyjny kilim, tkany przez dziewczyny wiejskie
w założonych przez ciotki mojego ojca warsztatach na Inflantach. Jest to
jedyna rzecz, którą posiadam z tamtych szczęśliwych, przedwojennych lat.
Rozmawiała: Beata Gołembiowska
Beata Gołembiowska - pisarka,
dziennikarka, felietonistka. |