.
NUMER 6 / LISTOPAD 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi - (cz. 6) - Austria 1981  

Podersdorf am See... (1)

Podersdof am See to maleńkie 1,5-tysięczne miasteczko odległe około 60 km na południowy wschód od Wiednia, a nazywa się tak, bo leży nad rozległym, płytkim, (można powiedzieć po kolana), ciepłym jeziorem Neusiedlersee. Na nim przebiega granica Austrii z Węgrami, w regionie Burgenland, znanym głównie z winnic, a więc naturalnie także i z produkcji win.

Oczywiste więc, że Podersdorf i jego okolice zamieszkane są głównie przez tych, którzy uprawiają winorośla, wyrabiają wino i prowadzą winiarnie. Jeśli do tego dodać owo jezioro i łagodny klimat, to do tego raju na ziemi z pewnością zjeżdżają  liczni turyści, a więc trzeba koniecznie dorzucić tu jeszcze pensjonaty, hotele, restauracje. W środku miasteczka stoi, a jakże, kościół z górującą nad wszystkimi zabudowaniami wieżą.

Z Goetzendorf dojechaliśmy do Podersdorfu w kolumnie kilku samochodów za autobusem, który wiózł tych, bez własnych środków transportu. Przybyliśmy więc w grupie kilkunastu rodzin i zostaliśmy rozparcelowani do kilku miejscowych hotelików i pensjonatów. Właściciele, zapewne wobec kończącego się sezonu turystycznego, uznali, że im się opłaca taka klientela ze stałą opłatą rządową, szczególnie wobec zbliżającej się zimy, podczas której nie ma tam turystów, a więc ani co robić, ani jak zarobić. Dodatkowym ważnym, atrakcyjnym aspektem dla tamtejszych mieszkańców stanowił fakt, że uchodźcy stanowili tanią, bardzo tanią(!) i łatwo dostępną siłę roboczą, szczególnie przydatną do wykonywania trudnych prac konstrukcyjnych, prac na farmach, w winnicach, wokół zabudowań i w samych domach. Właśnie zaczynało się winobranie. Byliśmy tu dla nich, jak dary z nieba, ale o tym nie wiedzieliśmy. 

Zbyszkowie i my wraz z kilkunastoma innymi rodzinami z Polski i Czechosłowacji zostaliśmy przydzieleni do hotelu "Tauber", który był jeszcze otwarty dla gości.

Młoda, ładna recepcjonistka grzecznie przydzielała nam pokoje. Otrzymaliśmy pokój na pierwszym piętrze na końcu korytarza. Szło się doń korytarzem o miłym zapachu rozchodzącym się z dużych wazonów wypełnionych świeżymi kwiatami.

Niewielki, czysty pokój z niedużą umywalkę, miał też balkon i, co było bardzo ważne dla Joleczki, otoczony skrzynkami pełnymi kwiatów. W pokoju stały dwa, zsunięte z sobą wygodne łóżka i mała, rozkładana do spania kanapa, na której układaliśmy dzieci do spania "na waleta", a wszystko pokryte śnieżnobiałą pościelą, wraz z poduszkami i kołdrami. Na wyposażeniu była też spora szafa z dużym lustrem w drzwiach. Ściany wytapetowane kwiatowym, słonecznym pejzażem, coś jakby słoneczniki w jasnych, pomarańczowo-złotych kolorach robiły radosne wrażenie.

Łazienka była wprawdzie na korytarzu, wspólna dla trzech pokoi tego skrzydła, ale przestronna, wygodna, z gorącą wodą do wanny i prysznica, wyposażona w takie luksusy, jak stos świeżych ręczników, pachnące mydło i szampon, wszystko w subtelnych szaro-różowych wzorkach i odcieniach. Cóż to była za rozkosz...

Hotel stał tuż przy szerokiej, piaszczystej plaży jeziora Neusiedlersee, deptak prowadził na długie spacerowe molo z latarnią na końcu. Wprawdzie była jesień, ale było jeszcze wystarczająco ciepło, by docenić otaczające nas piękno. Listowie drzew nabierało dopiero swych żywych jesiennych kolorów, na ulicach, trawnikach leżały kasztany, których  było mnóstwo i dla których Austriacy zyskali sobie lekceważące miano "Kasztanów". Po 1.5-miesięcznym pobycie w spartańsko-ponurym Goetzendorf, mieliśmy wrażenie, że dostaliśmy się do raju. Z trudem mógłbym sobie wyobrazić lepsze wakacje w Polsce, chyba, że w Sopocie, na który nas wówczas i tak nie było stać. 

Pierwszego wieczoru zrobiono dla nas w hotelu przyjęcie powitalne z wyszukanymi daniami i doborem win. Byli tam prawdziwi kelnerzy, którzy, uśmiechając się profesjonalnie, uwijali się wokół stolików. Nawet właściciel hotelu, Herr Tauber w smokingu, w białej koszuli i muszce pojawiał się czasem, wędrował od stolika do stolika, kłaniał się, uśmiechał i wypytywał czy nam smakuje. Nie bardzo mogliśmy wierzyć własnym oczom, a ja przyglądałem się podejrzliwie czy przypadkiem nie pomylono nas z kimś innym, z jakąś grupą prominentów, która w każdej chwili mogła się pojawić. Co wtedy? Czy zabiorą nam sprzed nosa te smaczne, pięknie podane dania i wykopią nas na ulicę? Hmm... nic takiego się nie stało, przyjęcie trwało do późnego wieczora.

Nazajutrz otrzymaliśmy równie wykwintne śniadanie, potem obiad i kolację z równie uprzejmą i szybką obsługą. Czy było to możliwe? Z jakiej to racji? Byliśmy zupełnie nieprzygotowani na taki obrót losu i oczekiwaliśmy na jakąś katastrofę, tylko nie wiedzieliśmy jak i kiedy się pojawi.

Burza nadciągnęła od strony samych Polaków. Wśród nowo-przybyłej fali uchodźców z Polski, były dwie młode pary z małymi dziećmi, które zachowywały się bardzo buńczucznie. Jedna z nich, w pewnym momencie, zrobiła głośną awanturę w jadalni, że jedzenie hotelowe nie posłużyło któremuś z ich dzieci. Na korytarzu pojawiła się Frau Tauber, właścicielka hotelu. Zbyszek został powołany na tłumacza. Polak o aroganckiej twarzy, trzymając za rękę swego kilkuletniego syna i pokazując na niego oskarżycielskim gestem, kazał przetłumaczyć na niemiecki, że jego dziecko porzygało się na skutek wczorajszego jedzenia i że albo jedzenie było nieświeże albo ciężkostrawne. Frau Tauber ze zgorszonym zdziwieniem twierdziła, że jedzenie jest świeże i nie może być ciężkostrawne, bo ona sama sprawdza jakość, jej dwoje dzieci, w podobnym wieku, odżywiają się dokładnie tymi samymi daniami. Na to Polak stwierdził, że jego dzieci powinny dostawać oddzielne i specjalne dla nich jedzenie, zagroził, że oskarży hotel o złe traktowanie jego dzieci i o doprowadzenie ich do choroby. Frau Tauber na to, twardym już tonem, powiedziała, że dobrze, żeby wypisać na kartce wszystkie specjalne życzenia i ona je rozpatrzy. Życzenia takie rzeczywiście zostały spisane i zaprezentowane Frau Tauber. Życzenia te zawierały wprawdzie zrozumiałe potrzeby młodych małżeństw z maleńkimi dziećmi (np.: mleko w proszku Milupa, jednorazowe pieluszki), ale sposób, w jaki zostały one niejako rzucone w twarz właścicielce hotelu, dokonał nieodwracalnych zniszczeń w relacjach między mieszkańcami hotelu a ich właścicielami. Zaczęła się szybka degradacja jakości serwisu. Ów arogancki Polak wraz ze swoją rodziną wyprowadził się wkrótce z Podersdorfu, ale zostawił po sobie bagaż konfliktów, wzajemnych niechęci i walki podjazdowej.

Tymczasem Tauberowie zorientowali się, że, z jakością czy bez jakości, dostaną tyle samo pieniędzy, więc zaczęli stopniowo coraz bardziej "oszczędzać" na wydatkach. Najpierw w hotelu zredukowano obsługę restauracji do niezbędnego minimum; zniknęli kelnerzy, trzeba było teraz stawać w kolejce do okienka po swoje dania, podawane w tych samych talerzach (drugie danie w talerzach po zupie - to szczególnie poruszyło Polaków; później okazało się być powszechnym obyczajem w austriackich domach), zdjęto ze stołów śnieżnobiałe obrusy i w zamian położono ceraty. Skończyło się sprzątanie pokoi i tygodniowa wymiana pościeli, można było samemu wymienić ją raz na miesiąc. Przestano sprzątać korytarze, z których zniknęły wazony z kwiatami, a także zaprzestano dbać o łazienki, zniknęły z nich mydła, szampony i, jak dotychczas, zawsze czyste ręczniki.

Tu rozpoczęła się dla wszystkich lekcja "odpowiedzialności zbiorowej".

Jak wygląda wspólna łazienka, jeśli ktoś, kto się kąpał, nie umyje po sobie wanny, a ten następny nie czuje, że powinien sprzątać najpierw po poprzedniku, a później jeszcze i po sobie, szczególnie gdy nie ma środków czyszczących? Jeszcze gorzej, jeśli zatka się odpływ od wanny, kto go przepcha i umyje wannę? Co się stanie, jeśli zatka się toaleta? Joleczka, bardzo wrażliwa na estetykę i przyzwyczajona do nieskazitelnej czystości, przeżywała to z większym bólem niż wielu innych. Ze wstydu przed sobą i innymi, starała się wprawdzie utrzymywać tę wspólną łazienkę w czystości, sprzątać, ile się dało, nieraz kilkakrotnie w ciągu dnia, ale ponieważ inni o to nie dbali, stawało się to nieustannie frustrującą walką z wiatrakami. Degradacja serwisu najprawdopodobniej nastąpiłaby u Taubera tak czy inaczej, tyle że może kilka dni lub tygodni później. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że właściciele sąsiednich hoteli dla uchodźców wpadli na taki pomysł już od pierwszego dnia i to na pełną skalę; natychmiast zwolnili całą obsługę, ograniczyli niemalże do zera dostawę prądu (ogrzewanie i nawet światło), zmniejszyli racje żywnościowe, a nawet zaczęli dostarczać już przedawnione (czasem spleśniałe) jedzenie, dopóki przypadki zatruć nie zaalarmowały miejscowego lekarza.

W hotelach zaczęły się dysonanse, jatki, kłótnie. Łazienki, toalety, korytarze, a nawet poszczególne pokoje zaczęły nabierać niechlujnego wyglądu, odór z nieczyszczonych i zatkanych toalet i łazienek rozchodził się po hotelu, łącząc się z "zapachem" rozlicznych bełtów konsumowanych przez mieszkańców pogrążonych w rozpadającej się ogólnej degrengoladzie. Na brudnych, cuchnących korytarzach przewalały się dzieci rodziców, którzy do późnych godzin odsypiali swe nocne gry w karty i pijatyki i nie chcieli zajmować się dziećmi. W oczekiwaniu na dalszą emigrację, dla jednych więc był to okres moralnej degradacji i rozpadu, dla drugich zaś był to nieubłagalny test indywidualnej lub grupowej godności, samodyscypliny, a także intensywny trening pozytywnego, konstruktywnego stosunku do życia, do otoczenia, do ludzi. 

Był to kolejny etap nieustannego, subtelnego, ale głębokiego i bardzo ważnego doświadczenia o długoterminowych skutkach. Niedługo po naszym przyjeździe w recepcji hotelu pojawili się "bauerzy": właściciele winnic i farmerzy z nadzieją na znalezienie taniej siły roboczej. 

Recepcjonistka dzwoniła do Zbyszka do pokoju, prosząc go o pomoc w tłumaczeniach. Zbyszek starał się negocjować dobrą cenę i przy okazji udało mu się załatwić pracę dla siebie i dla mnie. Pierwsza umowa była: trzydzieści szylingów (3$) na godzinę włącznie z obiadem. Później jednak, farmer, który się z nami ugodził, zerwał naszą umowę. Jakiś inny Polak, który też znał niemiecki, "podłożył nam świnie" i - za 5 szylingów mniej - wynegocjował tę pracę dla siebie i dla swoich kolegów. Joleczka i Maryla były tym mocno rozczarowane, bo od dawna już potrzebowaliśmy pieniędzy; nam zaś ze Zbyszkiem nie zepsuło to humorów. Było to poniżej naszej godności przepychać się o taką pracę, mieliśmy wyższe i bardziej dalekosiężne plany. Na dodatek, tego samego dnia, później, przyjechali jeszcze inni farmerzy. Wtedy to Joleczka i Maryla postanowiły wziąć sprawę w swoje ręce, znalazły sobie pracę w winnicy za, stające się już standardem, 30 szylingów za godzinę z obiadem.

Nasi współ-Polacy, nie umiejący się lepiej zaprezentować, bezustannie pchali się sami do farmerów, a ci szybko się zorientowali, że mogą mieć pracowników za właściwie każdą cenę. Gdy brakowało tłumacza, bauerzy posługiwali się językiem gestów, głównie palców, którymi pokazywali, ile można zarobić za godzinę pracy. Dawało to Polakom złudne poczucie ważności i zabezpieczenia materialnego. Stawki były tak niskie, że nikt z Austriaków nie przystałby na nie, nawet gdyby mu płacono podwójnie, ale dla nas, uchodźców, nawet te stawki były już wysokie, bo powyżej zera. Tak więc codziennie spora grupa, właściwie większość uchodźców, łącznie z naszymi paniami, udawała się z rana do pobliskich winnic ścinać winogrona lub wykonywać inne prace. Zbyszek i ja zostawaliśmy z dziećmi. Dziewczyny przyjeżdżały późnym popołudniem, zwykle z plastikowymi kubełkami pełnymi winogron. Nigdy w życiu przedtem ani potem nie jedliśmy takich ilości winogron. Bardzo nam smakowały, jakoś nie mogliśmy się nimi nasycić.

Po kilku dniach Zbyszek i ja też dostaliśmy pracę w winnicy. Tam, równym rytmem przesuwaliśmy się wzdłuż długich szpalerów winorośli nie sięgających 1.5 metra wysokości. Szło się parami wzdłuż krzewów pracowicie ścinając nożycami winne grona i wrzucając je do koszy. Gdy kosze były pełne nosiło się je na koniec szpaleru, gdzie wrzucało się grona na kupę do platformy-przyczepy od traktora. Była to dość łatwa, nawet przyjemna, choć żmudna praca, mogliśmy sobie do woli rozmawiać, więc usta nam się prawie nie zamykały. Gdzieś w połowie dnia, po posiłku, wśród krzewów pojawił się jakiś Polak o twarzy szczurka, który, znając niemiecki, przyjął rolę lidera i "rządził" Polakami, płaszcząc się przed zatrudniającym nas Austriakiem. Ów samozwańczy lider spojrzał na nas przebiegle ze złośliwym błyskiem w oku i powiedział, że pracujemy zbyt wolno i farmer nie chce już nas więcej zatrudniać. Urażeni, ale dość chętnie i bez wahania, zostawiliśmy narzędzia pracy, czyli kosz i nożyce i ruszyliśmy w kierunku wsi.  Nieco później ów Polak znalazł nas ponownie, aby powiedzieć, że się pomylił i że to chodziło o dwóch innych Polaków i że to tamci zostali zwolnieni.

My jednak, urażeni do żywego nie wróciliśmy już do pracy. Dziewczyny wydawały się pracować chętnie, podczas gdy dla nas, ta praca ani ta płaca nie były na nasza miarę, poza tym trzeba było też zajmować się dziećmi.

Dziewczyny pracowały regularnie, codziennie. Gdy z upływem dnia kończyły im się wszystkie ploteczki i inne ciekawe tematy, śpiewały ze śmiechem: "zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić...". Tak pracowały aż do późnych listopadowych zbiorów, gdy zaczynały się już przymrozki. Trzeba było wówczas chodzić godzinami w kaloszach po wyziębionym, podmokłym, gliniastym terenie. Słońce w tym czasie wstawało blade i słabo grzało. 

Wtedy to właśnie winogrona, tak zwane "spaetlaese" "późno-zbiory" były największej wartości, ale zbieranie było bardzo trudne. Grona musiały być cięte zaraz po pierwszych przymrozkach, gdy były jeszcze zaszronione, gdyż wówczas gromadziły w sobie największą ilość cukru. Nie można było używać rękawiczek, by nie zniszczyć gron, a były one oślizłe, niemiłe w dotyku, spleśniałe, klejące się i zalewały sokiem palce, przy tym, ponieważ były oszronione, po kilku godzinach takich zbiorów, palce marzły do bólu. 

Właściciel winnicy nerwowo i z wielką ekscytacją biegał pomiędzy rzędami winorośli i mierzył specjalnym wskaźnikiem poziom cukru w gronach. Ta zawartość cukru była szczególnie ważna, bo ceny wina wytoczonego z tych gron, jeśli odpowiadały odpowiednim normom, sięgały kilkuset dolarów za butelkę. I to dlatego te "późno-zbiory" były traktowane jak największa świętość. 

Zbyszek i ja zaprzyjaźniliśmy się z Gutkiem i jego żoną Lidią. W Polsce mieszkali w Gdańsku, gdzie Gutek, inżynier, pracował w stoczni, a Lidka była nauczycielką. Mieli dwuletnią córeczkę i Lidka była znowu w ciąży. Później, jeszcze w Podersdorfie urodził im się syn. Gutek miał życzliwy charakter i jako dobry mąż i ojciec nieustannie poszukiwał i załatwiał pracę, gdzie się dało, również Zbyszkowi. I tak, Zbyszek dostał pracę na kilka dni we wsi u farmera, który rozbudowywał dom. Nosił tam cegły i zaprawę. Któregoś dnia, po pracy, farmer zabrał Zbyszka i Gutka do swojej piwnicy, gdzie trzymał wino. Był już trochę podpity, bo każdego dnia pili razem wino w czasie obiadu i po pracy. Tym razem farmer wypił jednak więcej niż normalnie. Opowiadał im o beczkach z winem, później zmienił temat na swoje domowe kłopoty. Córka wychodziła za mąż, musiał szykować dom dla niej i zięcia. Żona stale gderała a brat miał wypadek na jego budowie, gdyż upadła na niego ściana i niewiele brakowało, by wydarzyło się nieszczęście.  Z tej melancholii farmer wyciągnął najpierw jedną, a później drugą butelkę wina "spaetlaese". Butelki były znacznie mniejsze niż normalnie. Takie wino może kosztować czasami setki szylingów czy dolarów. Wypili ze dwie butelki tego drogiego, słodkiego wina.  Gdy kończyli biesiadę pojawiła się żona farmera i zaczęła się III wojna światowa. Farmer zdążył tylko powiedzieć im, by szybko zmywali się do hotelu i zaraz sam dał drapaka gdzieś między beczki.

Później Gutek nawiązał dość bliskie stosunki z rodziną tego farmera. Pracował u niego całą zimę. Farmer został ojcem chrzestnym jego syna Maćka. Gutek też odwiedził tegoż farmera kilka lat później, już po tym, jak się osiedlił z rodziną w Australii. Zbyszek pracował w tym gospodarstwie dużo krócej. Później zatrudnił go jeszcze ktoś inny ze wsi. Spędził u tego, kolejnego bauera, tylko parę dni. Od pierwszego dnia pracy zdał sobie sprawę, że bauer niechętnie widzi to, że Zbyszek rozumie niemiecki o wiele lepiej niż on sobie wyobrażał. A gdy Zbyszek naiwnie przyznał mu się, że pracował w Polsce jako komputerowiec, szybko stracił pracę. Otóż, bauer odnawiał dom dla kochanki i miał jakieś niezbyt legalne interesy, włącznie z nielegalną budową. Być może obawiał się, że Zbyszek usłyszy czy przeczyta i zrozumie coś, czego nie powinien.

Milan, do którego powoli zaczynałem się przyzwyczajać, załatwił Zbyszkowi i mnie kilkudniową pracę w zimie u bauera dla którego sam pracował. Przycinaliśmy winogronowe gałęzie do sadzenia na wiosnę. Milan był bardzo dumny z tej pracy - płacili nam czterdzieści szylingów za godzinę!

Oto jedno ze wspomnień Zbyszka:

"Krótko po przyjeździe do Podersdorfu przeczytałem w gazecie, że mogę mieć samochód za darmo na tydzień. Pamiętając historie opowiadane w Polsce o wielu darmowych prezentach na Zachodzie, wypełniłem kupon z gazety i wysłałem. Parę dni później zadzwonił telefon w pokoju. Recepcjonistka - hotel jeszcze wtedy był otwarty dla gości - powiedziała mi, że ktoś do mnie dzwoni. Był to sprzedawca samochodów. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy mi powiedział, że dostanę samochód za darmo na tydzień, jeśli ... go kupię! Może nie pierwsze, ale jedno z pierwszych moich spotkań z kapitalizmem." 
 

Jan Duniewicz 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)  
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ