Emigracyjne drogi (cz.
3). Austria 1981 - Traiskirchen...
Traiskirchen jest niewielkim miasteczkiem
odległym od Wiednia o 40 kilometrów. Ta niemiecka nazwa, mimo że wskutek
lektur o wojnie brzmiała złowrogo, nam kojarzyła się bardziej jak przejściowe
miejsce do raju. W Traiskirchen mieściła się siedziba główna przesłuchań
tysięcy uchodźców ze Wschodu. Przybywali tu rozklekotanymi samochodami,
pociągami, piechotą lub wpław. Jakakolwiek była przyczyna, dla której ci
ludzie opuścili swoje rodzinne kraje, byli oni gotowi ryzykować wszystko,
by poczuć się wolnym. Przed olbrzymią, wejściową bramą przewalały się w
dzień tłumy tych, którzy chcieli się dostać do wewnątrz, a wewnątrz przechadzali
ci, którzy zostali "przyjęci" i oczekiwali wysłania dalej. Ściany izb przesłuchań,
jak i tych pomieszczeń, gdzie gnieździli się uchodźcy kryły w sobie tajemnice
przedziwnych historii ludzi, których przeszłość zaczęła się w realności
utopii socjalistycznej, a przyszłość była jeszcze tylko w ich marzeniach
i snach. Niejedne z tych historii powodowały wzruszenie w głosie tłumaczy.
Wczesnym rankiem stanęliśmy przed
wielką, żelazną bramą wjazdową obozu Traiskirchen. Nie mieliśmy specjalnie
negatywnych uczuć; traktowaliśmy wszystko jak wielką przygodę, nie mając
nic ze sobą, za sobą i przed sobą. Zdawaliśmy się na los z minuty na minutę,
z dnia na dzień, bo praktycznie czuliśmy się wolni i w jakiś sposób szczęśliwi.
Zapowiadał się sierpniowy, upalny
dzień. Zaraz później słońce już "lało" żarem na tłumy kłębiących się przed
bramą uchodźców. Ponoć wielu z nich koczowało już tam od poprzedniego wieczora.
Od niektórych zalatywało potem, niestrawionym jedzeniem i alkoholem, a
ich kwaśny oddech przyprawiał o mdłości. Wśród tłumu były rodziny z małymi
dziećmi na rękach, uczepionymi kurczowo spódnicy matki lub ręki ojca. Niektóre
spoglądały nieśmiało na swoich rówieśników, z którymi pewnie chętnie wdałyby
się w jakąś zabawę.
Wartownik w budce powoli i obojętnie
zbierał paszporty i spisywał z nich dane. Podobno rodziny z dziećmi były
przyjmowane w pierwszej kolejności, ale wszystko działo się tak wolno,
że nie byliśmy tego wcale pewni. Im dłużej czekaliśmy z tym większą zazdrością
spoglądaliśmy na wałęsających się z drugiej strony żelaznego ogrodzenia,
już przyjętych szczęśliwców. Ci z zewnątrz, w oczekiwaniu na swą kolej,
co trwało bardzo długo, udawali się czasem do pobliskich sklepików, by
kupić coś do picia lub jedzenia. Obsługa sklepu, uważnie i ponuro obserwowała
spod oka kręcących się uchodźców. Było wiadomo, że niektórzy z nich kradną,
więc każdy był podejrzany. To było bardzo upokarzające.
Mniej więcej co godzinę otwierała
się brama i austriacki żołnierz odczytywał kilka nazwisk i przepuszczał
ich przez bramę. Gdy już pod wieczór zbliżał się czas zamknięcia administracji
obozowej wpuszczono hurtem wszystkie rodziny z dziećmi. Inni zostali na
zewnątrz. Stanowiliśmy grupkę kilkunastu osób, którą żołnierz popędzał
w kierunku to jednego, to drugiego bloku, mówiąc ostrym głosem: "Schnell!
Schnell!..". Gdy zaś już podchodziliśmy pod kolejne miejsce przeznaczenia,
mówił z obrzydzeniem przedłużając sylaby: "ciekadź ... ciekadź...". Czekaliśmy
wtedy w naszej grupce pół godziny lub dłużej, zanim dokonano jakichś kolejnych
formalności. Po kilku takich start-stopowych wędrówkach pomiędzy biurami,
co trwało następne kilka godzin, ten zestaw słów "schnell, schnell" i "cziekadź,
cziekadź" zapadł nam na zawsze w pamięci.
Obóz uchodźców w Traiskirchen był
olbrzymim osiedlem, jeśli można było tak nazwać to ponure miejsce. Były
to raczej koszary na około 3000 prycz, a gdy tych zabrakło, zostały miejsca
na korytarzach, gdzie można było na noc rozłożyć śpiwory. Wśród uchodźców
byli Rumuni, Węgrzy, Bułgarzy, Czesi, Słowacy i oczywiście Polacy. Była
to istna powódź ludzi, wypchniętych ze zdegenerowanego komunizmu, w nadziei
znalezienia sobie miejsca na wolnym Zachodzie.
Na zewnątrz trawniki, drzewa, placyki
były utrzymane w relatywnej czystości i zieleni. Sprawiało to przyjemne
wrażenie, choć myślę, że ta nienaganność była utrzymywana tylko na wypadek
sporadycznych wizyt dziennikarzy i organizacji międzynarodowych.
W środku było jednak inaczej... Oficerowie
austriaccy nie mieli dla nas ani specjalnej sympatii ani specjalnej wrogości.
Byliśmy dla nich anonimową masą przerobową. Obojętni, robili swoją robotę,
jak robotnicy na linii produkcyjnej. W izbie przesłuchań siedział oficer,
tłumacz i stenotypistka. Oficer zadawał standardowe pytania nie okazując
ani ciekawości, ani emocji, bez względu na to, co mu się mówiło. Tłumacz
tłumaczył w jedną i w drugą stronę, stenotypistka automatycznie notowała
odpowiedzi. Pytano nas o przyczyny wyjazdu z Polski i poprzedzające historie
prowadzące do takiej decyzji, jak również o nasze kwalifikacje zawodowe,
znajomość języków, a nawet o nasze plany życiowe. Zapisano również skwapliwie,
dokąd pragniemy wyemigrować.
Pragnęliśmy zostać w Austrii (blisko
rodzin, relatywnie znana nam kultura i obyczaje), ale powiedziano nam,
że to nie wchodzi w rachubę. Austria nie przyjmowała na stałe, była tylko
krajem przejściowym. Następnym więc celem była Australia, a w drugiej kolejności
Nowa Zelandia, do których przyciągał nas klimat. Stany Zjednoczone, najbardziej
popularny i klasyczny cel emigracji Polaków, nie interesowały nas zupełnie.
Głównie z powodu obowiązkowej służby wojskowej i krążącej famy, że podobno
"ludzie tam umierają na ulicach". Dopiero długo później zrozumieliśmy,
jak wygląda prawda. Kanada odpadła w przedbiegach z powodu klimatu, więc
nie braliśmy tego kraju zupełnie pod uwagę. Tak oto wybieraliśmy w naszych
marzeniach przeróżne kraje. Nic nas to nie kosztowało i nie mieliśmy nic
do stracenia. Ruszyliśmy biurokratyczną maszynę w ruch...
Po przesłuchaniu, które trwało pół
godziny, jakiś podoficer zaprowadził nas do innej izby, gdzie zrobiono
nam zdjęcia z numerem identyfikacyjnym na tabliczce. Następnie prowadzono
nas do pomieszczenia, gdzie urzędnik pobrał odciski palców lewej ręki.
Po skończeniu podawał nam do otarcia palców już nieźle wysmarowaną szmatkę,
lecz jeśli któryś z odcisków nie odpowiadał wymogom, operację trzeba było
powtórzyć. Właściwie mogłem to potraktować, jak wielu z nas, jako upokarzające
doświadczenie, ale postanowiłem inaczej. Uśmiechałem się do kogo mogłem
i krótkim: "dankeszen" dziękowałem pracującym tam urzędnikom. Ku mojemu
zdziwieniu niektórzy również odpowiadali uśmiechem.
Następne "schnell, schnell... ciekadź,
ciekadź" było w kolejce do biura, gdzie wydano nam "ausweisy". Joleczka
na samą nazwę "ausweis" dostawała dreszczy. Ja do dziś, niczym relikwię,
zachowuję jej "ausweis" ze zdjęciem, gdzie wygląda jak królowa Marie-Antoinette
przed wyprowadzeniem jej na gilotynę. Mimo takich przejściowych reakcji
Joleczka znosiła wszystko nadzwyczaj dobrze. Pilnowała, by darzyć uśmiechami
trzymające się nas kurczowo dzieci i sprawiać wrażenie, jakby to wszystko
było tylko taką przedziwną zabawą dorosłych.
Kolejnym etapem "schnell i ciekadź"
było pobranie wytartego wielokrotnym używaniem koca, jaśka pod głowę, wytłuszczonej
menażki i połączonych śrubą w jeden zestaw: łyżki, noża i widelca. Joleczka
brzydziła się tym niedomytym zestawem do jedzenia i próbowała znaleźć wodę
by to umyć. Było już za późno i nie dostaliśmy kolacji, ale i tak byśmy
jej nie przełknęli.
Spaliśmy w olbrzymiej sali, na żelaznych
pryczach ustawionych ciasno jedna przy drugiej z wąskimi przejściami pomiędzy
nimi. Było nas tam około pięćset osób. Słychać było podpite głosy i przekleństwa
polskie. Byliśmy i tak szczęśliwcami, że dostaliśmy prycze, bo niedługo
później były już tylko wolne miejsca na podłodze korytarza. Ci, którzy
przebywali tu dłużej, radzili pilnować walizek. Trzymaliśmy je więc przy
sobie, pod kocem, a niektórzy przywiązywali je sobie do nóg lub rąk.
By dojść do "wielkiej ubikacji",
wspólnej dla wszystkich lokatorów, trzeba było przechodzić pomiędzy i ponad
leżącymi bezładnie ludźmi. W ubikacji, z powodu zapchanego w.c. woda ze
spłuczki, pomieszana z moczem i kawałkami odchodów utrzymywała się na wysokości
kostek. Szukaliśmy więc toalety w innych budynkach. Nie było nigdzie miejsca
na intymność. Łazienki były wspólne dla mężczyzn i kobiet, a toalety i
prysznice nie miały nawet zasłon. Pomimo tych przeżyć i upokorzeń wszyscy
wierzyli głęboko, że jest to tylko chwilowy czyściec prowadzący do zachodniego
raju.
Mimo szoku kulturowego i emocjonalnego
wobec porzucenia naszego domu na rzecz spartańskich, niemalże więziennych
warunków, jak również wobec nieznanego nam losu uzależnionego od obojętnych
władz, wciąż czułem i traktowałem to jako niezwykłą przygodę. Nie widziałem
w tym całym przedsięwzięciu zagrożenia czy degradacji naszego życia. Wciąż
czułem w sobie tę przedziwną siłę, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa
i nadzieję na nowe życie. Potrafiłem znaleźć w sobie cierpliwość i spokój
jakich nigdy dotychczas nie doświadczałem.
O dziwo Joleczka znacznie bardziej
ode mnie wrażliwa na estetykę, higienę i poczucie ciepła domowego wokół
nas zachowywała również moc i spokój ducha. Bez najmniejszej skargi czy
krytyki koncentrowała się na praktycznych elementach naszego życia. Z niezwykłym
talentem "budowała domek" wokół nas i naszych dzieci na każdym skrawku
przestrzeni jaki był nam dany. Dbała o to, by żadne z nas, a szczególnie
dzieci, nie odczuło tych momentów życia jako piętna lecz jako nieustannie
rozwijającą się życiową przygodę.
Kolejnego dnia rano w dużej hali
stołówkowej stanęliśmy w długiej kolejce do okienka, z którego każdy z
nas otrzymał bułkę z masłem i dżemem. Nie musieliśmy używać naszych wytłuszczonych
menażek i sztućców. Spałaszowaliśmy wszystko, popiliśmy zbożową kawą z
mlekiem albo wodnistą herbatą.
Następnie wyprowadzono nas na kolejną
serię: "schnell, schnell... ciekadź, ciekadź".
Wraz z grupą kilkudziesięciu innych
rodzin łącznie z rodziną Zbyszka dostaliśmy przydział wyjazdu z obozu.
Gdzie tylko się dało Joleczka i Maryla utrzymywały, że jesteśmy wszyscy
rodziną. Jedna blondynka druga brunetka, ale rodzina. W dużym stopniu powodowało
to, że Austriacy zawsze wysyłali nas wszędzie razem.
Obóz w Traiskirchen był w zasadzie
przeznaczony tylko dla pojedynczych osób, wiec nie obawialiśmy się, że
naszym punktem docelowym będzie to właśnie miejsce. Tymczasem rodziny bez
środków lokomocji zostały zapakowane do autobusu, a my wraz z innymi posiadaczami
samochodów ustawiliśmy się za autobusami i tak ruszyliśmy w drogę. Informacje
o tym, dokąd jedziemy były niejasne. Jedni mówili, że jako rodziny z dziećmi
znajdziemy się w pensjonacie, inni zaś twierdzili, że autobus wiezie nas
do obozu Goetzendorf" - tym dla "singli". Jeden taki obóz właśnie opuszczaliśmy,
a reputacja o innych była równie niepokojąca. Patrzyliśmy więc niespokojnie
na drogowskazy. Dotarliśmy do miasteczka Goetzendorf i minęliśmy je bez
zatrzymywania się. To zrodziło nadzieję, że pojedziemy dalej.
Wkrótce jednak zjechaliśmy z drogi,
by zatrzymać się na rozległym terenie przed ogrodzeniem i bramą obozu w
Goetzendorf.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)
|