Emigracyjne drogi - (cz.
5), Austria 1981
Garnizon, Wallenstein-Kaserne
Nasze dzieci bawiły się na trawie
przed barakami. Było tam bezpiecznie, bez samochodów, cały obszar obozu
był ogrodzony płotem i żandarm stał przy bramie. Dzieci, których było tam
sporo i w różnym wieku, dobierały się jakoś grupami, biegały dokoła wywrzaskując
i wybiegając swoją dziecinną energię. Mogły tak biegać i wrzeszczeć godzinami.
Było im z tym tak dobrze i wesoło, aż pewnego razu, 3-letni Krzyś zapamiętał
się w swej zabawie i ignorował za długo to, że już coraz bardziej potrzebował
ubikacji. Wreszcie, gdy nie mógł już dłużej wytrzymać, popędził na swych
małych nóżkach jak szybko mógł do łazienki, przyzywając przy tym rozpaczliwie
Joleczkę. Dobiegł do kabiny, ale był jeszcze za mały, by się samemu wspiąć
na sedes, podskakiwał, przebierał nóżkami, w końcu się nie wyrobił, zdążył
jeszcze zdjąć majteczki i popuścił wprost na kafelki przed kabiną. Przerażony
pobiegł szukać mamy, by jej oznajmić co się stało. Joleczka natychmiast,
udała się na miejsce tragedii, by zrobić z tym porządek, ale było już za
późno. Na jej drodze czekał w pozycji wymownego zgorszenia rosły Słowak
- Milan. Znaliśmy go z jego odpłatnych usług transportowych. Jego żona
(Czeszka), Michaela, sama bezdzietna, nie znosiła dzieci, stale na nie
wyrzekała, obnosiła się zawsze z niechętną i wyniosłą miną. Codziennie
prała i rozwieszała na sznurku zawsze śnieżnobiałą bieliznę i pościel.
Ponieważ zachowywała się z demonstrującym poczuciem wyższości nie lubiliśmy
jej i nazywaliśmy ją po cichu "Czeszka Praczka". Otóż Milan z założonymi
na piersi rękami i z ogniem w oczach wypalił po polsku z silnym słowackim
akcentem:
- Co to za poszundki! - z oburzeniem
wyrzucał Joleczce - Jak to pani wychowujecze waszie dziecze, sze tak paszkuczom
na koritaszach!
Joleczka była tak zaskoczona jego
niezrozumieniem sytuacji i niesprawiedliwością takiego uogólnienia, że
w złości wypaliła, jak to ordynarnie jest mówić takie rzeczy i, że jest
ewidentnie człowiekiem, który nigdy nie miał dzieci i nie rozumie, że coś
takiego może się po prostu przydarzyć i w najlepszej rodzinie, że ona właśnie
spieszyła, by to posprzątać, więc nie życzy sobie, by on się tak w stosunku
do niej zachowywał. W taki sposób poznaliśmy Milana i Michaelę, z którymi
później los związał nas przyjaźnią na długo, można powiedzieć, na zawsze.
Regularnym codziennym wydarzeniem
obozowym było przechadzanie się do baraku administracyjnego, gdzie wywieszano
listy wezwań na interview w konsulatach. Te cieszyły się największą popularnością,
ale były tam także ogłoszenia kupna, sprzedaży i wymiany, drobne reklamy
lokalnych. obozowych serwisów, czasem wiadomości ze świata, z kraju i społeczności
uchodźczej. Tam Polacy spotykali się na pogawędki, na ploteczki obozowe,
dyskusje. Tam również dowiedzieliśmy się, że w Wiedniu można się zapisać
do chrześcijańskiej organizacji Caritas, która ponoć oferowała sporą, jak
na nas, zapomogę pieniężną. Udaliśmy się więc do Wiednia.
Byliśmy na miejscu wcześnie rano
i stanęliśmy w kłębiącym się tłumie oczekujących na otwarcie biura Caritas.
Tłum przed drzwiami był już gęsty, czym bliżej drzwi, tym bardziej agresywne
i zdeterminowane zachowanie, aby dostać oczekiwaną zapomogę i to w pierwszej
kolejności. Nie widzieliśmy dla nas większej szansy, bo, ani nie czuliśmy
się zdesperowani, ani zdeterminowani ani tym bardziej agresywni. Jeden
z barczystych młodzieńców, który przyszedł później, odkrył metodę, jak
znaleźć się na początku kolejki: samozwańczo przyjął rolę lidera i zapisywał
na listę nazwiska ludzi według kolejności zgłoszenia się do niego. Jego
nazwisko, oczywiście, było pierwsze. Tłum kłębił się, niektórzy starali
się czy to krzykiem, czy łokciami zbliżyć do lidera, a tym samym do jego
listy i do drzwi Caritasu. My byliśmy gdzieś daleko na szarym końcu i ta
cała scena wydawała się tak upokarzająca, że rozważaliśmy czy nie zrezygnować
z czekania. Nagle zapadła pełna respektu cisza. Na korytarzu pojawił się
dystyngowany mężczyzna z młodą kobietą u boku. Pomimo, że było już bardzo
ciasno, jednak utworzył się szpaler pełen uszanowania. Mężczyzna prześliznął
wzrokiem po tłumie. Krocząc spokojnie wzdłuż szpaleru lustrował ludzkie
twarze, doszedł do biura. Zanim otworzył kluczem drzwi, samozwańczy lider
podsunął mu swą listę przed nos, ale mężczyzna zignorował go i zniknął
za drzwiami. Po chwili wyszedł i stanął przed drzwiami biura. Barczysty
"lider" znowu podsunął mu skwapliwie przed oczy listę i stukał palcem w
nazwiska na niej napisane z przypisanymi im kolejnymi numerami. Mężczyzna
konsekwentnie ignorował lidera i jego listę, patrzył ponad nim i rozglądał
się po tłumie. Jego spojrzenie padło na nas, na Joleczkę z Magunią przyklejoną
do jej nogi i na mnie z Krzysiem na rękach. Kiwnął do mnie, bym się przybliżył.
Podszedłem. Spytał po angielsku, z brytyjskim akcentem czy znam angielski,
odpowiedziałem, że tak. "Wejdź, proszę, pomożesz mi w tłumaczeniu", rzekł.
Powiedziałem, że jestem z rodziną i wskazałem na Zbyszków i Joleczkę z
Magunią. Zaprosił ich także do wejścia. Wszyscy rozsunęli się z szacunkiem
przed nami. Anglik poprosił mnie, bym ogłosił, że wpierw będzie przyjmował
rodziny z dziećmi, a potem może przyjmować według listy.
Rodziny wchodziły jedna za drugą,
Anglik zadawał pytania, zapisywał nazwiska i krótkie informacje, skąd pochodzą,
dokąd zmierzają czy są uchodźcami. Wysłuchiwał cierpliwie opowiadanych
historii, młoda kobieta wpisywała dane do rejestru. Wypłacał po 3000 szylingów
na rodzinę, była to wtedy olbrzymia suma dla nas ($300). Gdy załatwił sprawy
wszystkich rodzin, łącznie z nami, co trwało koło godziny, podziękował
mi grzecznie za pomoc, uśmiechnął się do dzieci, pogłaskał je po głowach
i odprowadził do wyjścia. Przed drzwiami stał milczący dryblas lider i
kilkanaście innych, pojedynczych osób.
Byliśmy bogaci... pojechaliśmy więc
w głąb miasta na zakupy. Już wiedzieliśmy, że najtańszym sklepem był "Hofer".
Zatrzymaliśmy się gdzieś, aby zapytać, gdzie można go znaleźć. Zbyszek,
nasz ówczesny expert z niemieckiego, był tym, który pytał.
Zaczepił jakąś kobietę na ulicy -
te zwykle wszystko wiedziały o sklepach:
- Entschuldigen Sie bitte! Wo ist
"Hofer"?
- Was?... Wo ist was?... pytała
z widocznym rozbawieniem i nutką lekceważenia, w końcu widać było, że jesteśmy
uchodźcami.
- "hoffffer" hmmm... hoferrrrr...
powtarzał Zbyszek coraz bardziej onieśmielony.
- Was? ...Aaaaach! Jaaah! "hooooooooffa"!
W ten sposób dostaliśmy pierwszą
lekcję wiedeńskiej, niemieckiej wymowy, a szczególnie dluuuugiego "ooooooo".
Zbliżał się koniec sierpnia, nasz
oficjalny urlop z pracy dobiegał końca, nadszedł więc dzień wielkiej decyzji,
należało zdecydować, czy zostajemy w obozie na dobre i na złe, czy wracamy
do kraju. Leżeliśmy na pryczach, wsparci na łokciach i patrzyliśmy sobie
głęboko w oczy. Przebyliśmy długą drogę, przeżyliśmy i przetrzymaliśmy
wiele; trudności nie były aż takie, by sobie z nimi nie radzić, wręcz przeciwnie
mieliśmy sporo energii, wiary w siebie i optymizmu. Nie było w naszej naturze
wycofywanie się z wybranej drogi, a przy tym coś nieokreślonego pchało
nas do przodu. Byliśmy ciekawi co będzie dalej, następnych przeżyć, wciąż
jeszcze była to dla nas przygoda. Widzieliśmy już odpowiedź w naszych oczach,
ale, na wszelki wypadek postanowiliśmy wypytać nasze dzieciaczki. Wywołaliśmy
je z podwórza. Dla nich to pytanie zabrzmiało niemalże jak groźba dla ich
teraźniejszości - były akurat w trakcie zabawy w chowanego i chciały ją
kontynuować, wrzeszczeć na całe gardło, śmiać się do rozpuku, a potem paść
zmęczone i spać głębokim snem. W końcu, Joleczka powiedziała: mamy dach
nad głową, karmią nas, o co chodzi, po co wracać, dokąd wracać? Znaliśmy
więc już odpowiedź: nie wracamy!
Było łatwiej przetrwać niedostatki
i niewygody życia w obozach, bo byliśmy wszyscy razem nie tylko w rodzinie,
ale i we dwie, zaprzyjaźnione i wzajemnie wspierające się rodziny. Dobrze
nam było razem. Samotne osoby nie wiedziały, co ze sobą robić, podczas
gdy nam czas płynął szybko, byliśmy wciąż zajęci: ja się uczyłem niemieckiego,
Joleczka uwijała się wokół dzieci i utrzymywała nas w higienie i poczuciu
opieki. Maryla i Zbyszek spędzali czas na zmienianiu Gosi pieluszek (dostawali
jednorazowe - co za luksus!), na praniach i wspólnych wieczorach z nami.
Gosia raz zachorowała, więc Zbyszkowie poznali również austriacki system
zdrowotny. Leki i wizyta u lekarza okazały się bezpłatne. Ja z kolei miałem
problem z zębem i udałem się do dentysty w miasteczku Goetzendorf. Dentysta
był bardzo miły i profesjonalny, co było nieoczekiwaną ulgą dla mojego
upokorzonego ego. Zabieg odbył się szybko i z doskonałym znieczuleniem
- to było mi zupełnie nieznane z Polski. Zarówno usługi medyczne i dentystyczne
były bezpłatne dla uchodźców.
We wrześniu, zaczęło się robić chłodniej,
widzieliśmy ciężarówki zrzucające na stosy drzewo do palenia, pewnie do
tych małych żelaznych piecyków na rozkraczonych nóżkach. Zaczynaliśmy się
niepokoić, bo nie mieliśmy ciepłych ubrań - w końcu wyjeżdżaliśmy tylko
"na wakacje do Włoch". Pocztą z ust do ust dostaliśmy wiadomość, że przed
nastaniem chłodów, przeniosą wszystkie rodziny do różnych pensjonatów na
terenie Austrii. Tu mieli pozostać tylko single.
Oto wspomnienie jednego z ówczesnych
singli z Goetzendorf, który przebywał tam do końca:
"W obozie mieszkali głównie mężczyźni,
w naszym bloku mieszkała dziewczyna, ale nie pamiętam już jej imienia,
pamiętam za to, jak jej alfons chciał skakać z parapetu po pijaku, kiedy
spodobał jej się inny chłopak. Podobno była tanią rozrywką, ale po tym
jak ktoś się zaraził straciła wielu klientów. Dzień w obozie zaczynał się
zwykle śniadaniem, po którym oglądało się listy na interview"w poszczególnych
ambasadach. Później szło się do miasteczka albo drzemało na swojej pryczy
albo piło i czekało do obiadu, po którym czekało się do kolacji i dalej
piło i tak do rana. Noc w obozie często była głośna i wiele razy słychać
było oddalone odgłosy bójek, czasami krzyk Stacha. Stachu z reguły spędzał
dzień w swoim łóżku bujając się w przód i w tył z musztardówką w ręku.
Od czasu do czasu wrzasnął do siebie, może na jakieś wspomnienie a może
tylko po to, żeby wzbudzić naszą uwagę. Od czasu do czasu odwiedzał nas
Andrzej. Kiedy sprzedał wszystko, co posiadał, chodził po salach i zbierał
na piwo. Zostały mu tylko dresy. I ciężko było się do niego zbliżyć, ponieważ
strasznie śmierdział amoniakiem. Ze wspomnień utkwiło mi, jak pewnego razu
w stołówce austriaccy kucharze dla zabawy wyrzucili na podłogę pudełko
pomarańczy i jak ludzie rzucili się do ich zbierania. W obozie byli też
tacy, co chcieli pracować. Chodziło się wtedy na stójkę pod obóz i ci,
co mieli szczęście dostawali pracę u bauera" w polu lub w winnicy. Była
to pewnego rodzaju walka, bo tylko kilku dostawało pracę na dwudziestu,
trzydziestu oczekujących. Pewnego razu jeden z podjeżdżających Austriaków
stracił drzwi od swojego auta, jak rzuciło się do niego za wielu chętnych.
Za dzień pracy można było dostać ze 100 szyli, zjeść obiad i wypić wino.
W zimie jeździliśmy na odśnieżanie Wiednia. Wstawało się wtedy o 4 rano,
żeby być o 5 pod biurem, wywalczyć swój numerek na łopatę z miejscowym
elementem i o siódmej być gotowym do pracy. Naszym szefem był Jugol i za
każdym razem, jak szliśmy na miejsce to on przystawał przy koszach na śmieci.
Widocznie znał te dobre, bo zawsze coś z nich wyjmował. Najlepszą pracę
dostałem przy powiększaniu muru w pewnym domu uciech. Pracowały tam dwie
Polki z Krakowa, oficjalnie na służbie. Drugiego dnia jeden z nas skaleczył
się w nogę i musieliśmy go wynieść na zewnątrz. Ten człowiek spał w grudniu
w swoim maluchu i tak miał nadzieję zarobić na lepszy samochód. W obozie
nie było ciepłej wody, grzaliśmy ją przy pomocy grzałek zrobionych z dwóch
żyletek, w dużych metalowych puszkach od konserw. W łazienkach większość
armatury była zniszczona a drzwi od kabin dawno już przestały istnieć.
Trzeba było uważać na ekskrementy a nocami na onanizujących się facetów.
Żeby utrzymać ciepło paliło się w każdej z sal węglem w żeliwnych piecykach.
Tam, gdzie można było, robiło się
dyżury i każdego dnia ktoś miał za zadanie przynosić opał i dbać o to,
żeby nie wygasł ogień. Na rurach często wieszało się skarpetki. Gorzej
było z praniem spodni czy koszul, większość jednak mężczyzn po pewnym czasie
zapominała o higienie, otępiale czekało się na przepustkę do raju tzn.
rozmowę o wizę wjazdową w jednej z trzech ambasad krajów emigracyjnych.
USA, Kanady i Australii. Wtedy ubierało się w to, co jeszcze nadawało się
do założenia między ludzi. Tak na co dzień nikt się niczym już nie przejmował,
a zmysł powonienia obojętniał na najgorsze zapachy. W obozie co jakiś czas
ktoś tracił swój portfel i nie wiadomo jak by człowiek uważał, pewnego
razu budził się bez dokumentów i ostatnich oszczędności. Mnie przydarzyło
się to raz, bo później nie było już co mi zabierać. Na interview w konsulatach
przygotowywało się historie o prześladowaniu. Trzeba było być politycznym
i mieć to jako tako umotywowane. Do USA trafiał najgorszy element, o dziwo
na dzień rozmowy w ambasadzie, zawsze trzeźwy. Wybite zęby i blizny były
dodatkowym atutem dla uzyskania amerykańskiej wizy..."
W ostatnim dniu września wszystkie
rodziny otrzymały skierowania do różnych innych miejsc na terenie Austrii,
my mieliśmy się przenieść do Podersdorf am See. W Goetzendorf zostali sami
single, a dla nas zaczęła się nowa i równie nieprzewidywalna faza naszego
życia w Austrii.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)
|