Emigracyjne drogi (cz.7)
- Austria 1981
Podersdorf
am See...
Wyglądało na
to, że w Podersdorfie zostaniemy jakiś czas, wszyscy oczekiwali tam wezwań
na interview do konsulatów tych krajów, które przyjmowały imigrantów, a
potem oczekiwania na dalszą emigrację. Według ustnych przekazów miało to
trwać od kilku do kilkunastu miesięcy.
Wspomnienie
Zbyszka:
"Z jedzeniem
u Taubera różnie bywało. Kilka pierwszych dni byliśmy karmieni dość dobrze.
Ty z Jolą i dziećmi dostawaliście kolorowe, wegetariańskie dania, na które
ludzie spoglądali z podziwem i zazdrością. Po tych pierwszych dniach luksusów
podniebiennych przyszedł czas na regularne życie. Żona Taubera przejęła
kontrolę nad kuchnią i jedzenie stało się marne. Tylko od czasu do czasu
Tauber dostawał pozwolenie na gotowanie w kuchni. Wówczas jedzenie było
ponownie znakomite. Gdzieś przed świętami Bożego Narodzenia Tauberowa wyjechała
na pielgrzymkę do Lourdes we Francji (bylem tam w 1999, miejsce cudu, gdzie
ludziom ukazała się Matka Boska). Tauber rządził w hotelu i kuchni. Był
to znowu okres znakomitych obiadów. Kiedyś zapytałeś Taubera, dlaczego
jedzenie jest lepsze, kiedy on gotuje. O ile pamiętam to odpowiedział,
że jeśli może coś zrobić dobrze, to dlaczego nie?"
W hotelu Tauber
mieszkało
kilkanaście rodzin uchodźczych, w tym kilka rodzin i bezdzietnych par z
Czechosłowacji, między tymi bezdzietnymi byli Milan i Michaela, których
znaliśmy już, niezbyt chlubnie, z Goetzendorf.
Utworzył się
pewien rytm życia. Podczas sezonu winobrania, spora grupa uchodźców (Polaków
i Czechów) pracowała w winnicach cały dzień, pod wieczór wracali, większość
z nich spotykała się by grać w karty, pić do późna, aby następnego dnia
wstawać i udawać się do winnic. I tak w kółko. Dzieci tych ludzi były zwykle
zaniedbane, puszczone samopas, zbierały się w grupki i bawiły się, jeśli
nie na podwórku, to na odrapanych, brudnych już, korytarzach hotelu. Ich
ulubioną zabawą było "interview u konsula", o czym wciąż słyszeli od swych
rodziców jako coś najbardziej pożądanego w życiu..
Podczas gdy
nasze dziewczyny spędzały całe dnie w winnicy, ja pilnie uczyłem się niemieckiego,
bo wierzyłem, że nie tylko jest to klucz do pracy w zawodzie, ale także
do odnalezienia się w tym społeczeństwie. Dla mnie narodowość to twór sztuczny,
człowiek jest człowiekiem, bariery językowe są do pokonania, a jedyne co
mogłoby dzielić to przesądy.
Zbyszek studiował
gazety austriackie w poszukiwaniu stosownej dla nas pracy w dziedzinie
komputerów - operatora czy programisty, (ja uważałem takie poszukiwanie
jeszcze za przedwczesne z naszą znajomością języka). Razem chodziliśmy
z naszymi dziećmi na spacery, często dołączały się do nas inne dzieciaki.
Moje pierwsze
zdanie, jakie odważyłem się powiedzieć po niemiecku, było, gdy chciałem
zaparkować nasz, stojący dotychczas dość daleko samochód, na hotelowym
parkingu, tuż przed hotelem Tauber. Powiedziałem do dziewczyny - recepcjonistki:
- Kann ich
meine Auto hier bringen? - co zabrzmiało jak: "Czy mogę tutaj przynieść
moje auto?"
Dziewczyna
roześmiała się perliście, wyciągnęła przed siebie otwarte dłonie i spytała:
Was? In Ihren Händen? ("Co? W pańskich rękach?") - potem wskazała na podłogę
przed ladą recepcji - Hier? ("Tutaj?")
Szkoła...
Powiadomiono
nas, że szkoła w Austrii jest obowiązkowa dla dzieci od 7-ego roku życia
i że dzieci uchodźców też powinny pojawić się w szkole. W Podersdorfie
była tylko jedna szkoła podstawowa i tam właśnie zostały przyjęte uchodźcze
dzieci w wieku szkolnym. Nasze były jeszcze wprawdzie za młode, ale byliśmy
zadowoleni, że inne dzieci, które, mieliśmy nadzieję, zamiast tarzać się
po brudnych korytarzach i bawić się w "interview z konsulem", będą miały
szanse czegoś się nauczyć, a co najmniej nabrać doświadczenia w integrowaniu
się z obcym środowiskiem i w obcym dla nich języku. Nie wszyscy polscy
rodzice wydawali się dbać o to, mając chyba wrażenie, że "wszystko się
jakoś załatwi i wyrówna" w wymarzonym, cudownym kraju przeznaczenia. Eksperyment
ze szkołą austriacką nie trwał długo. Dyrektorka szkoły oznajmiła, że dzieci
polskie opóźniają rytm nauczania, wprowadzają dodatkowe utrudnienia i zamieszanie
w szkole. Szkolny komitet ustalił, że należy wyłączyć dzieci polskie z
ich systemu nauczania.
Długo później
dowiedzieliśmy się, że ta decyzja doprowadziła do dramatycznego końca długotrwałej
przyjaźni pomiędzy dyrektorką szkoły i Kristl, żoną miejscowego lekarza.
Kristl była zdecydowanie przeciwna usunięciu polskich dzieci, uważała,
że jest to decyzja niesprawiedliwa, szkodliwa dla wszystkich dzieci, a
wręcz hańbiąca dla tamtejszej społeczności.
Odrzuceni przez
szkołę austriacką, nie daliśmy za wygraną, zebraliśmy się w kółku kilku
zaprzyjaźnionych rodzin, które traktowały sprawę nauki poważnie i postanowiliśmy
zorganizować naszą własną klasę. Gdy przedstawiliśmy dyrektorce szkoły
nasz plan i potrzebę lokalu, ku naszemu zdumieniu przyjęła go z entuzjazmem
i gotowością wsparcia.
W ten sposób,
w szkole austriackiej przydzielono nam sporą salę wyposażoną w ławki, stół
i tablicę, a dzieci otrzymały te same przybory szkolne: zeszyty, książki,
pióra, ołówki, jakie dostają dzieci austriackie na początku roku szkolnego.
Było nas pięcioro chętnych do nauczania, chociaż żadne z nas nie było wykwalifikowanym
pedagogiem. Jedyna nauczycielka z prawdziwego zdarzenia, Lidka, żona Gutka,
nie mogła uczestniczyć w tym projekcie, bo Gutek pracował całe dnie a ona
sama, w już zaawansowanej ciąży, musiała zajmować się ich 2-letnią córeczką.
Mieliśmy około trzydzieścioro dzieci w wieku od pięciu do kilkunastu lat.
Zajęcia odbywały się ze wszystkimi dziećmi jednocześnie, bez względu na
wiek. Joleczka nauczała sztuk plastycznych, Maryla matematyki, Ewa biologii,
a ja języka angielskiego. Ewa okazała wspaniałe podejście do dzieci. Brała
je na zajęcia środowiskowe, do parku, nad jezioro, pokazywała im rośliny,
kwiaty, drzewa, żyjątka na nich, zachęcała je do rysowania i opisywania
wszystkiego co zobaczą. Przy okazji tłumaczyła im skomplikowany świat natury,
na tyle, na ile sama go znała lub co naprędce wyczytała z dostępnych jej
książek. Joleczka zachęcała dzieci do malowania, rysowania, rzeźbienia
czy formowania, uczyła je jak sięgać po ich naturalną kreatywność, jak
rozumieć zasady estetyki i piękna, jak dostrzegać i jak tworzyć wokół siebie
sztukę i piękno. Maryla uczyła matematyki, ale nie szło jej to zbyt dobrze,
bo była niecierpliwa wobec dzieci, szczególnie tych w młodszym wieku. W
porozumieniu z nią, przejąłem nauczanie podstaw arytmetyki dla małych dzieci,
podczas gdy ona kontynuowała bardziej zaawansowany program ze starszymi
dziećmi. Szkoła świetnie działała, pomimo że z trzydzieściorga zarejestrowanych
dzieci, wiele chodziło w kratkę lub wręcz przestało przychodzić na zajęcia,
nie mając własnej dyscypliny, a nie czując zachęty czy zainteresowania
ze strony rodziców.
Zdając sobie
sprawę z ważności posługiwania się językami obcymi, a w szczególności angielskim,
ogłosiłem, że, jeśli znajdą się chętni, będę mógł również uczyć dorosłych.
Zbyszek również obiecał pomoc w nauce tego języka. Na początek, zgłosiło
się z trzydziestu chętnych. Na zmianę ze Zbyszkiem, uczyliśmy nie gramatyki,
nie pisania, ale prostych, niezbędnych na co dzień, wyrażeń - uczyliśmy
wymowy i rozumienia języka mówionego. Szybko zorientowałem się, że dla
wielu była to czarna magia i potworny wysiłek. W miarę postępujących lekcji,
mimo że starałem się je robić ciekawie i interaktywnie, liczba chętnych
zmalała do kilkunastu. Pomyśleliśmy, że to może dlatego, że lekcje są za
darmo, że nic nie kosztują. Skoro ludzie nie płacą to i nie mają ani poszanowania,
ani motywacji. Ja jednak nie chciałem brać za lekcje pieniędzy. Ktoś zaproponował,
że będzie pobierał opłatę do wspólnej kasy, ale nie za obecność, lecz za
nieobecność na lekcji. Z tych pieniędzy, gdy się uzbierają, zrobimy sobie
wszyscy party. No cóż, uzbierało się może z 20 szylingów, a wiernych studentów
pozostało tylko kilku. Zdecydowana większość podersdorfskich uchodźców
miała awersję do jakiejkolwiek nauki, jakiegokolwiek intelektualnego trudu
i rozwoju, nawet jeśli to miało stać się witalne w ich przyszłych losach.
Byli i żyli jak rośliny.
Na skutek początkowych
konfliktów z Polakami, a może i z racji swego porywczego i zgorzkniałego
charakteru, Frau Tauber, właścicielka hotelu Tauber, traktowała swych uchodźczych
"gości" z daleka, niechętnie, a nawet wrogo. Z jakichś jednak powodów darzyła
Joleczkę i mnie względnym i pogłębiającym się z czasem respektem a nawet
i cieniem sympatii. Może powodował to fakt, że byliśmy spokojni i zawsze
odnosiliśmy się do niej z poważaniem; może to, że znaliśmy języki - Joleczka
niemiecki, a ja angielski i coraz lepiej niemiecki - więc mogliśmy się
z nią porozumiewać, a może dlatego, że jako wegetarianie byliśmy w jakiś
sposób inni, niezwyczajni. Faktem jest, że kiedykolwiek Frau Tauber miała
coś do zakomunikowania, zawsze zwracała się o pomoc do Joleczki.
Gdzieś z początkiem
grudnia, gdy zaczynały się już nastroje przedświąteczne, Frau Tauber powiadomiła
Joleczkę, że "Pani Doktorowa prosi, by kobiety z hotelu pojawiły się u
niej około 5-ej wieczorem". Z tonu, jakim Frau Tauber to mówiła, było jasne,
że Pani Doktorowa cieszyła się u niej wielkim poważaniem. Pani Doktorowa
to Kristl Ganser, żona miejscowego i jedynego w Podersdorfie, lekarza.
Znaliśmy go już trochę. Z początkiem późno-jesiennych chłodów zrobił obchód
pensjonatów i hoteli zamieszkanych przez uchodźców, sprawdzał stan zdrowia
dorosłych i dzieci, opukiwał ciała, zaglądał do gardeł i gdy coś znalazł,
kierował do swego gabinetu.
Gdy uchodźcy
zebrali się w jadalni, Joleczka ogłosiła życzenie Pani Doktorowej. No cóż,
winobranie się już kończyło a zaczynały się przygotowania do świąt Bożego
Narodzenia, więc i prac w domu i przed domem było z pewnością co niemiara.
Jedne więc panie z potrzeby zarobku, inne z ciekawości, a było ich z osiem,
udały się do domu Pani Doktorowej. Dom okazał się rozległą, parterową rezydencją
wyróżniającą się swymi okazałymi rozmiarami wśród mało-miasteczkowych stłoczonych
wzdłuż ulic i uliczek małych domków. Rezydencja otoczona była sporym ogrodem,
którego ogrodzenie graniczyło z podwórzem szkoły.
Pani Doktorowa
otworzyła drzwi i z serdecznym uśmiechem zaprosiła panie do środka.
Jakież było zdziwienie przybyłych, gdy po wejściu do rezydencji zobaczyły,
że znalazły się na jakimś luksusowym przyjęciu. Olbrzymi stół z zapalonymi
świecami, na śnieżnobiałym obrusie wykwintne białe serwetki, talerze, talerzyki,
kieliszki, szklanki, mnóstwo sztućców, wszystko nakryte na jakiś tuzin
osób. Panie stały stłoczone i nieufne w przedpokoju nie wiedząc na co trafiły
i czego się od nich oczekuje. Do Pani Doktorowej dołączyły jeszcze trzy
inne Austriaczki, wszystkie zachęcająco uśmiechnięte. Jakież było zdziwienie
Joleczki i towarzyszących jej pań, gdy okazało się, że to wykwintne przyjęcie
jest właśnie dla nich.
Zostały podane
sery i desery, parująca kawa i herbata w chińskiej porcelanie. Rozmowa
rozkręcała się bardzo powoli, jako że jedynymi paniami, które mogły porozumiewać
się po niemiecku były Joleczka i Maryla. Nie przeszkadzało to jednak
wymieniać pełnych aprobaty "ochów" i "achów" a także przyjaznych uśmiechów
i gestów. Pani domu wyjaśniła, że to spotkanie to tradycyjne przedświąteczne
"basteln", kiedy to panie przygotowują ręczne robótki - prezenty świąteczne
dla swych bliskich. Po serach i deserach, panie udały się do pomieszczenia
pod poziomem parteru.
Była to duża,
pięknie urządzona sala przygotowana już do wszelkiego rodzaju ręcznych
prac - dwie maszyny do szycia, mnóstwo różnego rodzaju tkanin, włóczek
i drutów do robienia dzianin, papier i różnokolorowe tektury, sztuczne
kwiaty, wstążeczki, nożyce, nożyki, kleje - wszystko, co tylko można potrzebować
do ręcznych robótek. Tam właśnie panie zabrały się żwawo do roboty.
W taki to właśnie
sposób w nasze życie weszły cztery prominentne kobiety (a potem ich prominentni
mężowie) z Podersdorfu: Kristl Ganser - żona doktora Georga Gansera, Martha
Kaintz - nauczycielka i radczyni gminy, Maria Bosch - żona Fritza,
policjanta, później szefa policji i Maria Peck - żona sekretarza gminy.
Gdyby proboszcz miał żonę, to z pewnością byłaby tam i ona. To pierwsze
spotkanie było początkiem następnych i kolejnych spotkań, w różnych układach
i miejscach. Doprowadziły one w końcu do długotrwałych przyjaźni, które
silnie wpłynęły, z jednej strony na nasze życie, a z drugiej, na życie
tego małego miasteczka i jego osobistości.
I tak toczyło
się życie uchodźców w Podersdorfie w oczekiwaniu na wymarzone interwiew
z konsulem wymarzonego kraju...
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego. (Montreal)
|