Emigracyjne drogi (cz.
10)
Podersdorf
- Wspomnienia Zbyszka:
Parę dni
po przyjeździe do Podersdorf, wieczorem, żandarmi przyjechali do hotelu.
Tauberowa skierowała ich do mnie. Okazało się, że jakiś Polak próbował
ukraść Porsche we wsi. Nie potrafił jednak zmienić biegów i właścicielowi
(biegnąc) udało się go dogonić. Austriacy trochę go poturbowali zanim oddali
żandarmom. Żandarmi chcieli, abym pomógł im porozumieć się z aresztowanym.
Pojechałem więc z nimi na posterunek. Spotkałem tam młodego, przestraszonego
chłopaka (zesrał się w spodnie). Powiedział, że przyjechał do Podersdorfu,
bo szukał pracy. Nie znalazł niczego i nie miał pieniędzy, aby wrócić do
Traiskirchen. Spróbował więc ukraść samochód. A jak już kraść to.... Porsche!
Żandarmi
spisali protokół z tych jego zeznań i odwieźli mnie do hotelu. Powiedzieli
jednak, że będą mnie znowu potrzebowali i... że mi zapłacą! Następnego
dnia rano, jeszcze jedliśmy śniadanie w stołówce, gdy żandarmi przyjechali
i zabrali mnie. Pojechaliśmy razem z aresztowanym do Neusiedler am See.
Tam, ku mojemu zdziwieniu, znalazłem się w sądzie. Nigdy przedtem w sądzie
nie byłem, więc już samo to było dla mnie przeżyciem. Żandarmi z poczekalni
zaprowadzili nas - więźnia i mnie - do większej sali z drewnianymi ławami
ustawionymi jak na widowni teatru. Naprzeciwko ław, jak na scenie teatru,
na podwyższeniu była wielka lada z wygodnymi fotelami. Po chwili oczekiwania,
na salę, z wejścia z boku, weszli sędzia i dwóch prawników. Wszyscy ubrani
w togi, pod którymi łatwo było widać krawaty i gładko wyprasowane koszule.
Sędzia usiadł pierwszy i za nim inni. Po chwili, spędzonej na czytaniu
papierów, sędzia kiwnął palcem na mnie i kazał się przybliżyć do lady.
Ściskając w ręku słownik niemiecko-polski, stanąłem przy ladzie. Niewiele
pamiętam z całej naszej rozmowy. Z pewnością sędzia szybko odkrył, że ma
do czynienia nie tylko z kimś, kto nie ma żadnych uprawnień do tłumaczenia,
ale w dodatku jeszcze nie zna wystarczająco języka niemieckiego. Tym niemniej
sprawa nie została odroczona. Doskonale pamiętam, że sędzia kazał mi zapytać,
czy oskarżony jest schuldig" (winny). Ja nie znałem słowa, ale nie chciałem
się z tym zdradzić. Wykombinowałem więc sobie, że to musi mieć coś wspólnego
z "entschuldigen, czyli... przeprosinami. Pytam więc Polaka, czy chce
przeprosić. On na to, że... tak! Wina więc została ustalona! Miał jednak
szczęście ten chłopak, bo został skazany na coś w zawieszeniu.
Po sprawie,
żandarmi po prostu puścili go, kazali wracać do Traiskirchen. Sądzę, że
otrzymał tak lekką karę również z mojego powodu. Jego wyrok nigdy by nie
był podtrzymany w przypadku odwołania. Ja nie mogłem być tłumaczem w sądzie.
Żandarmi nigdy więcej mnie o tłumaczenie nie prosili. Dostali oficjalnego
tłumacza z Wiednia. Nie przypominam też sobie, abym dostał jakiekolwiek
pieniądze za swój występ w sądzie (...)
Mój samochód
powoli się rozpadał. Sławek przyjechał na początku grudnia, aby zabrać
go z powrotem do Polski. Wjechał do Austrii ostatnim pociągiem z Polakami
bez wiz. Miał wrócić do Polski w poniedziałek. Samochód był wyładowany
zakupami, głownie żywnościowymi, po brzegi. W niedzielę w Polsce został
ogłoszony stan wojenny. Sławek zastanawiał się przez parę dni, co robić.
We wtorek pojechał do Traiskirchen i został tam zarejestrowany jako uchodźca.
Wprowadził się do jednego z hoteli w Podersdorfie.
Pierwszym
emigrantem, z naszego towarzystwa, był Michał. Spotkaliśmy jego i Zdziśka
jeszcze przed wyjazdem z Polski. Michała znałem z uniwersytetu. Był moim
instruktorem na kursie płetwonurków. Michał i Zdzisiek mieli wyjechać z
Polski razem. Jednak Michał w ostatniej chwili zmienił zdanie i zamiast
jechać do Austrii, wyjechał do Szwecji. Tam się okazało, że Szwedzi wysyłali
natychmiast z powrotem Polaków, którzy chcieli się ubiegać o azyl. Michał
z rodziną znaleźli się w sytuacji, kiedy musieli wyjechać ze Szwecji do
Austrii. Mariusz - nasz wspólny kolega - kupił im bilety lotnicze. W Wiedniu
znaleźli się u Tomka w domu. Hania im powiedziała, że Austriacy również
wyślą ich do Polski, bo o azyl trzeba się starać w pierwszym kraju, po
wyjeździe z bloku komunistycznego. Doradziła im, aby zgubili paszporty.
Pojechali więc całą rodziną na stację kolejową w czasie, kiedy przyjechał
pociąg z Polski. Tam zgłosili władzom austriackim, że zgubili paszporty.
Austriacy zabrali ich do Traiskirchen. Michał chciał wyjechać z Austrii
jak najszybciej. W Stanach miał rodzinę ze strony żony - Basi. Jednak czekanie
na emigrację do Stanów było dość długie. Południowa Afryka szybko zabierała
emigrantów. Michał spotkał nas, gdy czekaliśmy na wejście do obozu w Traiskirchen.
Już wtedy miał za sobą kontrakt z jakąś firmą południowo-afrykańską. Kilka
tygodni, czy może miesięcy, po przyjeździe do Afryki Basia napisała list
do Eli - żony Zdziśka. Widziałem ten list. Pisała, że było tam wspaniale.
Pamiętam nawet zdanie, że "jest, jak w raju, a może nawet lepiej, bo w
raju nie ma Murzynów". To była aluzja do tego, że mieli czarnego ogrodnika.
(...)
*** ***
Podersdorf
- Afryka Południowa przyjmuje do biało-kolorowo-czarnego raju...
Gdzieś na początku
lutego w Podersdorfie pojawił się Zdzich - znajomy Zbyszka z czasów studiów.
Od początku pobytu w Austrii bardzo aktywnie sprawdzał i porównywał wszystkie
opcje imigracyjne, prowadził rozległą korespondencję z osobami, które już
opuściły Austrię i z krajów swego przeznaczenia przysyłały opisy warunków
życia w "nowym kraju". Jak zwykle stwarzał wokół siebie atmosferę działania,
werwy, przedsiębiorczości i pewności siebie. Tym razem przywiózł elektryzującą
wiadomość, która rozeszła się wśród uchodźców: "Afryka Południowa otworzyła
swoje i to bogate podwoje dla imigrantów...". Zdzich chodził od pensjonatu
do pensjonatu, zbierał grupki zainteresowanych i opowiadał im z przejęciem
o swoim wielomiesięcznym studium i ostatnich odkryciach: "Gdzie jest najlepsze
miejsce do osiedlenia się na stałe?".:
- Korespondowałem
z wieloma! - mówił z dramatyczną emfazą wywijając plikiem listów opatrzonych
egzotycznymi znaczkami. - Korespondowałem przez wiele miesięcy! Otrzymuję
listy z USA, Kanady, Australii, Nowej Zelandii. Żadne nie mogą konkurować
z jednym: z Afryką Południową.
- Mówię wam,
takich warunków nie oferuje żaden z krajów! - opowiadał z podnieceniem
- Dostajesz z mety pracę i to w twoim zawodzie, elektronicy są na wagę
złota. (...) - Wszystko dostajesz na papierze, zanim się tam pojawisz:
pracę, jaką sobie wybierzesz, dom jednorodzinny z ogrodem!
Mówił dalej.
Wiedzieliśmy od Zbyszka, że Zdzich został już zatrudniony przez organizację
południowo-afrykańską i werbuje dla niej imigrantów -pracowników
- być może nawet dostaje jakiś bonus za każdego nowego chętnego. Nie wiedzieliśmy
dlaczego Afrykanerom tak zależy na imigrantach, ale intuicja mówiła nam,
że to wygląda podejrzanie.
(Dopiero
później dowiedzieliśmy się, że w RPA robiło się coraz goręcej między czarnymi
i białymi i chodziło o posiłki białych.)
Zdzich był
tak dogłębnie przekonany, że jest to najlepszy możliwy wybór kraju do zamieszkania,
że pewnie werbowałby i bez finansowego bonusu.
- Słuchajcie
- tam każdy biały ma służbę: ogrodnika, pokojówkę, kucharza. Czarni są
tam za grosze...
Uchodźcy, od
dawna zmęczeni niepewnością, wyczekiwaniem na upragniony zachodni raj,
słuchali opowieści Zdzicha z otwartymi ustami. Praca, dom (!) i to z ogrodem,
życie białego sahiba w wyśmienitym ciepłym klimacie, to brzmiało jak bajka.
My byliśmy
nieufni i ta sprawa "koloru" zabrzmiała dla nas jak poważne ostrzeżenie,
niemalże groźba.
- Zdzichu,
- zapytała Joleczka - a czy ja będę mogła usiąść w ogrodzie razem z moim
czarnym ogrodnikiem i wypić z nim herbatę?
- No nie, nie...
- odpowiedział Zdzich zaskoczony - nie myślę, że byłoby to dobrze widziane,
w końcu tam jest apartheid... zresztą dlaczego miałby ktoś ochotę pić herbatę
ze swym czarnym ogrodnikiem?
- Ach tak?
- żachnęła się Joleczka wzruszając ramionami - Więc to nie dla mnie! Nie
po to wyjechałam z Polski, by znaleźć się tam, gdzie ktoś mi będzie mówił
z kim mogę a z kim nie mogę napić się herbaty.
Nierówność
społeczna, rasizm i jego animozje, były dla nas zdecydowanie nie do przyjęcia,
bez względu na klimat i oferowane warunki materialne. Nie potrafiliśmy
sobie wyobrazić, że moglibyśmy dobrowolnie, z własnej woli przyjąć warunki
takiego ustroju i takiego życia.
Tym niemniej
takie właśnie prospekty i takie właśnie perspektywy, znalazły wielu zwolenników
wśród Polaków. Między nimi był również Sławek, brat Zbyszka, oraz jego
zaprzyjaźnieni koledzy po fachu, Andrzej z żoną - lekarze. Prognozy osiedlenia
się i pracy w RPA były dla lekarzy wyśmienite: luksusowe szpitale w Johannesburgu
wyposażone w nowoczesny sprzęt. Wysoka pensja i pozycja - czegóż trzeba
więcej dla absolwentów medycyny? Sławek, którego stan wojenny zatrzymał
przed zamierzonym powrotem do kraju, traktował wyjazd to RPA głównie jako
możliwość natychmiastowego przyuczenia się do zawodu, na dodatek - intratną,
Andrzej zaś był tak ostentacyjnie podekscytowany życiem białego sahiba,
iż myślałem, że on tylko tak żartuje, że był to taki jego sarkazm. No cóż
- okazało się, że nie był. (Dziś byłbym zaniepokojony, gdybym wiedział,
że ktoś z taką osobowością jest lekarzem). Formalności z RPA trwały
zaledwie kilka tygodni i wkrótce pierwsza, spora grupa uchodźców wyemigrowała
w odległe strony i znowu zrobiło się cicho i spokojnie.
Notka z
przyszłości: osiedleńców w RPA czekało sporo niespodzianek: struktura rasowa
społeczeństwa była nie tylko czarno-biała, ale czarno-kolorowo-kolorowa-biało-biało-biało-biała
i Polacy byli na dnie warstwy biało-białej; wszelkie układy profesjonalne
i materialne były chronione przez RPA finansowymi i politycznymi zobowiązaniami
na wiele lat bez prawa opuszczenia kraju, dopóki te zobowiązania nie będą
wypełnione; spodziewane warunki materialne miały też sporo "ale". W efekcie,
Sławek i Zdzich nielegalnie uciekli z RPA po dwóch czy trzech latach.
Niedługo
było cicho i spokojnie. Pod koniec lutego Joleczka i ja otrzymaliśmy zgodę
na osiedlenie się w Austrii i nakaz przeniesienia się do Wiednia. Dla nas
również rozpoczęła się nowa faza życia na emigracji.
*** ***
Podersdorf
- Wspomnienia Zbyszka c.d.:
(...) W
zimie spadł śnieg i przyszedł mróz. Zrobiło się zimno. W hotelowych pokojach
ludzie zaczęli marznąć. Większość pokoi miała elektryczne ogrzewanie, które
Tauberowa kontrolowała jakimś czasomierzem. Ogrzewanie włączało się tylko
na krótki okres czasu. Ktoś powiedział jej, że jest zimno. Ona na to odpowiedziała,
że trzeba ubierać swetry. Byliśmy zepsuci centralnym ogrzewaniem w Polsce.
W biednej Polsce niemal każdy miał ciepłe mieszkanie... no chyba, że była
jakaś awaria. A w bogatej Austrii ludzie nie mogli sobie pozwolić na otwarte
okno w zimie. Nasz pokój był mały. Dla nas czworga mieliśmy podwójne łóżko,
rozkładany fotel i łóżeczko dla Gosi. Mieliśmy za to własną łazienkę! To
był luksus! Dzieci pluskały się w wanience każdego wieczora. W hotelowych
pokojach mieliśmy telefony, ale po naszym przyjeździe zostały one szybko
wyłączone. Ludzie korzystali z budki telefonicznej na rogu. Oczywiście
zawsze kombinowali, jak zadzwonić bez płacenia. Chodziły słuchy, że iskrząca
zapalniczka do gazu dodaje funduszy, kiedy się zacznie rozmawiać. Inną
metodą była moneta na sznurku. Wrzucali taką monetę i wyciągali z powrotem.
Mogli więc rozmawiać, jak długo tylko chcieli.(...)
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |