Emigracyjne drogi (cz.
16)
Bonjour
Montréal - Po raz pierwszy...
W Kanadzie
przylatuję na lotnisko międzynarodowe Mirabel. Jestem oszołomiony ogromem
i elegancją tego miejsca: do odprawy celnej ustawia się kilkanaście równoległych
kolejek, które szybko się przesuwają. W górze, na piętrze, olbrzymia szklana
ściana, za którą widzę kłębiące się postaci ludzi wyczekujących na tych,
którzy właśnie przybyli. Niektórzy machają entuzjastycznie rękami na powitanie.
Mimowolnie
szukam pomiędzy nimi twarzy Kuby. W którymś momencie dostrzegam go i wkrótce
obaj dołączamy do tych machających sobie wzajemnie na powitanie. Nie mogłem
pozbyć się sporej nerwowości zbliżając się do okienka celnego - życie w
komunizmie a potem w świecie Franza Kafki, wpoiło we mnie poczucie winy
i strachu, choć nigdy nie wiadomo za co. Celnik jednak sprawnie przejrzał
moje uchodźcze papiery z poprawnie wbitą kanadyjską wizą, przyjrzał mi
się krótko, uśmiechnął się (nigdy w Austrii bym się czegoś takiego nie
spodziewał), oddał mi papiery i powiedział "thank you".
Wciąż jeszcze
nie byłem pewny, czy mnie ktoś po drodze nie zatrzyma, nie zawróci albo
nie każe czekać w godzinnej kolejce, by się z czegoś wytłumaczyć. Ale nie,
wszystko poszło gładko, nawet nie musiałem czekać na bagaż na karuzeli,
bo wszystkie rzeczy miałem ze sobą w niewielkiej torbie podróżnej.
Z lotniska
Mirabel, jedziemy z Kubą jeszcze z 30 km do rogatek miasta Montreal. Pierwszy
raz w życiu widzę takie szerokie autostrady, po trzy pasy w jedną stronę
i trzy pasy w drugą. Cóż za rozrzutność! W Austrii, podobnie jak w Polsce,
jest niewiele autostrad i są one wąskie, oszczędne i na stosunkowo krótkich
odległościach. Ale gdy widzę ciągnące się w nieskończoność, zupełnie płaskie,
pokryte śniegiem pola rozciągające się daleeeeko aż do horyzontu w każdą
stronę, nie dziwię się, że można sobie pozwolić na takie autostrady. Co
kilometr lub więcej pojawia się jakieś zabudowanie, ni to farma ni to firma,
wyglądające jakby w trakcie permanentnej rozbudowy, której elementy są
rozrzucone niedbale na śniegu ręką gigantycznego dziecka w trakcie zabawy:
oto dom jednorodzinny z gankiem i kolumienkami, nawet ładny w stylu, ale
bez ogrodzenia czy ogródka, wprost na oblodzonej ziemi, obok jakaś nieporadnie
sklecona buda garażowa, w której może być stary, rozwalający się samochód
i pełno rupieci, bo zaraz obok budy stoją dwa zupełnie nowe samochody o
wyglądzie buldożera; sto metrów dalej - olbrzymia stodoła, obok której
wysoki, na 50 metrów silos zbożowy lub dwa, w kształcie cygara, zaraz później
porzucony do połowy w śniegu, traktor, a wokół stosy jakichś materiałów
budowlanych, cegły. Widać mnóstwo wydanych, jakby niedbale i na zapas,
pieniędzy. Wzdrygam się na myśl, co czułaby Joleczka patrząc na taki krajobraz
i mam cichą nadzieję, że może umknęłoby to jej uwadze, ta mikroskopijna
plama w tym, tak rozległym krajobrazie pod sklepieniem olbrzymiego nieba.
Dojeżdżamy
do Montrealu i widoki zmieniają się w obraz wielkiego miasta, tak wielkiego,
jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Zaczyna się powoli, wysokimi
wieżowcami, które wydają się przybliżać jedne do drugich, w trakcie jak
jedziemy. Domyślam się, że czym bliżej centrum, tym przestrzeń staje się
eksponencjalnie droższa. Mijamy skupiska przyklejonych do siebie budyneczków
małych przedsiębiorstw, sklepików, magazynów, klubów lub ogromne centra
handlowe otoczone przestrzenią parkingową na setki, jak nie tysiące, samochodów.
Montreal, jakim
go wtedy zobaczyłem, był oszałamiająco rozległy, miejscami imponujący i
piękny, a miejscami uderzająco brzydki. Była to jednak brzydota, która
mnie nie odstręczała, może dlatego, że w porównaniu do snobistycznego i
niegościnnego piękna Wiednia, brzydota ta uczyniła mi wówczas Montreal
bardziej swojskim. Była to bowiem brzydota swobody różnorodności kulturowej,
etnicznej, estetycznej (tam właśnie uświadomiłem sobie, że słowo snobizm"
istnieje tylko w Europie, tu piękne było to, co było piękne dla właściciela.
Każdy dom inny, na swoją modłę budowany, rzadko przypominający jakikolwiek
styl znany mi z Polski, Austrii lub książek architektonicznych Joleczki.
Wokół domów
żadnego płotu, ogródka, tak normalnego w Europie. W samym mieście jeszcze
gorzej: rzędy kamienic z kakofonią materiałów, kształtów, rozmiarów i wyglądu,
różne style okien, kominów, drzwi, każda z kamienic opatrzona obrzydliwą
spiralą żelaznych zewnętrznych schodów ciągnących się od piętra do piętra
(jak się później dowiedziałem - ze względów bezpieczeństwa, na wypadek
pożaru). W oknach, uderzający brak doniczek na wylewające się latem kwiatki,
widok tak charakterystyczny dla prawie każdego domku a nawet mieszkania
w Austrii. Zaniedbane, niechlujne podwórka. Wieczorem zobaczyłem, że okna
mieszkań pozbawione są firanek. Szyldy i reklamy neonowe jarmarcznej jakości
o przedziwnych niezharmonizowanych kształtach przylepione do podejrzanej
jakości sklepików, wymieszane z imponującymi świetlnymi napisami na co
lepszych hotelach czy restauracjach. W samym centrum na głównych ulicach
miasta, przy eleganckich butikach można było zobaczyć zabite deskami okna
rozpadającego się od dawna budynku, którego właściciel pewnie uparł się
by czekać na lepsze ceny nieruchomości. Były to bolesne estetyczne koszty
wolności demokracyjnej.
Gdy dojechaliśmy
do centrum, Kuba wziął taksówkę i zachęcił mnie, żebym się z taksówkarzem
porozumiewał po francusku, bo - jak twierdził - niektórzy z nich niechętnie
mówią po angielsku (było to niedługo po "rewolucji" frankofońskiej). Trochę
czułem się niepewny, bo już dawno francuskiego nie używałem i nie chciałem
się wygłupić przed Kubą, który tak bardzo wierzył w moją znajomość języków.
Przetrenowałem sobie w myśli parę podstawowych wersji tego co miałem powiedzieć.
- Pourriez-vous
nous emmener ? Côte-de-Neige? (Czy mógłby nas pan zawieźć na ulicę Cote-de-Neige)
- spytałem usiłując brzmieć, jakby nigdy nic.
- Kot de najże?
- odpowiedział kierowca, potwornie, jak na moje ucho, przekręcając wymowę
nazwy ulicy tak, że przez chwilę się zastanawiałem czy ja ją poprawnie
wymówiłem.
- Łaj?...-
dodał kierowca patrząc przed siebie. Pytania "why"" zupełnie się nie spodziewałem.
Co tego taksówkarza obchodzi, dlaczego ma nas zawieźć na ulicę "kot de
najże"? Ponieważ Kuba i tak nie rozumiał naszej "konwersacji", więc nie
miałem co na niego liczyć, byłem sam na sam z
kierowcą.
Co ja mam mu odpowiedzieć?
- No wie pan
.... - bąknąłem niepewnie - no bo my tam (!) właśnie jedziemy...
Taksówkarz
spojrzał na mnie, jakby zdziwiony, poprzez lusterko. "Baa bęę
why..."
- mruknął pod nosem powodując dalej kierownicą poprzez pokryte śnieżno-lodową
bryją ulice. Zignorowałem to jego kolejne "why?", czując się niemal urażony
przez to dziwaczne wypytywanie.
Długo później
dowiedziałem się, że francuskie "Oui" brzmi w wykonaniu montrealskiego
frankofona jak angielskie "why". Dowiedziałem się wówczas także, że moja
wymowa dla niego była niezwykle arystokratyczna, bo nikt tu nie mówi nikomu
per "vous" (pan) ale per "tu" (ty) i to wymawiane "tsiu".
To "tsiu" wprowadzało
później Joleczkę we wściekłość, szczególnie na początku, kiedy jakiś młody,
przylizany sprzedawca butów damskich tak się do niej zwracał. Próbowała
wtedy poprawiać, ale spotykała się z tak kompletnie niewinnym zdziwieniem,
że zaprzestała.
*** ***
Wkrótce byliśmy
w Baśki domu. Było to obszerne mieszkanie w raczej zamożnej dzielnicy Montrealu,
u podnóża Królewskiej Góry (Mount Royal), która, nieco wyżej, jak się potem
dowiedziałem i zobaczyłem, jest cała zamieszkana przez montrealskich prominentów
i bogaczy -
w luksusowych
willach, pałacykach i zameczkach wartości milionów dolarów. Droga na szczyt
wije się stromą serpentyną wewnątrz parku z majestatycznymi drzewami, wąwozami,
strumykami, a także miejscami widokowymi, gdzie z bezpiecznie osadzonej
platformy można oglądać panoramę Montrealu z historycznie imponującymi
i najbardziej turystycznie obleganymi miejscami: Centrum Olimpijskie (1976)
ze stadionem i z charakterystyczną wieżą olimpijską, której super ekstra
dach został wykończony dopiero 10 lat po olimpiadzie, zaraz obok ogród
botaniczny, Wyspa Świętej Heleny z La Ronde - gigantycznym wesołym miasteczkiem
z rozlicznymi atrakcjami. Na niewielkim wzgórzu widzi się oblegane przez
turystów i pielgrzymów Oratorium Św. Józefa (tam lata później wydarzył
mi się cud). Z innej strony - wielkomorskie porty montrealskie, Stare Miasto
zamieszkane przez artystów, a także montrealski Manhattan z kilkudziesięciopiętrowymi
szklanymi wieżowcami banków, hoteli, budynków rządowych oraz giełdy montrealskiej.
Na szczycie Królewskiej Góry stoi olbrzymi, ponad trzydziestometrowej wysokości
krzyż, postawiony tam przez pierwszych osadników XVII wieku (Jacques Cartier
postawił takich kilka w tej części Kanady jako symbol przejęcia tego lądu
przez króla Francji.). Krzyż ten, w swym oryginalnym wykonaniu, został
wzniesiony przez pierwszych europejkich osadników z wdzięczności do Opatrzności
za uratowanie ich od katastrofalnej powodzi w 1642 roku. Krzyż, jasno oświetlony
w nocy, jest widoczny z dużych odległości.
*** ***
Mieszkanie
Baśki miało duży salon, gdzie wszyscy się spotykaliśmy przy rozległym stole
oraz dwie sypialnie, jedną dla Baśki i drugą dla jej dzieci. Baśka wówczas
jeszcze nie miała pracy. Z samego rana, po śniadaniu, odprowadzała swego
trzyletniego Krzysia (nazywanego Małym-Krzysiem dla odróżnienia od naszego
Krzysia, który był Dużym-Krzysiem) do przedszkola, gdzie zostawiała go
wrzeszczącego w nieboglosy i trzymającego się kurczowo jej spódnicy. Potem
udawała się na całodzienny kurs języka francuskiego (COFI), przyznawany
imigrantom przez rząd kanadyjski. Wieczorem szła do szpitala, gdzie leżała
jej 7-letnia córka, Anulka, która złamała rękę spadając z piętrowego wówczas
łóżka dla dzieci.
Mieszkanie
Baśki było moją bazą wypadową. Tuż przy budynku, był przystanek autobusu,
a pięć minut piechotą dalej była stacja metra, którym można było dojechać
łatwo i szybko do kluczowych miejsc w Montrealu. Co było dla mnie po-europejskim
szokiem kulturowym to pejzaż etniczny tego miasta. Na ulicach przechadzali
się ludzie różnych ras, Biali, Murzyni, Metysi, Mulaci, Azjaci, wymieszani
z sobą, czujący się u siebie, ubrani w swoje narodowe czy jakiekolwiek
inne stroje, ufryzowani we wszelkie możliwe czy nie-możliwe sposoby. W
wagonach metra czy w autobusach młodzi ludzie różnych kolorów i ras, z
nogami wyłożonymi na przeciwległym siedzeniu, niedbający o maniery, hałaśliwie
rozmawiający, śmiejący się - szokujący widok dla Europejczyka, dla mnie
był jak balsam kojący na moje serce. Ci ludzie tu, bez względu na pochodzenie,
narodowość, rasę, czuli się u siebie. Ciekawe było to, że takie postępowanie
w Europie miałoby posmak wyzwania, może nawet groźby, a co najmniej byłoby
uznane za niegrzeczne, podczas gdy tu było zachowaniem młodego człowieka,
który czuje się swobodnie, nie boi się być źle osądzony, skarcony - coś
takiego nie istnieje w jego świadomości.
To tak ujęło
moje serce, że od razu, od pierwszego dnia, poczułem się w Montrealu u
siebie.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |