Emigracyjne drogi - cz.4
- Austria, Goetzendorf an der Leitha
Kilka kilometrów za miasteczkiem
Goetzendorf stanęliśmy przed rozległą przestrzenią garnizonu Wallenstein.
Otworzyła się brama przy której stał wartownik z karabinem. Mimochodem
szukałem nad bramą napisu "ARBEIT MACHT FREI". Joleczka popatrzyła na wartownika
z przerażeniem: - Czy będziemy mogli stąd wychodzić i wchodzić do woli?
- zapytała cichutko. Wpuszczono nas do obozu i brama zamknęła się za nami.
Pozwolono nam wjechać samochodami,
by się rozpakować, ale nakazano wrócić i trzymać samochody na zewnątrz
obozu na rozległym polu, które już wyglądało jak muzeum i jak złomowisko
przeróżnych pojazdów wschodniego wyrobu. Jedne z nich były jeszcze na chodzie
inne stały tam tylko jako wraki. Zastanawiające było czy dlatego, że nie
nadawały się do użytku czy też ich właściciele wynieśli się już na dalsze
emigracyjne peregrynacje.
Obóz Goetzendorf to były dawne koszary
wojskowe opuszczone przez austriackich żołnierzy i przeznaczone specjalnie
dla uchodźców. (W gazetach lokalnych ukazywały się komentarze, że "nasi
chłopcy" muszą spać pod namiotami z powodu uchodźców.)
|
... |
Tym razem jako rodziny,
my i Zbyszkowie dostaliśmy oddzielne pokoje na pierwszym piętrze. Pokoje
były małe, sześć na dziesięć kroków. Był tam maleńki stolik z żelaznym
krzesełkiem, metalowa szafka na ubrania i żeliwny piecyk. Pewnie na zimowe
dni, ale było jeszcze ciepło, więc nie musieliśmy go używać, a zresztą
i tak nie mielibyśmy czym w nim palić. Było też duże okno przez które Joleczka
patrzyła na żółknące liście klonów i wyobrażała sobie, że jest to obraz,
dzieło sztuki upiększające gołą ścianę pokoju. Surowa podłoga pełna była
drzazg, więc Maryla bała się o Gosię, która wtedy raczkowała. Nie było
nawet umywalki, a łazienka na korytarzu wspólna dla wszystkich mieszkańców
piętra. Woda była z początku tylko zimna, ale potem gruchnęła wieść, że
będzie też ciepła w prysznicu i była, ale.... tylko o czwartej nad ranem
i zwykle starczyło jej dla kilku osób. Nie było to dla nas zbyt wielkim
problemem, bo słońce i lato pięknie ogrzewało nas w zimnych i ponurych
wnętrzach. |
Wkrótce okazało się, że nie można
było zamknąć pokoi, bo nie było kluczy albo pogubione, albo schowane, bo
administracji nie chciało się dokładać sobie problemów. Zbyszkowi udało
się założyć ich własną kłódkę, którą jakimś cudem mieli w bagażach, więc
ulokowaliśmy u nich rzeczy, na których nam najbardziej zależało, szczególnie
dokumenty i szybko topniejące resztki pieniędzy. Trzymaliśmy u nich również
cenną kempingową kuchenkę gazową, na której mogliśmy gotować wodę na herbatę
i której Maryla mogła używać, by przygotowywać Milupę dla Gosi.
W salach dla singli umieszczano po
szesnaście i więcej osób. Ludzie w różnym wieku, różnych warstw socjalnych,
z różnych rejonów Polski lub różnych krajów, o różnych marzeniach i oczekiwaniach
na przyszłość. Wśród singli byli tacy, co nie wytrzymywali zderzenia z
obecną rzeczywistością i już po pierwszych dniach wracali do kraju, inni
szukali ucieczki i zaspokojenia w dojeniu tak zwanych "krów" czyli taniego
wina w trzylitrowych opakowaniach. Byli też tacy, którzy zakładali lokalne
firmy zaopatrzeniowe i miejsca niezbyt wyrafinowanych rozrywek, inni korzystali
z tych rozrywek na ile ich było stać.
W obozie kwitła przedsiębiorczość,
można tu było wszystko kupić czy załatwić. Co bardziej przedsiębiorczy
uchodźcy prowadzili sklepiki z alkoholem czy papierosami czy nawet nocne
bary z prostytucją włącznie. Byli tacy, co zarabiali jako taksówkarze i
oferowali odpłatny transport swymi samochodami. Taki transport był potrzebny
dość często, szczególnie do Wiednia, gdy otrzymywało się wezwanie na "interview"
do konsulatu kraju docelowego.
Nasze samochody były wprawdzie jeszcze
na chodzie, ale miecz Damoklesa już wisiał nad nimi. Jeśliby się któryś
popsuł, nie byłoby nas stać na naprawę, a poza tym ich legalność kończyła
się bezwarunkowo w chwili, gdy wygasało nasze polskie ubezpieczenie, bo
na austriackie nie moglibyśmy sobie pozwolić. Policja austriacka miała
na samochody uchodźców szczególne oko, sprawdzała ich papiery, ubezpieczenia,
ogólny stan pojazdu i w szczególności sprawdzała stan opon. Gdy opony były
zjeżdżone poniżej ich arbitralnie dopuszczalnego poziomu, samochód był
natychmiast wycofywany z ruchu. Jeśli zaś opony były zbyt nowe, policja
domagała się dowodu ich zakupu, a w przypadku jego braku, zatrzymywała
delikwenta pod zarzutem kradzieży opon. To ostatnie wprawdzie jeszcze nam
nie groziło, bo nie stać nas było na nowe opony, ale i tak jeździliśmy
wciąż z duszą na ramieniu, że nasze obecne zostaną uznane za zbyt zużyte.
Przed obozem, codziennie, od samego
rana wystawała spora grupa ludzi chcących załapać się na dorywcze prace.
Od czasu do czasu przyjeżdżał jakiś Austriak i po krótkich negocjacjach
zabierał jedną lub więcej osób, by za parę szylingów naprawić płot, skopać
ogródek, posprzątać obejście czy zebrać plony z pola.
Czasem przyjeżdżał ktoś szukający
taniego fachowca elektryka, hydraulika czy cieślę. Wówczas wszyscy Polacy
zaklinali się, że są takimi fachowcami i to z prawdziwego zdarzenia. "Jawohl,
jawohl, sicher, sicher...". Austriacy za pieniądze, które oferowali mogli
sobie pozwolić na pewna dozę ryzyka, podczas gdy Polacy, chociaż zazwyczaj
nie posiadali umiejętności jakich poszukiwali pracodawcy, to liczyli że
jakoś to się, panie, załatwi. I jakoś jakoś się załatwiało i jakoś to szło...
Pewnego dnia ktoś przyniósł do obozu
wieść, że nadarza się możliwość łatwej i przyjemnej pracy w Wiedniu przy
sprzedawaniu kwiatów na ulicach. Nasze panie, Joleczka z Marylą, zapisały
się na to zajęcie. Wyglądało to dość ciekawie, a pieniądze w końcu zawsze
przydatne. Joleczka ubrała się w haftowaną bluzeczkę, by wyglądać ludowo
i pasować do zajęcia, wzięła pleciony koszyk, w którym zwykle woziliśmy
jedzenie i gdy przyszła określona godzina, wyszły z Marylą przed bramę
obozu. Był już wieczór, nadjechał autobus i kierujący nim Austriak zapakował
doń chętnych: było tam około 30 osób. Pojechali do Wiednia, gdzieś pod
Guertel - dużą ulicę dużym łukiem okalającą śródmieście. Tam Austriak podzielił
ich wszystkich na pary, wręczył każdej parze po tuzin bukietów róż, określił
cenę, pokazał każdej parze inną ulicę do obsługi i kazał iść. Ci, którzy
już znali Wiedeń, nie przejmowali się instrukcjami Austriaka, poszli od
razu tam, gdzie widzieli szansę, że uda im się coś sprzedać. Joleczka i
Maryla poszły zaś posłusznie w pokazanym kierunku, "gdzieś wzdłuż Guertla".
Była to jakaś podejrzana dzielnica, gdzie przechadzały się prostytutki,
po kątach stali dealerzy narkotyków lub ich klienci narkomani. W opustoszałych
spelunach, przy brudnych stolikach siedzieli pijacy przy resztkach wina
czy innego trunku. Na wypowiadane wdzięcznym dziewczęcym głosem magiczne
słowa: "Kaufen Sie die Rosen?" patrzyli jedynie nieprzytomnym wzrokiem
i zapadali znowu w sen. Od dawna nie było w ich zwyczaju kupowania kwiatów.
Najbliższe im kobiety to albo prostytutki albo już od wieków znienawidzone
żony.
Joleczka i Maryla nie sprzedały więc
nic i szybko się zorientowały, że nic tu nie wyjdzie z biznesu. Śmiały
się do rozpuku ze słów Joleczki, że brakowałoby tylko, by zobaczył ją któryś
z jej współpracowników architektów z pracowni zabytków w Białymstoku, gdzie
Joleczka była szanowanym pracownikiem, renomowanym ekspertem od projektowania
oraz konserwacji zabytków, wysoko cenioną panią architekt. Wrzuciły róże
do koszyka i udały się w kierunku, z daleka widocznych, żywo jarzących
się neonów ulic Mariahilferstrasse i Kaerntnerstrasse, by spacerując oglądać
eleganckie wystawy butików dla eleganckich kobiet. Miały czas do 1-ej w
nocy, kiedy to autobus miał zabrać ich wszystkich z powrotem do obozu.
Za szybami jednego ze sklepów, bogatej kwiaciarni, zauważyły, że wystawiane
tam bukiety kwiatów były nie tylko o niebo lepszego gatunku, ale i ...niższej
ceny. Gdy wróciły na umówione miejsce spotkania, okazało się, że większość
"sprzedawców" mogła pochwalić się podobnym doświadczeniem. Ludzie byli
wściekli za zmarnowany czas. Gdy na dodatek pracodawca Austriak bezczelnie
zażądał zapłaty za nie sprzedane, zwiędłe i bezużyteczne róże, obrzucono
go szyderczym śmiechem i przekleństwami. Jedynie pewien arystokratycznie
wyglądający i wymowny Czech, znający świetnie niemiecki i obeznany z Wiedniem
sprzedał wszystkie swoje kwiaty. Miał on też taką prezencję i takie gadane,
że pewnie byłby w stanie sprzedać cokolwiek komukolwiek. Nasze dziewczyny
jednak nie żałowały tego doświadczenia i spędzonego w Wiedniu czasu - była
to dla nich świetna przygoda: Wiedeń "by night". Bawiły się dobrze, wygłupiały
i śmiały z byle czego, no i wyrwały się na chwilę z codziennej rutyny obozowego
życia.
Moje obozowe życie było bardzo ustabilizowane
i zorganizowane. Z samego rana, gdy jeszcze wszyscy spali, udawałem się
w zarośnięte krzewami opustoszałe pobocze obozu, gdzie stała zupełnie nieuczęszczana
kaplica garnizonowa. Tam spacerowałem z wolna w samotności, rozmyślałem,
modliłem się do coraz bliższego mi, choć nieznanego Boga. Nie było tam
nikogo, towarzyszyły mi tylko ptaki, wypełniające ciszę swymi wdzięcznymi
trelami, czasem widziałem szybko znikającego między krzewami zająca lub
przeskakującą z gałęzi na gałąź wiewiórkę. Te samotne poranne medytacje
pomagały mi utrzymywać wiarę, że wszystko co nam się przydarzało ma głęboki
i pozytywny sens, że uczy nas w nowych warunkach szukać własnej,
pozytywnej drogi tam, gdzie inni łatwo poddawali się nieczułości, wykorzystywania
czy to arogancji i nienawiści do innych narodowości, a szczególnie do Austriaków.
Joleczka była naszym filarem i wsparciem z jej troską o dzieci, o mnie,
o nasze kulturowe i duchowe tradycje tam, gdzie tradycje wydawały się tracić
swój sens. Dbała z niebywałą dbałością o proste piękno w naszym codziennym
życiu, w warunkach, gdzie brzydota wyglądała z każdego kąta i nabierała
wyglądu normalności. Przyjaźń ze Zbyszkiem i Marylą były budującym i ważnym
elementem naszego życia podążającego w nieznanym nam kierunku.
Z mych porannych medytacji wracałem,
by stanąć, wraz z rodziną, w kolejce do obozowej stołówki na codzienne
obozowe śniadanie, składające się zazwyczaj z dobrych austriackich bułek,
masła i dżemu. Posiłki podawano trzy razy dziennie. Ponieważ byliśmy wegetarianami,
braliśmy z naszych posiłków wszystko prócz mięsa: ziemniaki, kluski, warzywa,
owoce. Po jedzeniu szło się do sąsiedniej sali, gdzie stały trzy kotły
z ciepłą wodą. Jeden kocioł był na spłukiwanie resztek jedzenia z talerzy,
drugi by zmyć je detergentem, a trzeci by wypłukać je do czysta. Po przejściu
kilkunastu osób, dość szybko, wszystkie trzy kotły były już pełne tłustych
pomyj, a na podłodze stała warstwa tłustej wody z resztkami jedzenia i
trzeba było uważać by się na tym nie poślizgnąć. Staraliśmy się przychodzić
do stołówki jak najwcześniej, aby skorzystać z jako tako czystej wody i
by uniknąć tego widoku pomyj i nie ślizgać się po zalanej, tłustej podłodze.
Każdego dnia, kilka godzin poświęcałem
na naukę niemieckiego z książki, którą przywiozłem z Polski. Kładłem się
na kocu rozłożonym na rozległym, pokrytym rzadką trawą polu, pomiędzy barakami.
Przyglądałem się przez chwilę myszom polnym, których było tam zatrzęsienie,
przebiegały szybko z jednej norki do drugiej, węsząc po drodze czy nie
ma czegoś do zjedzenia. Już od dawna przestały się bać ludzi. Z początku
paru znudzonych singli próbowało na nie polować, ale po jakimś czasie nikt
już się nimi nie interesował i stały się zwykłą częścią krajobrazu. Dzień
po dniu, leżałem na kocu i wkuwałem, uczyłem się słówek, wyrażeń gramatycznych
i prostych zdań. Ponieważ nie miałem z kim rozmawiać po niemiecku i obawiałem
się, że nabieram złych nawyków wymowy, zdecydowałem się kiedyś pójść z
książką do strażnika przed bramą i uprzednio przygotowaną, łamaną niemczyzną
poprosiłem go, by mi przeczytał kilka zdań czy stronę, tak abym mógł korygować
moją wymowę, nauczyć się wymawiać poprawnie, jak również, by się co nieco
osłuchać. Strażnik spojrzał tępo na mnie, na książkę, jeszcze raz na mnie
i jeszcze raz na książkę nie czyniąc najmniejszego gestu. Nawet nie zaszczycił
wzrokiem tekstu, który mu prezentowałem. Wreszcie powiedział drewnianym
tonem: "Czytaj sam!". Byłem z lekka zdziwiony i rozczarowany, ale co miałem
robić. Podszedłem do niego potulnie, przedukałem z wolna kilka paragrafów
i spojrzałem na niego pytająco. "Gut gut..." odpowiedział po ojcowsku i
pokiwał głową z uznaniem.
Wiele miesięcy później, gdy opowiedziałem
tę historyjkę naszemu przyjacielowi Austriakowi, nauczycielowi szkoły średniej,
ten skwitował to krótko: "On nie umiał czytać!". Dla nas Polaków była to
zdumiewająca wiadomość, że wielu Austriaków naszego pokolenia było analfabetami.
Tego typu kulturowe zderzenia miały się nam jeszcze wydarzyć niejednokrotnie.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |