Agnieszka - moja córka
Późną jesienią siedzieliśmy wszyscy
czworo na placyku w Orleanie. Powietrze było przesycone wilgocią, o zapachu
liści opadających razem z rozsypującymi się łupinami dojrzałych kasztanów.
Był nasz ostatni wieczór, bo już w południe mieliśmy lecieć do Kanady,
a ściślej do Quebecu. Nie umieliśmy snuć żadnych planów, nie wiedzieliśmy
zupełnie co nas tam czeka, kogo spotkamy i czy pozostaniemy tam na zawsze.
Byliśmy ignorantami, żadnych informacji, nic, widać przeznaczenie chciało
nas wieść w ciemno - a my bezwolnie się poddawaliśmy.
Nas czworo: Janek zaślubiony na okoliczność
emigracji, Agnieszka, Weronika i ja.
O Kanadzie też mieliśmy niewiele
wiadomości. Natomiast "wszystko" wiedziała moja córka Agnieszka, choć obawiała
się, że to nie jest ten kierunek, że ta obcość, która nas tam dosięgnie,
nie szybko minie, że sami zapisaliśmy się w poczet wygnańców, znanych jej,
a i mnie z literatury tzw. Wielkiej Emigracji.
I dlatego, czarne duże portfolio
z którym się nie rozstawała, było dla niej jakby gwarancją, że tam, pomimo
chłodu, mroku i wyobcowania znajdzie miejsce, aby kontynuować naukę rozpoczętą
w Ecole des Beaux Arts w Orleanie.
Widok z okna samolotu, te zamarznięte
połacie ziemi (a był to Labrador), odebrały nam wiarę szczególnie kiedy
pilot zapowiedział, że za dwie godziny lądujemy w Montrealu, a piosenka
z głośnika upewniała nas, że "ce n'est pas un pays, c'est l'hiver".
Po wylądowaniu znaleźliśmy się wszyscy
w przegrzanym biurze, którego ściany raziły oczy żółtym kolorem.
Cała nasza czwórka: Janek, ufna i
zupełnie nieświadoma niczego Weroniczka, ja i Agnieszka ze swoim portfolio
w twardej oprawie, z którego wychodziły rogi zamalowanych czy raczej zarysowanych
kartek. Wzbudziło ono zainteresowanie celników. I słusznie, bo szkice węglem,
które tę teczkę wypełniły mogłyby zainteresować niejednego odbiorcę, a
fragmenty takiej budowli, jak Notre Dame w Orleanie, szkicowane na zewnętrznych
krużgankach katedry mogły zapełnić salę wystawową.
Rejestracja naszej czwórki trwała
godzinami, mój francuski musiał się dwoić i troić, aby podołać tym wszystkim
kwestionariuszom. Po tak długiej podróży, było to niezwykle męczące. I
upał w tym żółtym pomieszczeniu... do czego mogłabym go porównać?... Przekroczenie
równika? Chrzest bojowy?
Wyjście z upalnego biura było wkroczeniem
do innej rzeczywistości, do przełomu jesieni i zimy, kiedy to uderzył nas
śnieg z deszczem, północny wiatr i ciemność. Ciemność! Droga do miasta
była czarna, zabłocone samochody, ich światła przymglone, a w pozbawionych
osłon oknach domów świeciły słabe żarówki. I te tajemnicze rejestracje
na samochodach: "Je me souviens", których znaczenie próbowaliśmy odgadnąć,
ale bez skutku.
Aga była niecierpliwa, czegoś chciała,
albo szkoły, albo jakiejś grupy artystycznej, ale jak to w pierwszych miesiącach,
a nawet latach bywa nie łatwo dobierasz sobie towarzystwo. Kiedyś znalazła
ogłoszenie: Académie des Beaux - Arts, adres: J. Talon 6420. Wyruszyłyśmy
pieszo. Droga wydawała się nie kończyć, bo początkowy numer był w setkach.
Po paru godzinach dotarłyśmy i okazało się, że to prywatny lokalik i do
tego zamknięty.
Czas do rozpoczęcia roku akademickiego
Aga zaczęła wypełniać pracą w fabrykach różnego autoramentu i nieprzerwanie
portretować współpracownice i współpracowników. W końcu nadszedł październik
i zaczęła studia na Uniwersytecie Concordia. Malarstwo i rysunek.
I tak pokaźnych rozmiarów czarna
teczka została zastąpiona przez rulony papierowe lub płócienne, bo skończył
się wymiar A4 - tutaj panował rozmach, żadne bawienie się w szczegóły,
wydłużony kolor na długim płótnie i, co jeszcze bardziej zaskakujące, to
tematy, np. seksualność Jezusa czy studium części intymnych. Profesorami
byli Marion Wagshal, Tom Hopkins, F. Sullivan.
Prowadzili bardzo ciekawe zajęcia
zupełnie inną metodą niż w starym Orleanie. Wymagano więcej samodzielności,
kreatywności, zaskakujących tematów, śmiałego odejścia od akademizmu nawet
na początku sesji.
Po skończeniu Uniwersytetu Concordia,
jak po zakończeniu większości edukacji uniwersyteckiej, pojawiło się pytanie:
co z tymi umiejętnościami dalej robić? Kontynuować malarstwo i rysunek
jako sztukę dla sztuki, czy rozsyłać swoje CV bogate w wiedzę artystyczną,
a skromne w doświadczenie, którego wymagały galerie montrealskie?
Po krótkim wahaniu Agnieszka otworzyła
żółtą książkę telefoniczną z nadzieją, że ktoś, coś, gdzieś, jakoś ukaże
się jej oku, a raczej podszepnie: tutaj się zgłoś, tutaj wykonaj telefon
i zaoferuj swoje umiejętności pobrane na uczelni.
Na jednej, właśnie otwartej stronie
widniało ogłoszenie: Portrait International. Nie była to żadna oferta pracy,
tylko numer telefonu i adres.
I tak znalazła się Agnieszka w stylowej
galerii, znajdującej się przy ulicy Sainte-Catherine, w samym sercu dzielnicy
Westmount.
W drzwiach stanął właściciel. Pojawił
się w tych drzwiach i zaraz znikł, jak zjawa.
Weszła do środka, w ciemnym pomieszczeniu
z powodu drzew zasłaniających dostęp światła, z panującego mroku wyłaniały
się podświetlone portrety. Ujrzała montrealskie wnętrze z atmosferą, która
mogła przypominać krakowskie klimaty. Właściciel galerii powrócił dopiero
po chwili, po ochłonięciu. Ale po jakim ochłonięciu? Co go tak zdziwiło?
Co? Otóż uczucie, a właściwie pewność, że kiedyś w innym, odległym życiu
już spotkał tę Agnieszkę Rajewską. I w tym momencie stracił głowę. I chyba
nie muszę podkreślać nierealności tego spotkania, tego wnętrza i właściciela.
Agnieszka oczywiście dostała pracę.
Jak widać tutaj mogłabym przytoczyć
banalne przysłowie, które wyjątkowo odzwierciedla to szczęście, co to na
pstrym koniu nawet nie jedzie a pędzi.
A dlaczego przytoczyłam to przysłowie?
Bo tej nowej sytuacji, z pozoru wymarzonej, towarzyszyła wieczna niepewność,
zmienność i tajemniczość królująca w tym przybytku sztuki.
Galeria Portrait International specjalizowała
się w portretach, można było zamówić portret ze zdjęcia lub pozować, były
zajęcia z modelem, rysunku, aktu, klasy dla początkujących, niekończące
się dyskusje na temat sztuki, malarstwa; z czasem galeria zaczęła też organizować
wspaniałe brunch'e z muzyką, gdzie były zapraszane tancerki flamenco, nasz
montrealski jazzman - Jan Jarczyk, innym razem ktoś śpiewał czastuszki,
a nawet był zaproszony sam Leonard Cohen - lecz mieszkał wtedy w Kalifornii,
o czym powiadomił Agnieszkę pisząc krótki list wyjaśniający, dlaczego nie
przybędzie, dodając, że to ładne i oryginalne imię Agnieszka i...... że
je chętnie powtarza.
Malarstwo Agnieszki trudno określić
i ująć w jakiś konkretny przedział. Na pewno posiada dużą umiejętność portretowania
czy to ze zdjęcia, najchętniej przez siebie wykonanego, czy portret żywy,
w ruchu, w bezruchu, w ciszy atelier czy na ulicy, kiedy tłumek wokół czeka
na efekt i podobieństwo portretowanego modela.
Więc powiedzmy: portrecistka - ale
nie, bo pomysł goni pomysł i już idzie w plener malować pejzaż. Najbardziej
lubi budynki fabryczne, monumentalne wręcz, opuszczone, przypominające
budowle nieokreślone, tajemnicze, nawet widzi w nich architekturę stylową
przypominającą jakieś senne wytworzenia, przetworzenia....
Teraz na warsztacie Agnieszki znajduje
się martwa natura, chętnie portretuje winogrona, kwiaty, kieliszki z winem
do połowy wypełnione, że nie wspomnę o srebrnym serwisie do kawy czy herbaty.
Ten ostatni obraz chciałam zachować dla domu, ale na wystawie w Rawdon,
a raczej w bibliotece rawdońskiej, został natychmiast dostrzeżony i zmienił
właściciela.
Agnieszka namalowała na zlecenie
parę obrazów do kościoła.
W okresie fascynacji i inspiracji
malarstwem hiszpańskim namalowała kilka bardzo ciekawych i udanych płócien,
których bohaterką była niania Diego Velasqueza. Pierwszym z tej serii był
portret rodziny królewskiej La Meninas, który (tak Agnieszka twierdzi),
namalował się sam. Choć dużych rozmiarów, gdzie postaci otaczających króla
jest co niemiara powstał w ciągu dwóch godzin. Został zakupiony przez galerię
należącą do domu pogrzebowego wspierającego artystów, bo "pomaga zasmuconym
przenieść się w inną artystyczną, nieśmiertelną ponadczasowość".
Kariera artystyczna Agnieszki, jak
przystało na prawdziwą matkę Polkę, została przerwana urodzinami najpierw
Jonatana, a później Stefanii.
Wtedy wspaniale działająca galeria
musiała być zamknięta, ku dużemu rozczarowaniu wszystkich, którzy wiernie
i chętnie tam przebywali, a zapowiadający się sukces artystyczny, może
na szerszą skalę, zamienił się na nieprzespane noce, pieluchy i pielęgnację
słodkiej i płaczliwej Stefanii.
Warto wspomnieć o innej, ciekawej
działalności Agnieszki jako animatorki zajęć artystycznych poprzez terapię
zaleconą przez Centrum Pomocy dla Trudnej Młodzieży. Początki jej kontaktów
z tymi nieznanymi, niewiele od niej młodszymi i zagubionymi uczestnikami
były bardzo skomplikowane i stresujące. Dla osoby umiejącej malować, ale
bez żadnego przygotowania i doświadczenia pedagogicznego czy psychologicznego
było to prawdziwe wyzwanie.
Ostatnia wystawa, która spotkała
się z szerokim zainteresowaniem miała miejsce 21 marca tego roku w Montrealu,
gdzie Agnieszka prezentowała swoje obrazy, a ja - swoje tkaniny i przestrzenne
struktury.
Galeria E.K. Voland okazała się doskonała,
jeśli chodzi o wnętrze i lokalizację: dwie olbrzymie ściany, miejsce pośrodku
i ciekawe industrialne otoczenie.
Pierwszy dzień wiosny 2019: otwarcie,
czyli to francuskie lekko pretensjonalne słowo: Vernissage. Atmosfera była
niepowtarzalna. Pojawiło się wielu znajomych artystów i sporo gości. Agnieszka
pokazała na wystawie głównie obrazy: olejne pejzaże mgliste i spokojne
oraz niebywale kobiece postacie inspirowane Ninami Velazqueza oraz
autoportrety. Wszystko razem uzupełniało się i prowokowało ciekawe dyskusje.
Agnieszka należy do Polskiej Grupy
PAAC i quebeckiej Prism'Art. Miała kilkanaście wystaw zbiorowych i indywidualnych.
Oto Agnieszka - moja córka. Taka
jestem z niej dumna.
Teresa Kastelik
Teresa Kastelik - studiowała
orientalistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jej zainteresowania to cywilizacja
perska (historia, literatura i sztuka), z którą mogła się lepiej zapoznać
podróżując do Iranu. Tworzy prace z pogranicza malarstwa i płaskorzeźby.
Tworzy konstrukcje trójwymiarowe, które przybierając stałą formę, przypominają
wieże i obrazują czasem nastroje chwili lub ulubione miejsca. Wystawia
swoje prace w wielu galeriach w Montrealu. |