Emigracyjne drogi - (cz.
6) - Austria 1981
Podersdorf am See... (1)
Podersdof am See to maleńkie
1,5-tysięczne miasteczko odległe około 60 km na południowy wschód od Wiednia,
a nazywa się tak, bo leży nad rozległym, płytkim, (można powiedzieć po
kolana), ciepłym jeziorem Neusiedlersee. Na nim przebiega granica Austrii
z Węgrami, w regionie Burgenland, znanym głównie z winnic, a więc naturalnie
także i z produkcji win.
Oczywiste więc, że Podersdorf i jego
okolice zamieszkane są głównie przez tych, którzy uprawiają winorośla,
wyrabiają wino i prowadzą winiarnie. Jeśli do tego dodać owo jezioro i
łagodny klimat, to do tego raju na ziemi z pewnością zjeżdżają liczni
turyści, a więc trzeba koniecznie dorzucić tu jeszcze pensjonaty, hotele,
restauracje. W środku miasteczka stoi, a jakże, kościół z górującą nad
wszystkimi zabudowaniami wieżą.
Z Goetzendorf dojechaliśmy do Podersdorfu
w kolumnie kilku samochodów za autobusem, który wiózł tych, bez własnych
środków transportu. Przybyliśmy więc w grupie kilkunastu rodzin i zostaliśmy
rozparcelowani do kilku miejscowych hotelików i pensjonatów. Właściciele,
zapewne wobec kończącego się sezonu turystycznego, uznali, że im się opłaca
taka klientela ze stałą opłatą rządową, szczególnie wobec zbliżającej się
zimy, podczas której nie ma tam turystów, a więc ani co robić, ani jak
zarobić. Dodatkowym ważnym, atrakcyjnym aspektem dla tamtejszych mieszkańców
stanowił fakt, że uchodźcy stanowili tanią, bardzo tanią(!) i łatwo dostępną
siłę roboczą, szczególnie przydatną do wykonywania trudnych prac konstrukcyjnych,
prac na farmach, w winnicach, wokół zabudowań i w samych domach. Właśnie
zaczynało się winobranie. Byliśmy tu dla nich, jak dary z nieba, ale o
tym nie wiedzieliśmy.
Zbyszkowie i my wraz z kilkunastoma
innymi rodzinami z Polski i Czechosłowacji zostaliśmy przydzieleni do hotelu
"Tauber", który był jeszcze otwarty dla gości.
Młoda, ładna recepcjonistka grzecznie
przydzielała nam pokoje. Otrzymaliśmy pokój na pierwszym piętrze na końcu
korytarza. Szło się doń korytarzem o miłym zapachu rozchodzącym się z dużych
wazonów wypełnionych świeżymi kwiatami.
Niewielki, czysty pokój z niedużą
umywalkę, miał też balkon i, co było bardzo ważne dla Joleczki, otoczony
skrzynkami pełnymi kwiatów. W pokoju stały dwa, zsunięte z sobą wygodne
łóżka i mała, rozkładana do spania kanapa, na której układaliśmy dzieci
do spania "na waleta", a wszystko pokryte śnieżnobiałą pościelą, wraz z
poduszkami i kołdrami. Na wyposażeniu była też spora szafa z dużym lustrem
w drzwiach. Ściany wytapetowane kwiatowym, słonecznym pejzażem, coś jakby
słoneczniki w jasnych, pomarańczowo-złotych kolorach robiły radosne wrażenie.
Łazienka była wprawdzie na korytarzu,
wspólna dla trzech pokoi tego skrzydła, ale przestronna, wygodna, z gorącą
wodą do wanny i prysznica, wyposażona w takie luksusy, jak stos świeżych
ręczników, pachnące mydło i szampon, wszystko w subtelnych szaro-różowych
wzorkach i odcieniach. Cóż to była za rozkosz...
Hotel stał tuż przy szerokiej, piaszczystej
plaży jeziora Neusiedlersee, deptak prowadził na długie spacerowe molo
z latarnią na końcu. Wprawdzie była jesień, ale było jeszcze wystarczająco
ciepło, by docenić otaczające nas piękno. Listowie drzew nabierało dopiero
swych żywych jesiennych kolorów, na ulicach, trawnikach leżały kasztany,
których było mnóstwo i dla których Austriacy zyskali sobie lekceważące
miano "Kasztanów". Po 1.5-miesięcznym pobycie w spartańsko-ponurym Goetzendorf,
mieliśmy wrażenie, że dostaliśmy się do raju. Z trudem mógłbym sobie wyobrazić
lepsze wakacje w Polsce, chyba, że w Sopocie, na który nas wówczas i tak
nie było stać.
Pierwszego wieczoru zrobiono dla
nas w hotelu przyjęcie powitalne z wyszukanymi daniami i doborem win. Byli
tam prawdziwi kelnerzy, którzy, uśmiechając się profesjonalnie, uwijali
się wokół stolików. Nawet właściciel hotelu, Herr Tauber w smokingu, w
białej koszuli i muszce pojawiał się czasem, wędrował od stolika do stolika,
kłaniał się, uśmiechał i wypytywał czy nam smakuje. Nie bardzo mogliśmy
wierzyć własnym oczom, a ja przyglądałem się podejrzliwie czy przypadkiem
nie pomylono nas z kimś innym, z jakąś grupą prominentów, która w każdej
chwili mogła się pojawić. Co wtedy? Czy zabiorą nam sprzed nosa te smaczne,
pięknie podane dania i wykopią nas na ulicę? Hmm... nic takiego się nie
stało, przyjęcie trwało do późnego wieczora.
Nazajutrz otrzymaliśmy równie wykwintne
śniadanie, potem obiad i kolację z równie uprzejmą i szybką obsługą. Czy
było to możliwe? Z jakiej to racji? Byliśmy zupełnie nieprzygotowani na
taki obrót losu i oczekiwaliśmy na jakąś katastrofę, tylko nie wiedzieliśmy
jak i kiedy się pojawi.
Burza nadciągnęła od strony samych
Polaków. Wśród nowo-przybyłej fali uchodźców z Polski, były dwie młode
pary z małymi dziećmi, które zachowywały się bardzo buńczucznie. Jedna
z nich, w pewnym momencie, zrobiła głośną awanturę w jadalni, że jedzenie
hotelowe nie posłużyło któremuś z ich dzieci. Na korytarzu pojawiła się
Frau Tauber, właścicielka hotelu. Zbyszek został powołany na tłumacza.
Polak o aroganckiej twarzy, trzymając za rękę swego kilkuletniego syna
i pokazując na niego oskarżycielskim gestem, kazał przetłumaczyć na niemiecki,
że jego dziecko porzygało się na skutek wczorajszego jedzenia i że albo
jedzenie było nieświeże albo ciężkostrawne. Frau Tauber ze zgorszonym zdziwieniem
twierdziła, że jedzenie jest świeże i nie może być ciężkostrawne, bo ona
sama sprawdza jakość, jej dwoje dzieci, w podobnym wieku, odżywiają się
dokładnie tymi samymi daniami. Na to Polak stwierdził, że jego dzieci powinny
dostawać oddzielne i specjalne dla nich jedzenie, zagroził, że oskarży
hotel o złe traktowanie jego dzieci i o doprowadzenie ich do choroby. Frau
Tauber na to, twardym już tonem, powiedziała, że dobrze, żeby wypisać na
kartce wszystkie specjalne życzenia i ona je rozpatrzy. Życzenia takie
rzeczywiście zostały spisane i zaprezentowane Frau Tauber. Życzenia te
zawierały wprawdzie zrozumiałe potrzeby młodych małżeństw z maleńkimi dziećmi
(np.: mleko w proszku Milupa, jednorazowe pieluszki), ale sposób, w jaki
zostały one niejako rzucone w twarz właścicielce hotelu, dokonał nieodwracalnych
zniszczeń w relacjach między mieszkańcami hotelu a ich właścicielami. Zaczęła
się szybka degradacja jakości serwisu. Ów arogancki Polak wraz ze swoją
rodziną wyprowadził się wkrótce z Podersdorfu, ale zostawił po sobie bagaż
konfliktów, wzajemnych niechęci i walki podjazdowej.
Tymczasem Tauberowie zorientowali
się, że, z jakością czy bez jakości, dostaną tyle samo pieniędzy, więc
zaczęli stopniowo coraz bardziej "oszczędzać" na wydatkach. Najpierw w
hotelu zredukowano obsługę restauracji do niezbędnego minimum; zniknęli
kelnerzy, trzeba było teraz stawać w kolejce do okienka po swoje dania,
podawane w tych samych talerzach (drugie danie w talerzach po zupie - to
szczególnie poruszyło Polaków; później okazało się być powszechnym obyczajem
w austriackich domach), zdjęto ze stołów śnieżnobiałe obrusy i w zamian
położono ceraty. Skończyło się sprzątanie pokoi i tygodniowa wymiana pościeli,
można było samemu wymienić ją raz na miesiąc. Przestano sprzątać korytarze,
z których zniknęły wazony z kwiatami, a także zaprzestano dbać o łazienki,
zniknęły z nich mydła, szampony i, jak dotychczas, zawsze czyste ręczniki.
Tu rozpoczęła się dla wszystkich
lekcja "odpowiedzialności zbiorowej".
Jak wygląda wspólna łazienka, jeśli
ktoś, kto się kąpał, nie umyje po sobie wanny, a ten następny nie czuje,
że powinien sprzątać najpierw po poprzedniku, a później jeszcze i po sobie,
szczególnie gdy nie ma środków czyszczących? Jeszcze gorzej, jeśli zatka
się odpływ od wanny, kto go przepcha i umyje wannę? Co się stanie, jeśli
zatka się toaleta? Joleczka, bardzo wrażliwa na estetykę i przyzwyczajona
do nieskazitelnej czystości, przeżywała to z większym bólem niż wielu innych.
Ze wstydu przed sobą i innymi, starała się wprawdzie utrzymywać tę wspólną
łazienkę w czystości, sprzątać, ile się dało, nieraz kilkakrotnie w ciągu
dnia, ale ponieważ inni o to nie dbali, stawało się to nieustannie frustrującą
walką z wiatrakami. Degradacja serwisu najprawdopodobniej nastąpiłaby u
Taubera tak czy inaczej, tyle że może kilka dni lub tygodni później. Wkrótce
dowiedzieliśmy się, że właściciele sąsiednich hoteli dla uchodźców wpadli
na taki pomysł już od pierwszego dnia i to na pełną skalę; natychmiast
zwolnili całą obsługę, ograniczyli niemalże do zera dostawę prądu (ogrzewanie
i nawet światło), zmniejszyli racje żywnościowe, a nawet zaczęli dostarczać
już przedawnione (czasem spleśniałe) jedzenie, dopóki przypadki zatruć
nie zaalarmowały miejscowego lekarza.
W hotelach zaczęły się dysonanse,
jatki, kłótnie. Łazienki, toalety, korytarze, a nawet poszczególne pokoje
zaczęły nabierać niechlujnego wyglądu, odór z nieczyszczonych i zatkanych
toalet i łazienek rozchodził się po hotelu, łącząc się z "zapachem" rozlicznych
bełtów konsumowanych przez mieszkańców pogrążonych w rozpadającej się ogólnej
degrengoladzie. Na brudnych, cuchnących korytarzach przewalały się dzieci
rodziców, którzy do późnych godzin odsypiali swe nocne gry w karty i pijatyki
i nie chcieli zajmować się dziećmi. W oczekiwaniu na dalszą emigrację,
dla jednych więc był to okres moralnej degradacji i rozpadu, dla drugich
zaś był to nieubłagalny test indywidualnej lub grupowej godności, samodyscypliny,
a także intensywny trening pozytywnego, konstruktywnego stosunku do życia,
do otoczenia, do ludzi.
Był to kolejny etap nieustannego,
subtelnego, ale głębokiego i bardzo ważnego doświadczenia o długoterminowych
skutkach. Niedługo po naszym przyjeździe w recepcji hotelu pojawili się
"bauerzy": właściciele winnic i farmerzy z nadzieją na znalezienie taniej
siły roboczej.
Recepcjonistka dzwoniła do Zbyszka
do pokoju, prosząc go o pomoc w tłumaczeniach. Zbyszek starał się negocjować
dobrą cenę i przy okazji udało mu się załatwić pracę dla siebie i dla mnie.
Pierwsza umowa była: trzydzieści szylingów (3$) na godzinę włącznie z obiadem.
Później jednak, farmer, który się z nami ugodził, zerwał naszą umowę. Jakiś
inny Polak, który też znał niemiecki, "podłożył nam świnie" i - za 5 szylingów
mniej - wynegocjował tę pracę dla siebie i dla swoich kolegów. Joleczka
i Maryla były tym mocno rozczarowane, bo od dawna już potrzebowaliśmy pieniędzy;
nam zaś ze Zbyszkiem nie zepsuło to humorów. Było to poniżej naszej godności
przepychać się o taką pracę, mieliśmy wyższe i bardziej dalekosiężne plany.
Na dodatek, tego samego dnia, później, przyjechali jeszcze inni farmerzy.
Wtedy to Joleczka i Maryla postanowiły wziąć sprawę w swoje ręce, znalazły
sobie pracę w winnicy za, stające się już standardem, 30 szylingów za godzinę
z obiadem.
Nasi współ-Polacy, nie umiejący się
lepiej zaprezentować, bezustannie pchali się sami do farmerów, a ci szybko
się zorientowali, że mogą mieć pracowników za właściwie każdą cenę. Gdy
brakowało tłumacza, bauerzy posługiwali się językiem gestów, głównie palców,
którymi pokazywali, ile można zarobić za godzinę pracy. Dawało to Polakom
złudne poczucie ważności i zabezpieczenia materialnego. Stawki były tak
niskie, że nikt z Austriaków nie przystałby na nie, nawet gdyby mu płacono
podwójnie, ale dla nas, uchodźców, nawet te stawki były już wysokie, bo
powyżej zera. Tak więc codziennie spora grupa, właściwie większość uchodźców,
łącznie z naszymi paniami, udawała się z rana do pobliskich winnic ścinać
winogrona lub wykonywać inne prace. Zbyszek i ja zostawaliśmy z dziećmi.
Dziewczyny przyjeżdżały późnym popołudniem, zwykle z plastikowymi kubełkami
pełnymi winogron. Nigdy w życiu przedtem ani potem nie jedliśmy takich
ilości winogron. Bardzo nam smakowały, jakoś nie mogliśmy się nimi nasycić.
Po kilku dniach Zbyszek i ja też
dostaliśmy pracę w winnicy. Tam, równym rytmem przesuwaliśmy się wzdłuż
długich szpalerów winorośli nie sięgających 1.5 metra wysokości. Szło się
parami wzdłuż krzewów pracowicie ścinając nożycami winne grona i wrzucając
je do koszy. Gdy kosze były pełne nosiło się je na koniec szpaleru, gdzie
wrzucało się grona na kupę do platformy-przyczepy od traktora. Była to
dość łatwa, nawet przyjemna, choć żmudna praca, mogliśmy sobie do woli
rozmawiać, więc usta nam się prawie nie zamykały. Gdzieś w połowie dnia,
po posiłku, wśród krzewów pojawił się jakiś Polak o twarzy szczurka, który,
znając niemiecki, przyjął rolę lidera i "rządził" Polakami, płaszcząc się
przed zatrudniającym nas Austriakiem. Ów samozwańczy lider spojrzał na
nas przebiegle ze złośliwym błyskiem w oku i powiedział, że pracujemy zbyt
wolno i farmer nie chce już nas więcej zatrudniać. Urażeni, ale dość chętnie
i bez wahania, zostawiliśmy narzędzia pracy, czyli kosz i nożyce i ruszyliśmy
w kierunku wsi. Nieco później ów Polak znalazł nas ponownie, aby
powiedzieć, że się pomylił i że to chodziło o dwóch innych Polaków i że
to tamci zostali zwolnieni.
My jednak, urażeni do żywego nie
wróciliśmy już do pracy. Dziewczyny wydawały się pracować chętnie, podczas
gdy dla nas, ta praca ani ta płaca nie były na nasza miarę, poza tym trzeba
było też zajmować się dziećmi.
Dziewczyny pracowały regularnie,
codziennie. Gdy z upływem dnia kończyły im się wszystkie ploteczki i inne
ciekawe tematy, śpiewały ze śmiechem: "zachodźże słoneczko, skoro masz
zachodzić...". Tak pracowały aż do późnych listopadowych zbiorów, gdy zaczynały
się już przymrozki. Trzeba było wówczas chodzić godzinami w kaloszach po
wyziębionym, podmokłym, gliniastym terenie. Słońce w tym czasie wstawało
blade i słabo grzało.
Wtedy to właśnie winogrona, tak zwane
"spaetlaese" "późno-zbiory" były największej wartości, ale zbieranie było
bardzo trudne. Grona musiały być cięte zaraz po pierwszych przymrozkach,
gdy były jeszcze zaszronione, gdyż wówczas gromadziły w sobie największą
ilość cukru. Nie można było używać rękawiczek, by nie zniszczyć gron, a
były one oślizłe, niemiłe w dotyku, spleśniałe, klejące się i zalewały
sokiem palce, przy tym, ponieważ były oszronione, po kilku godzinach takich
zbiorów, palce marzły do bólu.
Właściciel winnicy nerwowo i z wielką
ekscytacją biegał pomiędzy rzędami winorośli i mierzył specjalnym wskaźnikiem
poziom cukru w gronach. Ta zawartość cukru była szczególnie ważna, bo ceny
wina wytoczonego z tych gron, jeśli odpowiadały odpowiednim normom, sięgały
kilkuset dolarów za butelkę. I to dlatego te "późno-zbiory" były traktowane
jak największa świętość.
Zbyszek i ja zaprzyjaźniliśmy się
z Gutkiem i jego żoną Lidią. W Polsce mieszkali w Gdańsku, gdzie Gutek,
inżynier, pracował w stoczni, a Lidka była nauczycielką. Mieli dwuletnią
córeczkę i Lidka była znowu w ciąży. Później, jeszcze w Podersdorfie urodził
im się syn. Gutek miał życzliwy charakter i jako dobry mąż i ojciec nieustannie
poszukiwał i załatwiał pracę, gdzie się dało, również Zbyszkowi. I tak,
Zbyszek dostał pracę na kilka dni we wsi u farmera, który rozbudowywał
dom. Nosił tam cegły i zaprawę. Któregoś dnia, po pracy, farmer zabrał
Zbyszka i Gutka do swojej piwnicy, gdzie trzymał wino. Był już trochę podpity,
bo każdego dnia pili razem wino w czasie obiadu i po pracy. Tym razem farmer
wypił jednak więcej niż normalnie. Opowiadał im o beczkach z winem, później
zmienił temat na swoje domowe kłopoty. Córka wychodziła za mąż, musiał
szykować dom dla niej i zięcia. Żona stale gderała a brat miał wypadek
na jego budowie, gdyż upadła na niego ściana i niewiele brakowało, by wydarzyło
się nieszczęście. Z tej melancholii farmer wyciągnął najpierw jedną,
a później drugą butelkę wina "spaetlaese". Butelki były znacznie mniejsze
niż normalnie. Takie wino może kosztować czasami setki szylingów czy dolarów.
Wypili ze dwie butelki tego drogiego, słodkiego wina. Gdy kończyli
biesiadę pojawiła się żona farmera i zaczęła się III wojna światowa. Farmer
zdążył tylko powiedzieć im, by szybko zmywali się do hotelu i zaraz sam
dał drapaka gdzieś między beczki.
Później Gutek nawiązał dość bliskie
stosunki z rodziną tego farmera. Pracował u niego całą zimę. Farmer został
ojcem chrzestnym jego syna Maćka. Gutek też odwiedził tegoż farmera kilka
lat później, już po tym, jak się osiedlił z rodziną w Australii. Zbyszek
pracował w tym gospodarstwie dużo krócej. Później zatrudnił go jeszcze
ktoś inny ze wsi. Spędził u tego, kolejnego bauera, tylko parę dni. Od
pierwszego dnia pracy zdał sobie sprawę, że bauer niechętnie widzi to,
że Zbyszek rozumie niemiecki o wiele lepiej niż on sobie wyobrażał. A gdy
Zbyszek naiwnie przyznał mu się, że pracował w Polsce jako komputerowiec,
szybko stracił pracę. Otóż, bauer odnawiał dom dla kochanki i miał jakieś
niezbyt legalne interesy, włącznie z nielegalną budową. Być może obawiał
się, że Zbyszek usłyszy czy przeczyta i zrozumie coś, czego nie powinien.
Milan, do którego powoli zaczynałem
się przyzwyczajać, załatwił Zbyszkowi i mnie kilkudniową pracę w zimie
u bauera dla którego sam pracował. Przycinaliśmy winogronowe gałęzie do
sadzenia na wiosnę. Milan był bardzo dumny z tej pracy - płacili nam czterdzieści
szylingów za godzinę!
Oto jedno ze wspomnień Zbyszka:
"Krótko po przyjeździe do Podersdorfu
przeczytałem w gazecie, że mogę mieć samochód za darmo na tydzień. Pamiętając
historie opowiadane w Polsce o wielu darmowych prezentach na Zachodzie,
wypełniłem kupon z gazety i wysłałem. Parę dni później zadzwonił telefon
w pokoju. Recepcjonistka - hotel jeszcze wtedy był otwarty dla gości -
powiedziała mi, że ktoś do mnie dzwoni. Był to sprzedawca samochodów. Jakież
było moje rozczarowanie, kiedy mi powiedział, że dostanę samochód za darmo
na tydzień, jeśli ... go kupię! Może nie pierwsze, ale jedno z pierwszych
moich spotkań z kapitalizmem."
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)
|