.
NUMER 8 / STYCZEŃ 2020

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 8) - Stan wyjątkowy (wojenny) w Polsce, a jak to było w Austrii... 

W nocy 13-go grudnia 1981 obudziłem się nagle. Było jeszcze ciemno, długo przed świtem. Poczułem przejmujący strumień energii przepływający przez moje ciało, jakby dreszcz, coś w moim wnętrzu, co przenikało całego mnie i coś jeszcze poza mną. Było to tak silne, że bałem się, że obudzę Joleczkę, która spała obok. Wstałem ostrożnie i cicho wysunąłem się z pokoju na korytarz. do łazienki. Tam siedziałem na krawędzi wanny i trząsłem się bezsilnie. Zrozumiałem, że dzieje się coś ważnego, chociaż nie miałem pojęcia, gdzie i co. Trwało to może z pół godziny, ale wydawało się trwać w nieskończoność. Nagle skończyło się równie nagle jak się pojawiło. Wróciłem cicho do pokoju, wszyscy spali. Wślizgnąłem się do łóżka, zapadłem w sen. Rano, gdy się obudziłem, znowu czułem we wnętrzu, jakieś dziwne uczucie, jakby głębokiego i ciężkiego smutku, ale bez wyraźnej przyczyny. Podzieliłem się moim doświadczeniem z Joleczką: - Mam wrażenie, że coś się dzieje, coś ważnego, coś dramatycznego, ale nie mam pojęcia co...

Joleczka przyznała, że jej sny były również ciężkie, czuła się tak, jakby w nocy płakała, ale nie pamiętała nic z tego, co jej się śniło. Wkrótce wstały dzieci i zeszliśmy na dół do jadalni. Byliśmy jak zwykle jednymi z pierwszych, śniadanie nie było jeszcze gotowe, więc siedzieliśmy spokojnie i spoglądaliśmy na zimny poranek za oknami, na z wolna opadające płatki śniegu. Było cicho i pusto. Zaczęli pojawiać się inni. Zazwyczaj hałaśliwi, śmiejący się głośno, tym razem wchodzili i natychmiast zasiadali przy stolikach, mieli poważne i zaniepokojone miny. Zapytałem czy coś się stało.
- To ty nie wiesz? - zdziwił się Gutek - jest stan wojenny w Polsce. 
- Co? Rosja napadła? - zapytałem przerażony. 
- Dokładnie nie wiadomo, co się dzieje - tłumaczył Gutek - ale Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Telewizja nadaje w kółko tylko mowę Jaruzelskiego. Zapowiada stan wojenny, czy wyjątkowy... Podobno wszyscy, którzy popierali "Solidarność" są w więzieniach czy w obozach. To się nazywa, że są internowani. 

W jadalni była ponura cisza, nikt nic konkretnego nie wiedział, wszyscy zaś wiedzieli, że źle się dzieje, ale co, ale jak? Nikt nie wiedział... Telefony do Polski nie docierały, nie było wiadomo, co się dzieje z naszymi rodzinami. Wieść o stanie wojennym w Polsce wkrótce rozeszła się po całym Podersdorfie. Jedyne, co można było zobaczyć w telewizji polskiej to przemówienie Jaruzelskiego, na okrągło. Media austriackie, możliwe że pod presją całego zachodniego świata, stały się nagle pełne sympatii dla narodu polskiego, wzywały do solidarności z tymi, którzy stali się ofiarami prześladowań reżimu. Nadeszła wieść, że w Polsce, na znak protestu przeciw godzinie policyjnej i temu co się dzieje, rozpoczęła się akcja palenia świeczek w oknach po zmroku.

Gdy tego wieczora wyszliśmy z dziećmi na spacer, zobaczyliśmy ze zdumieniem, że w prawie wszystkich domach na ulicach Podersdorfu również palą się świece i lampki w oknach na znak solidarności z Polakami. Byliśmy tym do głębi wzruszeni, było to jak nektar dla naszych znękanych serc. Po raz pierwszy na obczyźnie poczuliśmy się pełnoprawnymi członkami rodziny, ludzkiej rodziny.

Wspomnienie Zbyszka:

Niewiele pamiętam z okresu stanu wojennego. Nie jestem nawet pewien, jak informacja do nas dotarła. Wydaje się, że od jakiegoś przypadkowego Austriaka. W telewizji i w gazetach było oczywiście sporo o tym, co się dzieje w Polsce. W telewizji pokazali film z kościoła polskiego w Wiedniu. Leżał tam krzyżem jakiś Polak. W gazetach ukazały się po raz pierwszy artykuły pozytywne o Polakach. Pamiętam jeden z tytułem w rodzaju: "Polacy mieli rację". Napisał tam jakiś dziennikarz o polskim nazwisku, że uchodźcy polscy w Austrii przewidzieli, co się będzie działo i podjęli słuszną decyzję, wyjeżdżając z kraju. Była też historia o Polaku z Australii. Przeszedł do Polski nielegalnie ze Słowacji i pomógł komuś z rodziny przejść granice Słowacji i Węgier do Austrii. Ten Polak stał się bohaterem dla dziennikarzy. Sam też chyba uwierzył w swoją niezwykłą odwagę i mądrość, bo wybrał się do Polski ponownie. Tym razem został schwytany i wsadzony do więzienia. 

Nie pamiętam zbyt wiele z hotelu. Dla mnie stan wojenny był logicznym następstwem tego, co się działo w Polsce wcześniej. Tak naprawdę to obawiałem się wejścia rosyjskiej armii. Do dziś wierzę, że Jaruzelski uratował wielu ludzi od śmierci.

W wyniku stanu wojennego w Polsce i histerii mediów na ten temat, atmosfera polityczna w Austrii wobec Polski i nastroje w stosunku do uchodźców polskich diametralnie się zmieniły: z uprzedniej sporadycznie okazywanej niechęci i niemalże pogardy na falę zainteresowania i współczucia. Na ulicach Podersdorfu, w sklepach i w domach napotykało się na życzliwe spojrzenia ludzi i słyszało się ich przyjazne "Grüß Gott".

Do hotelu znoszono używane ubrania i składano je na stole w recepcji. Najlepsze z nich były natychmiast zabierane, większość jednak była podrzędnej jakości i nie bardzo nadawała się do użytku - z tych utworzył się dość pokaźny stos. Uchodźcy przebierali w tych ubraniach wybierając co lepsze i porzucając inne niedbale porozwalane lub rozrzucone na podłodze. Joleczka, gdy przechodziła obok, układała je wówczas starannie w uporządkowany stos, tak by ofiarodawcy nie czuli się urażeni na widok niedbałego traktowania ich darów współczucia. Jeden przedsiębiorczy Polak pakował wszystko co się dało i wysyłał do swej rodziny w Polsce. Później, gdy fala napływających dóbr się skończyła, spakował się sam i pojechał za swymi paczkami z powrotem do kraju.

Święta, święta i po świętach....

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, Martha Kaintz zaczepiła Joleczkę, która właśnie odprowadzała Magę do szkoły, i zaproponowała jej, by wraz z innymi, zaprzyjaźnionymi rodzinami przyszli z wizytą do jej domu. Tam Joleczka poznała Seppa, męża Marthy. Sepp, podobnie jak jego żona, był nauczycielem w szkole średniej w pobliskim miasteczku Frauenkirchen, był również organistą w kościele w Podersdorf i kierownikiem tamtejszego chóru. Sepp, w porozumieniu z miejscowym proboszczem, postanowił zorganizować dla Polaków pasterkę w kościele, z polskimi kolędami. By móc zagrać polskie kolędy, prosił by mu je śpiewać i w trakcie śpiewania zapisywał nuty a potem odgrywał je na swoim domowym klawikordzie. Joleczka wróciła z tej wizyty zachwycona rodziną Kaintz'ów.

Dotychczas trzymałem się z daleka od wizyt u mieszkańców Podersdorfu. Nie chciałem się czuć biednym uchodźcą, któremu udzielano litościwych audiencji, wydawało mi się to poniżej mojej godności. Tym razem jednak, wobec szczerego zachwytu Joleczki i pod wpływem impulsu odwagi, udałem się sam do domu Marthy i Seppa. Zapukałem. Otworzył mi Sepp i popatrzył na mnie zdziwiony.

- Słyszałem od mojej żony Joleczki - powiedziałem po prostu - że jesteście wspaniałymi ludźmi, więc postanowiłem was poznać. Jestem Jan. - wyciągnąłem rękę na powitanie.

Sepp w pierwszej chwili oniemiał ze zdumienia. Za moment, gdy dotarły do niego moje słowa, rozpromienił się i szerokim gestem zaprosił mnie do wnętrza. (Kiedyś później wyznał, że moja bezpośredniość w tym pierwszym zetknięciu zrobiła na nim tak duże wrażenie, że tego nigdy nie zapomniał.) Martha i Sepp wraz z dwojgiem dzieci: Susi i Peterem oraz z rodzicami Marthy, państwem Ziniel mieszkali w dużym, dwupiętrowym domu jednorodzinnym, otoczonym ogrodem. Było to, jak na standard Podersdorfu, luksusowe domostwo. Martha była szczupła, energiczna, rzeczowa. Mówiła szybko, ale wyraźnie, do rzeczy, krótkimi zdaniami z lekkim brzmieniem jakby kpiny w głosie. Z początku wydawała się dość chłodna i sucha w kontaktach, ale w miarę poznawania odkrywaliśmy jej wielkie serce i dbałość o innych. Joleczka i Martha przypadły sobie do gustu, potem zaprzyjaźniły się serdecznie. Sepp - pulchny, dobroduszny, okrągła twarz, w okularach, mówił powoli z lekko belferską, dla mnie dziecinną, powagą. Czuło się w nim natychmiast serdeczność i wielkoduszność. Przyznał mi kiedyś, długo później, że to "słowiańska uroda" Joleczki wzbudziła w nim pierwsze zaciekawienie i pragnienie zbliżenia się do nas, z czego następnie zrodził się pomysł zorganizowania Polakom pasterki na Boże Narodzenie.

Po tym pierwszym kontakcie, poczułem się u nich swobodnie i zacząłem pojawiać się na następnych wizytach wraz z grupą kilku Polaków, którzy przychodzili do Seppa, by ćwiczyć z nim kolędy i pieśni polskie by wystąpić jako chór na polskiej pasterce w wieczór wigilijny. W miarę poznawania się, zaprzyjaźniliśmy się z Marthą i Seppem serdecznie, byliśmy przez nich zapraszani na różne okazje rodzinne i dzięki nim poznaliśmy także ich rodziny i ich przyjaciół. (Przyjaźnimy się z nimi i regularnie kontaktujemy do dziś.)

Poprzez Marthę i Seppa, poznaliśmy także bliżej ich dwie serdeczne przyjaciółki: Marię Peck i Marię Bosch, które Joleczka już wcześniej spotkała na przyjęciu "basteln" u doktorowej Kristl Ganser. Poznaliśmy także ich mężów. Fritz Bosch, policjant, wesoły i jowialny, zagadał kiedyś do Krzysia, pokazał mu nawet swój samochód policyjny i biurko w urzędzie. Zaskarbił tym sobie wówczas długotrwałą admirację Krzysia. (Przez długi czas, marzeniem Krzysia było zostać policjantem; przeszło mu to chyba dopiero gdzieś w dwudziestym roku życia, a jeszcze do niedawna podczas trudnych chwil na uniwersytecie, mawiał: "a może by tak rzucić to wszystko i zapisać się do RCMP - Royal Canadian Mountain Police?!")

Poznaliśmy również rodziców Marthy, mieszkających z nimi, państwa Ziniel. Ojciec Marthy, emerytowany nauczyciel i były kierownik szkoły w Podersdorfie, wielka ex-figura, był dystyngowanym i spokojnym człowiekiem. Mało go poznałem, bo był już schorowany i słaby i większość czasu spędzał w swoim pokoju. Matka Marthy natomiast była niesłychanie żywą, energiczną i dominującą osobą. Słychać ją było w całym domu, jak rządziła i wyrażała swoje opinie. Zdaje się, że było to przyczyną sporadycznych konfliktów rodzinnych.

Na temat pani Ziniel, kilka wydarzeń zostało w mojej pamięci. Pani Ziniel lubiła ze mną rozmawiać, może dlatego, że sam nie miałem jej wiele do powiedzenia, ale za to uważnie jej słuchałem, nie zdradzając się, że nie zawsze wszystko z jej tyrad rozumiem. Z początku, gdy próbowałem zagadać do niej po angielsku, pani Ziniel z lekką irytacją w głosie powiedziała, że nie zna angielskiego, ale przyznała mi się z dumą, że za to mówi po francusku i wypowiedziała kilka zdań w rodzaju: "Comment allez-vous?" (jak się pan ma?) i "Il fait beau aujourd’hui" (jest piękna pogoda dzisiaj). Odetchnąłem wówczas z ulgą, że nie muszę bąkać po niemiecku i ze swobodą zagadałem do niej po francusku. Pani Ziniel cofnęła się z lekka, spojrzała na mnie jakby urażona i dodała po niemiecku, że już dużo z francuskiego zapomniała. I tak zostaliśmy przy niemieckim. Świadoma mojej słabej znajomości języka niemieckiego, pani Ziniel mówiła do mnie bardzo wyraźnie i powoli, ale także bardzo głośno. Martha słysząc to powiedziała do niej od niechcenia: "Ależ Mamo... jak rozmawiasz z Janem, to nie musisz krzyczeć. On zupełnie dobrze słyszy, tylko nie zawsze rozumie."

Wigilia 1981...

W wigilię z samego rana, gdy Joleczka wyszła na spacer z dziećmi, podeszła do niej matka Marii Peck i wręczyła jej sporą paczkę. Powiedziała, że w paczce jest świeżo zakupiona ciepła bielizna dla tuzina osób i prosiła, by rozdać ją pomiędzy tych, którzy tego potrzebują. Kontynuując przyjazną rozmowę, zaprosiła Joleczkę, mnie i dzieci do swego domu na pierwszy dzień świąt. Następnie, pod hotel Tauber podjechała swym samochodem Kristl Ganser, żona doktora i poprosiła Joleczkę o wyjście na zewnątrz. Tam otwarła bagażnik i wyjęła duże pudło wypełnione po brzegi pomarańczami, czekoladami i różnymi łakociami pochodzącymi ze zbiórki towarzystwa podersdorfskich pań. Poprosiła, by Joleczka przyjęła to pudło jako prezent świąteczny dla Polaków. Były to wówczas niezwykłe dla nas rarytasy. Joleczka natychmiast powiadomiła Ewę i Marylę. Zebrały się w jednym z pokoi by rozdzielić te dobra pomiędzy uchodźców. Zrobiły listę wszystkich mieszkańców i od razu było jasne, że nie wystarczyłoby ciepłej bielizny dla wszystkich. Wiedząc, kto, kiedy przyjechał i w jakiej sytuacji materialnej się znajduje, starały się rozdzielać te rzeczy tak, by przede wszystkim dostały te rodziny, które były w największej potrzebie, gdyż wyjeżdżali z Polski jeszcze w lecie i nie mieli ciepłych ubrań na zimę. Wszystkie dzieci, natomiast, dostały pięknie zapakowane paczki z łakociami, niby od św. Mikołaja.

Te nasze dziewczyny zostały później skrytykowane, że podział był tendencyjny i niesprawiedliwy. A kto je skrytykował? Zrobił to ten sam Polak, który pojawił się w Podersdorfie na krótki czas, zbierał co się tylko dało, pakował w paczki i wysyłał do swojej rodziny w Polsce, a potem sam zniknął z paczkami na dobre.

Na kolację w wieczór wigilijny, poprosiliśmy Tauberów by według polskiej tradycji podali tylko posiłki bez mięsa. (Austriacy nie przestrzegają tej tradycji). Tauberowie stanęli na wysokości zadania, jadalnia była świątecznie przystrojona, zapaliliśmy świeczki, było uroczyście i nastrojowo, kolacja była rzeczywiście świąteczna, bezmięsna, smaczna i gustownie podana. Mieliśmy prezenty dla dzieci, zakupione za pieniądze zarobione w winnicy, Joleczka wręczyła mi wełnianą kamizelkę w wielokolorowe wzorki, którą zrobiła dla mnie na drutach w czasie spotkań "basteln" u Kristl Ganser.


 
O dziesiątej wieczorem, Polacy zebrali się w kościele na polską pasterkę, zorganizowaną przez Seppa. Pasterka była o dziesiątej, bo zaraz po niej, o północy, miała odbyć się pasterka austriacka. Kościół był pełen, przyszli uchodźcy ze wszystkich pensjonatów Podersdorfu i okolic. Było również kilkoro Austriaków, którzy przyszli albo z przyjaźni i solidarności albo z ciekawości. Sepp grał na organach, a my, którzy ćwiczyliśmy u Seppa jako chór śpiewaliśmy kolędy. Msza była prowadzona z pełnym namaszczeniem przez proboszcza, co mu się specjalnie chwaliło, bo miał przed sobą jeszcze jedno takie nabożeństwo. Po komunii, gruchnęliśmy historycznym patriotycznym hymnem kościelnym:

Boże coś Polskę przez tak liczne wieki,
Otaczal blaskiem potęgi i chwały,
Coś ją osłaniał tarczą swej opieki
Od nieszczęść, które przygnębić ją miały.

Przy refrenie, który śpiewaliśmy tak głośno, że słychać nas było daleko, na zewnątrz kościoła, na twarzach wszystkich pojawiły się łzy wzruszenia: 

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!

I następna zwrotka:
 
Niedawnoś zabrał wolność z polskiej ziemi 
A łez, krwi naszej popłynęły rzeki; 
Jakże to okropnie to być musi z temi, 
Którym Ty wolność odbierzesz na wieki 

Gdy doszliśmy znowu do refrenu, płakały już nawet największe zapijusy: 

Przed Twe ołtarze zanosim błaganie: 
Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie!

Na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, byliśmy zaproszeni na obiad do rodziców Marii Peck, którzy mieszkali w małym domku tuż przy hotelu Tauber. Byli to starsi państwo, już na emeryturze, bardzo grzeczni, spokojni, cisi. Po wypowiedzeniu formułek grzecznościowych, których znaliśmy tylko bardzo ograniczoną ilość i po zjedzeniu posiłku, w czym mieliśmy większą wprawę, zasiedliśmy do herbaty i ciasteczek. Gospodarz przyznał, że jest entuzjastą papieża, wychwalał jego niezwykłość, jego hardą postawę wobec fundamentalnych zasad religii, jak również jego wpływ na politykę światową,  a w szczególności Polski. W prezencie wręczył nam kasetkę z nagraniami pieśni śpiewanych przez papieża, a następnie włączył telewizor, nastawił kanał z Watykanem, gdzie akurat papież wygłaszał swoją coroczną świąteczną homilię. Siedzieliśmy i gapiliśmy się w telewizor. Nie bardzo wiadomo było o czym mówić, gospodarze grzecznie wypytywali o sytuację w Polsce, o której wiedzieliśmy mało, tyle co z gazet, nasz język niemiecki był jeszcze zbyt prymitywny, by mówić o naszych uczuciach czy opiniach. Wkrótce rozmowa zamarła. Widać było wyraźnie, że pan domu gwałtownie szuka tematu, o którym można by było porozmawiać.

- A wiecie - oznajmił - ja trochę znam Polskę, byłem tam kiedyś.
- O tak? - zapytałem z ożywieniem - gdzie, kiedy?... 
- Ano - odpowiedział chętnie gospodarz - byłem w Krakau i w Breslau i w okolicach... 
- No i co - dopytywałem się - i jak się panu podobało? 
- Podobało się i nie podobało się - powiedział żywo pan domu - to były takie czasy, ale ale... mam nawet jeszcze zdjęcia z tamtych czasów.
Podniósł się energicznie z fotela i podreptał do komody. Wyciągnął stamtąd stary gruby album i rozłożył go sobie na kolanach. Pochyliliśmy się z ciekawością. Jego żona wydawała się z lekka zaniepokojona. 
- Eee tam - rzuciła - co tam będziecie stare zdjęcia oglądać. 

Pan domu jednak przeglądał już kartka po kartce i pokazywał nam jak był dzieckiem, jak był młodzieńcem, jak się ożenił i wreszcie... jak znalazł się w Polsce. Na środku strony było wpięte duże zdjęcie pana domu w grupie rozbawionych kolegów, wszyscy w hitlerowskich mundurach Wehrmachtu, na tle niemieckiego czołgu z lufą skierowaną wprost na kamerę. Joleczka i ja zastygliśmy. Nie wiedziałem, jak mam zareagować, co powiedzieć. Czy mam do czynienia z głupotą czy ze zniewagą. Tej drugiej nie podejrzewałem, byli zbyt na to mili, życzliwi i uprzejmi, zostawało więc to pierwsze - głupota. Nie chciałem się odzywać, by nie robić afery. Joleczka też milczała. Gospodarze musieli się zorientować, że coś tu nie gra. Czułem, że oboje w panice szukają jakiegoś wyjścia.

- No... - wreszcie wybąkał gospodarz - ja wiem... to czasy wojenne, może nie powinien był wam pokazywać tego zdjęcia... ale wiecie... była wojna... ja też musiałem iść na wojnę... choć nie chciałem, nikt nie chciał, a ja zresztą... byłem tylko kucharzem. 
- Ja, ja - pokiwałem głową ze zrozumieniem - ich verstehe... 

Z braku lepszego zajęcia, kartkowaliśmy więc dalej ów stary album. Przed naszymi oczami przesuwały się zdjęcia tych, którzy kolejno się rodzili, tych co się żenili i tych co umierali, ale ja myślami byłem już gdzie indziej. Zdaje się, że przejrzeliśmy wszyscy ten album do końca w trochę przyśpieszonym tempie, zrobiło się już dość późno, wstaliśmy, pożegnaliśmy się i wyszliśmy. W drodze do domu nie komentowaliśmy wizyty.

Z Sylwestra i Nowego Roku, niewiele sobie przypominam. Tauberowie przygotowali salę jadalną z dbałością, jedzenie było bardzo dobre. Było trochę muzyki i tańców, niewiele, bo nikt nie miał na to ochoty. Nastroje nie były dobre do zabawy, niepokoiliśmy się o nasze rodziny, od których nie mieliśmy wiadomości. Austria i Podersdorf bawiły się hucznie, ale nam było ciężko na sercach......
 

Jan Duniewicz 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)
 
 
 
 
 

 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ