.
NUMER 7 / GRUDZIEŃ 2019

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz.7) - Austria 1981
 

Podersdorf am See...

Wyglądało na to, że w Podersdorfie zostaniemy jakiś czas, wszyscy oczekiwali tam wezwań na interview do konsulatów tych krajów, które przyjmowały imigrantów, a potem oczekiwania na dalszą emigrację. Według ustnych przekazów miało to trwać od kilku do kilkunastu miesięcy.

Wspomnienie Zbyszka:

"Z jedzeniem u Taubera różnie bywało. Kilka pierwszych dni byliśmy karmieni dość dobrze. Ty z Jolą i dziećmi dostawaliście kolorowe, wegetariańskie dania, na które ludzie spoglądali z podziwem i zazdrością. Po tych pierwszych dniach luksusów podniebiennych przyszedł czas na regularne życie. Żona Taubera przejęła kontrolę nad kuchnią i jedzenie stało się marne. Tylko od czasu do czasu Tauber dostawał pozwolenie na gotowanie w kuchni. Wówczas jedzenie było ponownie znakomite. Gdzieś przed świętami Bożego Narodzenia Tauberowa wyjechała na pielgrzymkę do Lourdes we Francji (bylem tam w 1999, miejsce cudu, gdzie ludziom ukazała się Matka Boska). Tauber rządził w hotelu i kuchni. Był to znowu okres znakomitych obiadów. Kiedyś zapytałeś Taubera, dlaczego jedzenie jest lepsze, kiedy on gotuje. O ile pamiętam to odpowiedział, że jeśli może coś zrobić dobrze, to dlaczego nie?"

W hotelu Tauber mieszkało kilkanaście rodzin uchodźczych, w tym kilka rodzin i bezdzietnych par z Czechosłowacji, między tymi bezdzietnymi byli Milan i Michaela, których znaliśmy już, niezbyt chlubnie, z Goetzendorf.

Utworzył się pewien rytm życia. Podczas sezonu winobrania, spora grupa uchodźców (Polaków i Czechów) pracowała w winnicach cały dzień, pod wieczór wracali, większość z nich spotykała się by grać w karty, pić do późna, aby następnego dnia wstawać i udawać się do winnic. I tak w kółko. Dzieci tych ludzi były zwykle zaniedbane, puszczone samopas, zbierały się w grupki i bawiły się, jeśli nie na podwórku, to na odrapanych, brudnych już, korytarzach hotelu. Ich ulubioną zabawą było "interview u konsula", o czym wciąż słyszeli od swych rodziców jako coś najbardziej pożądanego w życiu.. 

Podczas gdy nasze dziewczyny spędzały całe dnie w winnicy, ja pilnie uczyłem się niemieckiego, bo wierzyłem, że nie tylko jest to klucz do pracy w zawodzie, ale także do odnalezienia się w tym społeczeństwie. Dla mnie narodowość to twór sztuczny, człowiek jest człowiekiem, bariery językowe są do pokonania, a jedyne co mogłoby dzielić to przesądy. 

Zbyszek studiował gazety austriackie w poszukiwaniu stosownej dla nas pracy w dziedzinie komputerów - operatora czy programisty, (ja uważałem takie poszukiwanie jeszcze za przedwczesne z naszą znajomością języka). Razem chodziliśmy z naszymi dziećmi na spacery, często dołączały się do nas inne dzieciaki.

Moje pierwsze zdanie, jakie odważyłem się powiedzieć po niemiecku, było, gdy chciałem zaparkować nasz, stojący dotychczas dość daleko samochód, na hotelowym parkingu, tuż przed hotelem Tauber. Powiedziałem do dziewczyny - recepcjonistki: 

- Kann ich meine Auto hier bringen? - co zabrzmiało jak: "Czy mogę tutaj przynieść moje auto?" 
Dziewczyna roześmiała się perliście, wyciągnęła przed siebie otwarte dłonie i spytała: Was? In Ihren Händen? ("Co? W pańskich rękach?") - potem wskazała na podłogę przed ladą recepcji - Hier? ("Tutaj?")

Szkoła...

Powiadomiono nas, że szkoła w Austrii jest obowiązkowa dla dzieci od 7-ego roku życia i że dzieci uchodźców też powinny pojawić się w szkole. W Podersdorfie była tylko jedna szkoła podstawowa i tam właśnie zostały przyjęte uchodźcze dzieci w wieku szkolnym. Nasze były jeszcze wprawdzie za młode, ale byliśmy zadowoleni, że inne dzieci, które, mieliśmy nadzieję, zamiast tarzać się po brudnych korytarzach i bawić się w "interview z konsulem", będą miały szanse czegoś się nauczyć, a co najmniej nabrać doświadczenia w integrowaniu się z obcym środowiskiem i w obcym dla nich języku. Nie wszyscy polscy rodzice wydawali się dbać o to, mając chyba wrażenie, że "wszystko się jakoś załatwi i wyrówna" w wymarzonym, cudownym kraju przeznaczenia. Eksperyment ze szkołą austriacką nie trwał długo. Dyrektorka szkoły oznajmiła, że dzieci polskie opóźniają rytm nauczania, wprowadzają dodatkowe utrudnienia i zamieszanie w szkole. Szkolny komitet ustalił, że należy wyłączyć dzieci polskie z ich systemu nauczania. 

Długo później dowiedzieliśmy się, że ta decyzja doprowadziła do dramatycznego końca długotrwałej przyjaźni pomiędzy dyrektorką szkoły i Kristl, żoną miejscowego lekarza. Kristl była zdecydowanie przeciwna usunięciu polskich dzieci, uważała, że jest to decyzja niesprawiedliwa, szkodliwa dla wszystkich dzieci, a wręcz hańbiąca dla tamtejszej społeczności.

Odrzuceni przez szkołę austriacką, nie daliśmy za wygraną, zebraliśmy się w kółku kilku zaprzyjaźnionych rodzin, które traktowały sprawę nauki poważnie i postanowiliśmy zorganizować naszą własną klasę. Gdy przedstawiliśmy dyrektorce szkoły nasz plan i potrzebę lokalu, ku naszemu zdumieniu przyjęła go z entuzjazmem i gotowością wsparcia.

W ten sposób, w szkole austriackiej przydzielono nam sporą salę wyposażoną w ławki, stół i tablicę, a dzieci otrzymały te same przybory szkolne: zeszyty, książki, pióra, ołówki, jakie dostają dzieci austriackie na początku roku szkolnego. Było nas pięcioro chętnych do nauczania, chociaż żadne z nas nie było wykwalifikowanym pedagogiem. Jedyna nauczycielka z prawdziwego zdarzenia, Lidka, żona Gutka, nie mogła uczestniczyć w tym projekcie, bo Gutek pracował całe dnie a ona sama, w już zaawansowanej ciąży, musiała zajmować się ich 2-letnią córeczką. Mieliśmy około trzydzieścioro dzieci w wieku od pięciu do kilkunastu lat. Zajęcia odbywały się ze wszystkimi dziećmi jednocześnie, bez względu na wiek. Joleczka nauczała sztuk plastycznych, Maryla matematyki, Ewa biologii, a ja języka angielskiego. Ewa okazała wspaniałe podejście do dzieci. Brała je na zajęcia środowiskowe, do parku, nad jezioro, pokazywała im rośliny, kwiaty, drzewa, żyjątka na nich, zachęcała je do rysowania i opisywania wszystkiego co zobaczą. Przy okazji tłumaczyła im skomplikowany świat natury, na tyle, na ile sama go znała lub co naprędce wyczytała z dostępnych jej książek. Joleczka zachęcała dzieci do malowania, rysowania, rzeźbienia czy formowania, uczyła je jak sięgać po ich naturalną kreatywność, jak rozumieć zasady estetyki i piękna, jak dostrzegać i jak tworzyć wokół siebie sztukę i piękno. Maryla uczyła matematyki, ale nie szło jej to zbyt dobrze, bo była niecierpliwa wobec dzieci, szczególnie tych w młodszym wieku. W porozumieniu z nią, przejąłem nauczanie podstaw arytmetyki dla małych dzieci, podczas gdy ona kontynuowała bardziej zaawansowany program ze starszymi dziećmi. Szkoła świetnie działała, pomimo że z trzydzieściorga zarejestrowanych dzieci, wiele chodziło w kratkę lub wręcz przestało przychodzić na zajęcia, nie mając własnej dyscypliny, a nie czując zachęty czy zainteresowania ze strony rodziców. 

Zdając sobie sprawę z ważności posługiwania się językami obcymi, a w szczególności angielskim, ogłosiłem, że, jeśli znajdą się chętni, będę mógł również uczyć dorosłych. Zbyszek również obiecał pomoc w nauce tego języka. Na początek, zgłosiło się z trzydziestu chętnych. Na zmianę ze Zbyszkiem, uczyliśmy nie gramatyki, nie pisania, ale prostych, niezbędnych na co dzień, wyrażeń - uczyliśmy wymowy i rozumienia języka mówionego. Szybko zorientowałem się, że dla wielu była to czarna magia i potworny wysiłek. W miarę postępujących lekcji, mimo że starałem się je robić ciekawie i interaktywnie, liczba chętnych zmalała do kilkunastu. Pomyśleliśmy, że to może dlatego, że lekcje są za darmo, że nic nie kosztują. Skoro ludzie nie płacą to i nie mają ani poszanowania, ani motywacji. Ja jednak nie chciałem brać za lekcje pieniędzy. Ktoś zaproponował, że będzie pobierał opłatę do wspólnej kasy, ale nie za obecność, lecz za nieobecność na lekcji. Z tych pieniędzy, gdy się uzbierają, zrobimy sobie wszyscy party. No cóż, uzbierało się może z 20 szylingów, a wiernych studentów pozostało tylko kilku. Zdecydowana większość podersdorfskich uchodźców miała awersję do jakiejkolwiek nauki, jakiegokolwiek intelektualnego trudu i rozwoju, nawet jeśli to miało stać się witalne w ich przyszłych losach. Byli i żyli jak rośliny.

Na skutek początkowych konfliktów z Polakami, a może i z racji swego porywczego i zgorzkniałego charakteru, Frau Tauber, właścicielka hotelu Tauber, traktowała swych uchodźczych "gości" z daleka, niechętnie, a nawet wrogo. Z jakichś jednak powodów darzyła Joleczkę i mnie względnym i pogłębiającym się z czasem respektem a nawet i cieniem sympatii. Może powodował to fakt, że byliśmy spokojni i zawsze odnosiliśmy się do niej z poważaniem; może to, że znaliśmy języki - Joleczka niemiecki, a ja angielski i coraz lepiej niemiecki - więc mogliśmy się z nią porozumiewać, a może dlatego, że jako wegetarianie byliśmy w jakiś sposób inni, niezwyczajni. Faktem jest, że kiedykolwiek Frau Tauber miała coś do zakomunikowania, zawsze zwracała się o pomoc do Joleczki.

Gdzieś z początkiem grudnia, gdy zaczynały się już nastroje przedświąteczne, Frau Tauber powiadomiła Joleczkę, że "Pani Doktorowa prosi, by kobiety z hotelu pojawiły się u niej około 5-ej wieczorem". Z tonu, jakim Frau Tauber to mówiła, było jasne, że Pani Doktorowa cieszyła się u niej wielkim poważaniem. Pani Doktorowa to Kristl Ganser, żona miejscowego i jedynego w Podersdorfie, lekarza. Znaliśmy go już trochę. Z początkiem późno-jesiennych chłodów zrobił obchód pensjonatów i hoteli zamieszkanych przez uchodźców, sprawdzał stan zdrowia dorosłych i dzieci, opukiwał ciała, zaglądał do gardeł i gdy coś znalazł, kierował do swego gabinetu.

Gdy uchodźcy zebrali się w jadalni, Joleczka ogłosiła życzenie Pani Doktorowej. No cóż, winobranie się już kończyło a zaczynały się przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, więc i prac w domu i przed domem było z pewnością co niemiara. Jedne więc panie z potrzeby zarobku, inne z ciekawości, a było ich z osiem, udały się do domu Pani Doktorowej. Dom okazał się rozległą, parterową rezydencją wyróżniającą się swymi okazałymi rozmiarami wśród mało-miasteczkowych stłoczonych wzdłuż ulic i uliczek małych domków. Rezydencja otoczona była sporym ogrodem, którego ogrodzenie graniczyło z podwórzem szkoły.

Pani Doktorowa otworzyła drzwi i z serdecznym uśmiechem  zaprosiła panie do środka. Jakież było zdziwienie przybyłych, gdy po wejściu do rezydencji zobaczyły, że znalazły się na jakimś luksusowym przyjęciu. Olbrzymi stół z zapalonymi świecami, na śnieżnobiałym obrusie wykwintne białe serwetki, talerze, talerzyki, kieliszki, szklanki, mnóstwo sztućców, wszystko nakryte na jakiś tuzin osób. Panie stały stłoczone i nieufne w przedpokoju nie wiedząc na co trafiły i czego się od nich oczekuje. Do Pani Doktorowej dołączyły jeszcze trzy inne Austriaczki, wszystkie zachęcająco uśmiechnięte. Jakież było zdziwienie Joleczki i towarzyszących jej pań, gdy okazało się, że to wykwintne przyjęcie jest właśnie dla nich.

Zostały podane sery i desery, parująca kawa i herbata w chińskiej porcelanie. Rozmowa rozkręcała się bardzo powoli, jako że jedynymi paniami, które mogły porozumiewać się po niemiecku  były Joleczka i Maryla. Nie przeszkadzało to jednak wymieniać pełnych aprobaty "ochów" i "achów" a także przyjaznych uśmiechów i gestów. Pani domu wyjaśniła, że to spotkanie to tradycyjne przedświąteczne "basteln", kiedy to panie przygotowują ręczne robótki - prezenty świąteczne dla swych bliskich. Po serach i deserach, panie udały się do pomieszczenia pod poziomem parteru. 

Była to duża, pięknie urządzona sala przygotowana już do wszelkiego rodzaju ręcznych prac - dwie maszyny do szycia, mnóstwo różnego rodzaju tkanin, włóczek i drutów do robienia dzianin, papier i różnokolorowe tektury, sztuczne kwiaty, wstążeczki, nożyce, nożyki, kleje - wszystko, co tylko można potrzebować do ręcznych robótek. Tam właśnie panie zabrały się żwawo do roboty. 

W taki to właśnie sposób w nasze życie weszły cztery prominentne kobiety (a potem ich prominentni mężowie) z Podersdorfu: Kristl Ganser - żona doktora Georga Gansera, Martha Kaintz - nauczycielka i radczyni gminy, Maria Bosch -  żona Fritza, policjanta, później szefa policji i Maria Peck - żona sekretarza gminy. Gdyby proboszcz miał żonę, to z pewnością byłaby tam i ona. To pierwsze spotkanie było początkiem następnych i kolejnych spotkań, w różnych układach i miejscach. Doprowadziły one w końcu do długotrwałych przyjaźni, które silnie wpłynęły, z jednej strony na nasze życie, a z drugiej, na życie tego małego miasteczka i jego osobistości.

I tak toczyło się życie uchodźców w Podersdorfie w oczekiwaniu na wymarzone interwiew z konsulem wymarzonego kraju...

Jan Duniewicz 
 
 


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego. (Montreal) 
 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ