Emigracyjne drogi (cz.
18)
Hello Toronto...
Rok 1983
Następną postacią
poznaną w Montrealu był Mathieu lub Mathew R. Doskonale dwu-języczny, przedstawiał
się jako Mathieu, gdy chciał być traktowany jako frankofon, a jako Mathew,
gdy "był" anglofonem. Mathew był człowiekiem bardzo serio nawet gdy dowcipkował
i rozmawiał z tobą grzecznie, ale i z lekka ex-catedra - tak, że czułem
się przy nim dość onieśmielony. Zaprosił mnie na kawę do kawiarni. Wypytywał
o moje życie, a ja jego o jego. Mathew wyznał, że nieustannie szuka prawdziwego
siebie i tego co ma być jego prawdziwym zajęciem życiowym. Nie za bardzo
mu się to udaje, czy to dlatego, że nie bardzo trafia, czy to dlatego,
że się nieustannie zmienia, a najprawdopodobniej z obu tych powodów. Wszystko
to czego się w życiu podejmował, czynił z absolutnym zapałem, powagą i
do końca, ale nigdy nie był na dobre i w pełni zadowolony z tego czym w
danym czasie się zajmował. Po ukończeniu szkoły średniej postanowił zostać
cieślą- stolarzem i przez jakiś czas myślał, że to jest to, potem został
piosenkarzem, śpiewał w nocnych lokalach i oddawał temu całe swoje serce,
potem był stroicielem fortepianów i miał uczucie, że wsłuchuje się w dusze
strun, przez jakiś czas próbował robić z drewna instrumenty muzyczne, aż
wreszcie postanowił zostać psychologiem i... został. Wszystko za co się
zabierał, poprzedzały metodyczne, pracowite przygotowania, a wykonanie
cechowała niepowstrzymana determinacja i... śmiertelna powaga.
Gdy wychodziliśmy
z kawiarni spytałem Mathew gdzie w Montrealu można dostać dobrą kawę. Mathew
zatrzymał się, spojrzał na mnie pytająco i poważnie.
No właśnie
byliśmy w kawiarni, gdzie dają dobrą kawę. - powiedział z lekkim zdziwieniem.
- No wiesz....
- wyjaśniłem naiwnie - ja jestem przyzwyczajony do takiej dobrej kawy,
z ekspresu, a to co tu dają to dla mnie lura. W Europie nikt takiej
kawy by nie chciał wziąć do ust.
- Ach tak...
- powiedział Mathew z niezmąconym spokojem - to znaczy chciałeś powiedzieć,
że tobie ta kawa, nie-z-ekspresu, nie smakuje? Hm... bo widzisz, mnie taka
właśnie kawa bardzo smakuje, a ta z ekspresu nie, jest dla mnie za mocna
i za smolista.
Poczułem się
jak pies oblany pomyjami i to własnymi. Była to szybka, pierwsza, choć
nie ostatnia lekcja dla moich zamierających z wolna podrygów snobizmu europejskiego.
Mathew wybierał
się właśnie do Toronto i spytał czy nie zechciałbym z nim tam pojechać.
Oczywiście, że chciałem i to jeszcze jak! W Toronto byli nasi znajomi Polacy,
od niedawna imigranci do Kanady a przedtem nasi sąsiedzi z hotelu Tauber
w Podersdorfie.
Z Montrealu
do Toronto jest ponad 500 km, prowadzi tam szeroka płaska jak stół autostrada
wschód-zachód. Mogłaby to być więc raczej długa i monotonna podróż, gdyby
nie to, że była kanadyjska zima, zbliżała się noc i, jak twierdził Mathew,
w Kanadzie nigdy nie wiadomo co zimą cię czeka kilka kilometrów przed tobą.
Dopóki jeszcze było jako tako jasno, szosa była sucha i dobrze widoczna,
jechaliśmy szybko, w miarę tylko przekraczając limit prędkości, który jak
się dowiedziałem był 100 km/godz. Mathew twierdził, że można śmiało jechać
do 120-tu i tego się trzymał od czasu do czasu. Co kilkadziesiąt kilometrów,
dostrzegałem intrygujące mnie tablice informacyjne ze strzałką w lewo i
napisami kolejno "Bridge to USA - 10 km" albo "Bridge to USA - 15 km" albo
"Bridge to USA - 12 km".
- Co oznaczają
te napisy? - spytałem ostrożnie Mathew po przejechaniu obok kolejnej takiej
tablicy.
Mathew spojrzał
na mnie ze zdziwieniem, ale zobaczył, że pytam serio.
- Jest to odległość
do mostu na rzece Św. Wawrzyńca i granicy Stanów Zjednoczonych. - wyjaśnił
rzeczowo. - Jedziemy wzdłuż rzeki i co jakiś czas są tam mosty i przejścia
graniczne. A ty myślałeś, że co to jest?
Dopiero teraz
do mnie dotarło! Ja, Jan, byłem w odległości kilkunastu kilometrów od Stanów
Zjednoczonych!!! Poczułem się jakbym się nagle znalazł w książce "Alicja
w Krainie Czarów".
Mmm... - zamruczałem,
niepewny czy mam się przyznać do swojej tak zaskakującej ignorancji.
No tak właśnie
sobie myślałem... - zdecydowałem się na pół prawdę - ale nie byłem pewny.
- Widzisz przez
całe moje życie Stany Zjednoczone, Ameryka, były w mojej świadomości czymś
tak nierealnie odległym, nigdy nie myślałem o USA w kilometrach. Gdy zobaczyłem
te tablice i te kilometry, to nie wiedziałem co o tym myśleć.
W połowie drogi,
gdzieś w pobliżu miasta Kingston, zrobiło się już ciemno i zaczął pruszyć
śnieg. Po następnej pół godzinie, zrobiło się zupełnie biało na drodze
i wszędzie dookoła, nie było już widać pasów i wkrótce prawie zniknęły
również granice autostrady - można było je jedynie odgadnąć po zapadłości
rowu po prawej stronie. Mathew zwolnił do 60 km/godzinę a miejscami, na
zakrętach i do 30-tu. Widziałem, jak nachyla się nad kierownicą, jakby
chciał być jak najbliżej drogi i wytęża wzrok by przebić się przez coraz
gęściej padające płatki śniegu. Mimowolnie robiłem to samo, jakbym chciał
mu pomóc lepiej widzieć, czułem rosnące napięcie. Widoczność była coraz
gorsza. Na szczęście kilka metrów przed nami widzieliśmy czerwone światła
samochodu na przedzie: dopóki on jedzie to znaczy jesteśmy jeszcze na szosie;
trzymaliśmy się więc go blisko, bo inaczej światła znikały w białej mgle.
Myślę, że kierowca przed nami trzymał się świateł kierowcy przed nim -
w ten sposób tworzyła się ta cicha kolumna wytężonych oczu. Na poboczu
(zgadywaliśmy, że to pobocze) widzieliśmy stojące i już zasypane śniegiem
sylwetki samochodów, których kierowcy dali za wygraną i postanowili przeczekać
tę śnieżną nawałnicę. Mathew nie należał jednak do tych co łatwo się poddają,
ciągnęliśmy z wolna dalej, zamknięci w uspokajają- cej ciepłej przytulności
wnętrza samochodu, w nadziei, że gdzieś, kiedyś dojedziemy. Jeśli pierwszą
połowę drogi przejechaliśmy w niespełna dwie godziny, to druga połowa zajęła
nam z pięć godzin, zanim zaczęliśmy dostrzegać światła zbliżającej się
metropolii. Autostrada tu była dobrze oświetlona i czyszczona przez z wolna
ciągnące przed nami olbrzymie odśnieżarki. Było już około północy, byliśmy
porządnie zmęczeni podrożą, śnieg nie wydawał się już tak gęsty, i po długiej
jeździe w ciemnościach, światła latarń i rosnących jak grzyby po deszczu
przydrożnych budowli wydawały się intensywne, jaskrawe. Szeroka już droga
zrobiła się jeszcze szersza; do dotychczasowych trzech pasów w jedną stronę,
doszły jeszcze dwa następne i te pierwsze trzy przybrały nazwę "Express
Way"; samochody pędziły po nich z arogancką szybkością, której nawet Mathew
nie odważał się osiągnąć, jechał więc skromnie trzymając się prawych pasów
i gdy już widać było ulice i zabudowania przedmieścia, zjechał z autostrady
i zatrzymał się przy stacji benzynowej.
- Musimy zatankować
- powiedział - i trzeba by kupić mapę i zobaczyć jak dojechać do twoich
przyjaciół...
- Mogę
kogoś zapytać o tę ulicę... - zaproponowałem nie chcąc ani jego ani tym
bardziej mnie narażać na wydatek, który wydawał mi się niekonieczny.
- Chyba żartujesz...
- żachnął się Mathew - Toronto ma ponad 4 miliony mieszkańców, to największe
miasto w Kanadzie. Myślisz, że tu tak po prostu można kogokolwiek zapytać
o ulicę i to o dwunastej w nocy?
Jakoś mnie
to nie wzruszyło, byłem tu gościem, czułem się swojsko, gdzieś tu mieszkali
moi sąsiedzi z Podersdorfu. Wszedłem do biura stacji obsługi, gdzie, w
niewielkim sklepiku z wszystkim co przydatne i nieprzydatne do samochodu
w drodze, stał człowiek za ladą. Na moje pytanie o ulicę, bez słowa zdjął
z półki mapę Toronto i jeżdżąc po niej palcem, znalazł szukaną nazwę, postukał
w nią i zaczął tłumaczyć jak tam dojechać. Nic mi to nie mówiło, więc kiwnąłem
na Mathew, by podszedł. W przeciągu pół godziny byliśmy na miejscu. Mathew
poczekał, aż ktoś po mnie wyjdzie i zaraz później pojechał w swoją stronę.
Na mnie czekali już Piotr i Grzesiek z żonami; ich dzieci już dawno spały.
Przywitali mnie bardzo entuzjastycznie. Mimo późnej pory, czekali na mnie
przy suto zastawionym stole. Jedliśmy i gadaliśmy do jakiejś trzeciej rano
- w końcu był weekend i nikomu się nie śpieszyło. Niewiele pamiętam z tej
rozmowy prócz tego, że Piotr przybył z Austrii do Montrealu, ale szybko
się zorientował, że będzie mu trudno znaleźć pracę, skoro nie zna żadnego
z dwóch oficjalnych języków, a Kanadyjczycy, mimo że lubią Polaków, nie
mają talentu do ich języka. Zamiast Kasia mówią kasza, zamiast proszę mówią
prosie (jakiś Kanadyjczyk skarżył się, że dostał za to w łeb od kelnerki
w polskiej restauracji, myślę, że przesadzał dla dobra sprawy). Grzesiek,
który od razu znalazł się w Toronto twierdził, że po skończeniu kursu angielskiego,
nie jest tu trudno znaleźć pracę, więc udało mu się namówić Piotra, by
też przyjechał. Jednego języka nauczyć się jest wystarczająco trudno, a
co dopiero dwóch. Teraz wszyscy uczą się angielskiego i rozglądają za pracą.
Wyglądało, że mają się dobrze i byli ufni w nadchodzące, coraz lepsze życie.
Po późnym śniadaniu,
pełnym polskich łakoci zakupionych w pobliskim torontońsko-polskim miasteczku
Mississauga, pojechaliśmy wszyscy metrem, by pokazać mi słynną CN Tower
wybudowaną całkiem niedawno, jakby na mój przyjazd. Wieża ma 553 metry
wysokości, na jej szczycie jest elegancka restauracja ze szklanymi ścianami,
która z wolna (w 72 minuty) obraca się wokół swej osi. Z mego więc krzesła,
przy małej (ale drogiej jak skunks) kawie, miałem nie tylko u moich stop
całą panoramę Toronto, ale jeszcze do tego całe Toronto obracało się wokół
mnie.
Pod wieczór
przyjechał po mnie Mathew i udaliśmy się w powrotną drogę do Montrealu.
Tym razem szosa była wyjeżdżona, sucha, z olbrzymimi górami śniegu po obu
stronach. Jechaliśmy szybko i bez zatrzymywania się po drodze. Tym razem
"Bridge to USA - 12 km" były po mojej prawej stronie, przywykłem już do
tego, że niedaleko obok, po mej prawej ręce za rzeką Św. Wawrzyńca rozciąga
się legendarna Ameryka. Po pięciu godzinach jazdy byliśmy z powrotem w
Montrealu.
Zbliżał się
już powoli termin mego wyjazdu z Kanady
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |