Emigracyjne drogi (cz.
9) - Austria - styczeń 1982
Nastał rok
1982. Z Polski niewiele jeszcze dochodziło wieści, a jeśli już, to były
one mgliste i niepewne. Mieliśmy nadzieję, że nasze rodziny nie były w
poważnym zagrożeniu życia, martwiliśmy się bardziej o tych, którzy byli
zarejestrowani w systemie, jako dysydenci zaangażowani w otwartą czy ukrytą
walkę z reżimem. Byli między nimi i nasi przyjaciele, którzy mogli być
internowani w obozach, w warunkach, jakie tylko nasza wyobraźnia mogła
sobie tworzyć. O ich losach nie wiedzieliśmy nic.
W Podersdorfie,
wraz z zimą nastał bezruch w interesach, skończyły się prace w winnicach
i na farmach, skończył się sezon turystyczny, zrobiło się pusto na ulicach,
w sklepach, hotelach i restauracjach, właściciele wyjeżdżali na wakacje
do ciepłych krajów. Uchodźcy smętnie snuli się z kąta w kąt, grali w karty,
pili tanie wino, na które było ich coraz mniej stać, bo nie było pracy.
My, w naszej
maleńkiej grupce przyjaciół, kontynuowaliśmy nauczanie w szkole dla polskich
dzieci, a ja dodatkowo prowadziłem lekcje angielskiego z niewielką już
grupką chętnych.
Mój język niemiecki
był całkiem niezły, rozumiałem prawie dobrze i prawie wszystko to, co się
do mnie mówi i mogłem już wyrazić się prawie poprawnie i prawie zrozumiale.
Mogłem już odważyć się szukać pracy bliskiej mojej profesji. Zbyszek cierpliwie
przeglądał gazety w poszukiwaniu czegoś dla nas, a gdy znalazł to natychmiast
telefonował, ale od razu mu odmawiano. Pewnego razu znalazł ofertę dla
programistów i dla operatorów systemu komputerowego w firmie o nazwie "Kleider
Bauer" w Wiedniu. Namówił mnie, byśmy tam pojechali. W moich oczach było
to beznadziejne przedsięwzięcie, ale pojechałem z ciekawości i chęci przygody.
Firma mieściła się w imponującym, nowoczesnym budynku w centrum Wiednia
i okazała się być jedną z najbardziej wykwintnych domów mody w Austrii.
Znaleźliśmy się na lśniących marmurowych korytarzach, mijaliśmy eleganckie
panie i piękne zgrabne modelki w najmodniejszych kreacjach. W odbiciu kryształowych
luster zawieszonych na ścianach korytarzy, widzieliśmy również nasze uchodźcze
sylwetki, obaj w wyszarzałych, wystrzępionych kurtkach zimowych i zużytych
dżinsach, Zbyszek w swych ulubionych trampkach, a ja w nowych ciepłych
butach zimowych, które dostałem w prezencie od Seppa. Musieliśmy wyglądać
niezwykle w tym otoczeniu, bo mijające nas szykowne damy rzucały na nas
dyskretne, ale zaskoczone spojrzenia. Zapukaliśmy nieśmiało do jakichś
drzwi z napisem, z którego Zbyszek wydedukował, że to biuro przyjęć aplikantów
do pracy. Powitała nas kobieta w nienagannie eleganckim stroju, dyskretnym
makijażu, pachnąca subtelnymi perfumami. Była z lekka zaskoczona naszym
wyglądem, ale wyraźnie starała się tego nie okazywać. Bardzo grzecznie
i uprzejmie, a nawet ciepło wysłuchała wydukanego przez Zbyszka celu wizyty.
Równie grzecznie, uprzejmie a nawet ciepło wyjaśniła, że wszystkie wakujące
pozycje zostały już skompletowane, była nam niezmiernie wdzięczna, że okazaliśmy
zainteresowanie pracą w Kleider Bauer, a także było jej bardzo przykro,
że trudziliśmy się na marne.
*** ***
Joleczka i
ja byliśmy często zapraszani do Marthy i Seppa Kaintz oraz ich rodzin,
a także do Kristl i Georga Ganser, gdzie czuliśmy się lubiani i szanowani.
Kristl szczególnie martwiła się tym, że nie możemy znaleźć żadnej godnej
pracy, dzwoniła po swych krewnych i znajomych, by nam coś załatwić. Któregoś
dnia oznajmiła mi, że jej przyjaciel Rudi - przedsiębiorca, właściciel
fabryki, potrzebuje elektronika do jakiejś kilkudniowej pracy. Kristl nie
miała pojęcia, co to za praca, rozkładała bezradnie ręce i w swej uroczej
naiwności mówiła, że się zupełnie na elektronice nie zna i nie może powiedzieć
o co chodzi, ale zna Rudiego, że jest to dobry człowiek i że obiecał, że
będzie to praca dla elektronika, bo ona wyraźnie podkreślała, że to musi
być praca dla elektronika i Rudi zapewnił ją, że to będzie praca dla elektronika.
Kristl nawet wynegocjowała dla mnie zapłatę, powiedziała Rudiemu, że musi
mi dobrze zapłacić, bo dostaje prawdziwego fachowca. Czy 80 szylingów za
godzinę nie będzie za mało? - spytała z troską w oczach. O mało z krzesła
nie spadłem. Nie, nie - zapewniłem - oczywiście, że nie będzie za mało.
Problem tylko - dodała znowu zatroskana, że praca ta jest w Gaenserndorf,
jakieś 100 km od Podersdorf, ale żebym się przypadkiem nie martwił o dojazd,
bo Rudi przyśle swego kierowcę po mnie, który podwiezie mnie tam i z powrotem.
Czy ja się zgodzę na tę pracę?... No oczywiście, że się zgodziłem. Następnego
ranka przed hotelem pojawił się "mój kierowca" z samochodem. Czułem się
dziwnie, sam mogłem tam pojechać, a tu miałem kierowcę, osobistego, tylko
dla mnie. W drodze starałem się zabawiać kierowcę rozmową, być grzecznym,
uprzejmym, a nawet wdzięcznym. Kierowca był człowiekiem prostym, życzliwym.
Mówił do mnie niemieckim bezokolicznikowym, jakim, wyobrażałem sobie, mówi
się do ludzi, prawie nie znających języka, coś w rodzaju: "Wy być uchodźca,
wy przyjechać z Polen, na ja ja, wy zrobić robota, a ja przyjechać po was
i odwieźć was do Podersdorf". Czułem się nieco urażony, bo ja mówiłem do
niego z pełną już deklinacją, z pełną koniugacją, a on do mnie bezokolicznikami.
Ale człowiek był życzliwy, więc cóż, robiłem dobrą minę do złej gry.
Potem, gdy
poskarżyłem się na to Seppowi, ten powiedział: "Janie, nie bierz sobie
tego do serca, kierowca ten nie chciał cię poniżyć, ten człowiek po prostu
nie zna Hoch-Deutsch, on całe życie mówi tylko dialektem, jest niewykształcony,
bardzo się starał dla ciebie posługiwać się językiem literackim, ale tylko
tyle potrafił, co pokazywał. Ty lepiej mówisz Hoch-Deutsch niż on.
"Hmm...
to się nazywa kulturowy szok!"
Zajechaliśmy
przed fabryczkę, która okazała się masowo produkować opakowania - pudła
kartonowe. Zostałem zaprowadzony do biura właściciela firmy. Rudi powitał
mnie serdecznie, niemalże jak starego przyjaciela i natychmiast zaprosił
do obejrzenia zakładu. Był to piętrowy budynek, gdzie w dużej hali produkcyjnej
kilka maszyn cięło taśmę kartonową na prostokątne kawałki, potem formowało
je w taki sposób, by pracownicy mogli układać je odpowiednio do hurtowej
sprzedaży. Rudi szerokimi gestami pokazywał mi jak to wszystko działa i
przekrzykując hałas maszyn tłumaczył mi żywo, coś, czego nie rozumiałem,
ale łatwo się domyślałem. Potem zaprowadził mnie na piętro, gdzie było
mieszkanie, w którym mieszkał on i jego rodzina. Było pełne bogatych mebli,
lakierowanych na wysoki połysk, pluszowych obić i jaskrawych, niezgranych
ze sobą kolorów.
Było widać,
że w swej prostocie Rudi cieszy się i jest dumny z możliwości posiadania
tego, co on, jego żona i jego dzieci, mogą tylko zapragnąć. Potem, Rudi
zaprowadził mnie na miejsce mojej pracy. Była to kabina na piętrze, oszklona
dookoła i wychodząca na halę produkcyjną. Rudi wyjaśnił, że jest to kabina
dystrybucyjna z której kierownik produkcji mógł obserwować ludzi, postęp
produkcji, wydawać polecenia, jak również rejestrować wyniki i wydajność
pracy na "komputerze" - szafie elektronicznej z klawiaturą i monitorem.
Niestety, - tu Rudi posmutniał i spokorniał - od jakiegoś już czasu, komputer
ten przestał działać i Rudi ma nadzieję, że ja będę mógł coś z tym zrobić.
No cóż, ja też taką nadzieję miałem. Przydałoby się mieć dokumentację do
tego urządzenia i jakieś narzędzia pracy, choćby śrubokręt. O! Rudi ożywił
się radośnie, śrubokrętów i innych narzędzi pracy to on tu zaraz każe przynieść,
ale... tu znowu posmutniał... dokumentacji to on nie ma, urządzenie to
nabył z drugiej ręki, bo nie chciał wydawać kupy pieniędzy na jakieś wyrafinowane
fiu-bździu, bo tak naprawdę to on i tak tego tak bardzo nie potrzebuje,
ale warto mieć, skoro już ma, a i jego kierownik produkcji musi się trochę
unowocześnić...
Dostałem całą
walizę śrubokrętów, obcęgów, młotków, a nawet łom i zabrałem się żwawo
do pracy. Szafa elektroniczna była zapyziała z brudu i mocno zakurzona
więc moje natychmiastowe podejrzenie to były złącza, styki, kontakty. Nie
zabrało mi długo, by je przejrzeć, oczyścić z brudu, włączyć na nowo. Po
kilku godzinach mej pracy, "komputer" już chodził jak nowy. Fiuu... czułem
się dumny i szczęśliwy, misji dokonałem. Gdy jednak zgłosiłem Rudiemu,
że jego "komputer" jest już sprawny i gotowy, nie okazał ani ulgi, ani
zachwytu, wydawał się jakby z lekka rozczarowany. Myślał przez chwilę...
kręcił się niespokojnie... wreszcie powiedział: "Wie pan co, ja mam tu
jeszcze takie radio, które grało muzykę na halę dla pracowników. Coś mu
się stało i przestało działać, może przyjrzałby mu się pan i zobaczył czy
się nie da go naprawić?..."
Radio było
rzeczywiście stare, zakurzone w środku, pełne lamp w gąszczu kabli, nie
wiadomo było od czego zacząć. Uspokoiłem się jednak i niemalże w stanie
medytacji pozwoliłem swoim palcom delikatnie grzebać w labiryncie kabelków,
diod, lamp, znowu sprawdzać styki, połączenia. W pewnym momencie namacałem
jakiś obiekt pomiędzy drucikami, była to moneta 5-cio szylingowa leżąca
pomiędzy stykami. Gdy ją wyjąłem i włączyłem radio, żaróweczki zapaliły
się, lampy rozjarzyły i z wolna dało się słyszeć szum kanałów, muzyczkę
czy głos spikera. No, a to mi się udało... Rudi podziękował mi serdecznie,
wypłacił mi zarobione pieniądze z bonusem, by wyrównać do 500 szylingów
i zawołał kierowcę. Byłem dumny z sukcesu, szczęśliwy i bogaty. W drodze
powrotnej, gdy zacząłem w pamięci odgrywać wydarzenia, obraz tych starych
urządzeń, które wyglądały, jakby nie były używane od długiego czasu, a
także dziwne reakcje Rudiego, uświadomiłem sobie, że cała ta "praca dla
elektronika", którą z taką pasją i dbałością o moją reputację wykonałem,
była prawdopodobnie nie tyle dla Rudiego ile dla Kristl, że Rudi miał nadzieję,
że uda mu się zrobić przysługę Kristl, zatrudnić mnie przez parę dni, zapłacić
więcej, by potem pochwalić się Kristl. Niestety, Rudi nie miał więcej starych,
nieużywanych, niedziałających urządzeń elektronicznych, by potrzebować
elektronika. Jakby nie było, ta moja pierwsza "praca elektronika" na obczyźnie
przyniosła mi moje pierwsze zarobki, które mogłem z dumą przynieść do domu.
*** ***
Luty 1982
Ogłoszenie
stanu wojennego w Polsce spowodowało, że kraje uprzednio zamknięte na imigrację
otworzyły się nagle dla Polaków, a te, które tradycyjnie miały swe programy
imigracyjne przyśpieszyły swe machiny biurokratyczne. Któregoś lutowego
poranka, w trakcie rodzinnego śniadania w jadalni hotelu Tauber, Frau Tauber
podeszła do naszego stolika i oznajmiła, że jest telefon z Wiednia do Joli.
Była to Hania (Hania i jej mąż Tomek gościli nas u siebie pierwszej nocy,
gdy przybyliśmy z Polski do Wiednia. Zosia była tłumaczką w biurze uchodźców
w Traiskirchen).
Hania oschłym,
urzędowym tonem przedstawiła się, jako pracownik urzędu imigracyjnego w
Traiskirchen i spytała Joleczkę o jej pełne imię i nazwisko a nawet datę
urodzenia. Joleczka, zdziwiona i zmrożona tonem, gdy tylko skojarzyła Hanię
z Hanią, wykrzyknęła z entuzjazmem: - Ależ, Haniu, jak się cieszę, że cię
słyszę... co u ciebie słychać?... - Pani Duniewicz, - na to Hania dzwonię
do pani w sprawie państwa zeznania z dnia 17 sierpnia 1981 roku, w którym
państwo złożyli aplikację osiedlenia się na stałe w Austrii. - Ależ Haniu
- znowu Jola - czemu jesteś taka urzędowa? Czy coś się stało? - Nic
się nie stało, proszę pani - podjęła urzędowo Zosia - dzwonię do pani w
sprawie uprzednio wzmiankowanej aplikacji. Proszę o potwierdzenie czy państwo
nadal utrzymujecie swoje życzenie pozostania w Austrii na zasadzie imigracji.
Jola przypomniała
sobie z trudem, że w trakcie naszego pierwotnego interview w Traiskirchen,
pytano nas i skwapliwie zapisywano, dokąd pragniemy wyemigrować i osiąść
na stałe. Naszym pierwszym pragnieniem było zostać w Austrii z powodu bliskości
rodzin, relatywnie znanej nam kultury i obyczajów, ale powiedziano nam,
że to nie wchodzi w rachubę, Austria nie przyjmowała na stałe, była tylko
krajem przejściowym. Zgłosiliśmy więc chęć emigracji do Australii, a w
drugiej kolejności do Nowej Zelandii. - Tak, tak skwapliwie potwierdziła
Joleczka ale przecież powiedziano nam wtedy, że Austria nie przyjmuje
na stałe, a jedynie do obozów przejściowych... - Dzwonię do
państwa ciągnęła urzędowo Hania by państwa poinformować, że rząd austriacki
właśnie podjął decyzję, by stworzyć program imigracyjny dla stu uchodźców
polskich. - Co to znaczy spytała zaskoczona Joleczka czy mogłabyś mi
wytłumaczyć. Hania wyjaśniła, że ci, którzy zostaną przyjęci do programu
otrzymają prawo stałego pozostania w Austrii, bezpłatny kurs języka niemieckiego,
miejsce tymczasowego zamieszkania i zapomogę do czasu znalezienia pracy.
- Proszę o zastanowienie się - mówiła Hania do osłupiałej Joleczki - i
udzielenie szybkiej odpowiedzi. Jest olbrzymia lista zgłoszeń, a czas krótki
na rozpatrzenie kandydatur, dlatego proszę o odpowiedź do końca tygodnia.
- Jaką mamy szansę, by się dostać na ten program? spytała Joleczka nieśmiało.
- No cóż, - odpowiedziała Hania nie jestem w stanie podać pani żadnych
bliższych informacji, specjalna komisja będzie uważnie rozpatrywać wszystkie
przypadki, ale przypuszczam - dodała z ledwie dostrzegalnym cieniem ciepła
w głosie - że z państwa kwalifikacjami... macie państwo spore szanse.
Nie musieliśmy
się zastanawiać długo, a właściwie nie zastanawialiśmy się nad tym w ogóle.
Oczywiście chcielibyśmy zostać w Austrii, pytanie tylko jaką mieliśmy na
to szansę wobec tysięcy innych. Była to gra na loterii. Nie pokładaliśmy
wiele nadziei w tę możliwość, wkrótce przestaliśmy o tym myśleć i żyliśmy
dalej swoim życiem.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)
|