Emigracyjne drogi (cz.
2). Austria 1981 - Wiedeń...
Byliśmy więc w Austrii, byliśmy wolni...
Nie mogliśmy się powstrzymać i zaledwie opuściliśmy strefę przejścia granicznego,
zatrzymaliśmy się, aby zajść do pierwszego lepszego sklepu. Było to coś
w rodzaju małego przydrożnego sklepiku typu: "mydło, widły i powidło...".
Potem widzieliśmy takie sklepiki na co dzień, było ich, przy każdej drodze,
jak grzybów po deszczu i nawet do nich nie zaglądaliśmy, bo wiedzieliśmy,
że są droższe niż inne i..., że nie ma w nich aż takiego (ha!) wyboru.
Teraz jednak mieliśmy wrażenie, jakbyśmy wstąpili do skarbca Ali Baby.
Przez "my" rozumiem Joleczkę i mnie, bo Zbyszek był już światowcem, globtroterem
- w końcu był już raz w Szwecji przez miesiąc, widział nie takie rzeczy,
a Maryla była w Szwecji w czasie studiów, więc i dla niej Zachód nie był
aż taką nowością. Dziewczyny jednak piały z rozkoszy. Robiły to wewnątrz
siebie, bo oczywiście na zewnątrz zachowywały się jak światowe damy, utrzymywały
fason i przechadzały się jakby nigdy nic.
(Notka z przyszłości: Długo później,
już z innej pozycji, gdy patrzyliśmy na podobnych nam wtedy, wiedzieliśmy,
że chociaż byśmy nie wiem, jak chcieli wówczas wyglądać normalnie i choćby
nie wiem, jak wydawało nam się, że zachowujemy się i wyglądamy normalnie...
dla tamtejszych ludzi wystarczyło jedno spojrzenie, nawet tylko kątem oka,
żeby wiedzieć skąd jesteśmy i co sobą socjalnie reprezentujemy. Wyróżnialiśmy
się spośród nich. Nasz ubiór, nasze zachowanie, nasze spojrzenia były dla
nich natychmiast rozpoznawalne.)
Głównym problemem Zbyszka był niemal
pusty zbiornik z paliwem, więc z wielką ulgą dla niego, znaleźliśmy także
w pobliżu stację benzynową - bez kolejki!
i z benzyną do woli.
Ruszyliśmy dalej w kierunku Wiednia.
Zbyszek
miał tam przyjaciela -Tomka, który mieszkał wraz z żoną - Hanią. Tomek
wyjechał do Austrii po trzecim roku studiów, śladami innego ich kolegi
ze studiów - Krzyśka. Obaj zostali już na stałe.
Naszym planem było zatrzymać się
u Tomka i Hani na noc, zasięgnąć języka i zdecydować o naszych dalszych
losach. Nie znając drogi, po raz pierwszy w życiu na drogach tak szybkiego
ruchu podążaliśmy ostrożnie szerokimi autostradami, kurczowo trzymając
się prawego pasa, podczas gdy austriackie samochody śmigały po naszej lewej
stronie. Ruch był po wielkomiejsku gęsty i szybki ponad nasze możliwości
i przyzwyczajenia. Choć utrzymywałem minę pewnego siebie kierowcy, ściskałem
kierownicę tak kurczowo, że wydawała się puszczać soki.
Miałem wówczas wrażenie, że jesteśmy
niedostrzegalni wśród tych setek tysięcy innych samochodów. Teraz już wiem,
że w oczach tamtejszych kierowców byliśmy nachalnie "widoczni", że nasze
pojazdy ostentacyjnie wyróżniały się na drodze, tak jak wyróżniałyby się
amerykańskie automobile z lat 40-tych, tyle, że nasze miały inny rodzaj
"glamouru".
Jechaliśmy za samochodem Zbyszka
i Maryli, którzy znali adres docelowy. Trzymaliśmy się prawego pasa, by
szybko jadące samochody austriackie mogły nas swobodnie wyprzedzać i, żeby
się przypadkiem nie oddalić od siebie i nie zgubić. W pewnym momencie utknęliśmy
w korku, a ten swymi skurczami jelitowymi oddzielił nas od samochodu Zbyszka.
W jakiś sposób znalazłem się na jednym z lewych pasów z wolna prowadzącym
nas do rozjazdu z którego nie zdążyłem już wrócić na ten sam na którym
był Zbyszek. Autostrada rozwidliła się na dwa różne kierunki. Nasze
samochody jechały z wolna, lecz nieuchronnie w różne strony. Coraz bardziej
oddalający się Zbyszek przez spuszczoną szybę pokazywał nam chyba właściwy
kierunek, ale nie miało to już w tamtej sytuacji żadnego znaczenia, bo
my posuwaliśmy się dalej w lawinie samochodów w nieznane. Zbyszek znał
adres Tomka na pamięć, a my wiedzieliśmy tylko, że mamy jechać do Gertrudplatz.
Po chwili zniknęliśmy sobie z oczu.
Przyszło mi do głowy, że jest to znak, że się rozdzielimy na dobre, jeśli
nie teraz to kiedyś w przyszłości. Autostrada prowadziła nas okrężną drogą
wokół Wiednia gdzieś na koniec miasta. Byłem spokojny, zdawałem się na
los w który wierzyłem, że jest po naszej stronie. Joleczka była bardziej
niespokojna i próbowała nas wypilotować z labiryntu dróg szybkiego ruchu
w jakim się znaleźliśmy. W końcu zjechaliśmy z autostrady i zatrzymaliśmy
na jakiejś spokojnej ulicy.
Zaszliśmy do sklepu, by wypytać o
drogę. Mówiłem po angielsku, ale jedyne czego ludzie nie rozumieli było
słowo "Gertrudplatz". Brzmiało im znajomo, więc domyślili się, że tam właśnie
chcemy dojechać. Odpowiadali nam po niemiecku, a my z kolei nie bardzo
mogliśmy ich zrozumieć.
Joleczka trochę znała niemiecki
(jeszcze ze szkoły), więc przy pomocy paru słów i wielu gestów udało nam
się podjeżdżać po kilka ulic do przodu. Po kilkukrotnych takich przystankach
i gestykulacjach trafiliśmy wreszcie jakoś na Gertrudplatz. Gdy tam dojechaliśmy
było już ciemno. Plac był rozległy z dużym kościołem, prawdopodobnie Św.
Gertrudy. Wokół dziesiątki kilkupiętrowych kamienic, każda z nich z dziesiątkami
mieszkań, setki świecących się już w ciemnościach okien i za którymiś z
nich mieszkali przyjaciele Zbyszka. Ale za którymi? Zastanawialiśmy się
w jaki sposób wybrnąć z tej niefortunnej dla nas sytuacji. A może zacząć
przechadzać się wokół placu i wydzierać się: "Zbyszek!!!... Zbyszek!!!".
Jak zwykle bystra Joleczka wpadła
na pomysł, by rozglądnąć się za samochodem Zbyszka, który musiał być przecież
zaparkowany gdzieś w pobliżu. I rzeczywiście, okazało się, że nie było
to takie trudne. Samochód Zbyszka - starej, dobrej rosyjskiej marki Moskwicz
był jedynym takim okazem na ulicy, a może i w całym Wiedniu.
Za wycieraczką samochodu była kartka
z adresem i napisem: "Czekamy. Zbyszek". Fiuuf... Znaleźliśmy właściwą
bramę, ale wejście okazało się zamknięte, trzeba było mieć klucz do bramy,
a nie było tam (wtedy) domofonu. Wycofaliśmy się więc znowu przed dom i
nie bardzo wiedząc jak im dać znać, że już jesteśmy, zdecydowaliśmy się
wołać pod oknami: "Zbyszek!!!... Zbyszek!!!".
Było to żenujące, bo wyobrażaliśmy
sobie jak muszą czuć się gospodarze, ale nie widzieliśmy innego sposobu.
Tomek i Hania byli niezwykle mili
i wyrozumiali wobec takiego najazdu obcych ludzi z czworgiem małych dzieci.
Dom w którym mieszkali, był typową dla tej średnio-mieszczańskiej, wiedeńskiej
dzielnicy III-go Bezirku nieładną kamienicą ze śladami dawnej świetności.
Mieszkanie przestrzenne przypominające trochę mieszkanie we Wrocławiu,
gdzie mieszkały moja ciocia i kuzynka. Meble różnego stylu, prawdopodobnie
pochodzące z rożnych okazyjnych wyprzedaży, dekoracje w stylu nowej cyganerii,
np.: na ścianie wisiała piękna pusta rama, a w środku tej ramy, Hania zawiesiła
kawałek tkaniny.
Toaleta była wspólna dla mieszkańców
całego pietra i aby z niej skorzystać braliśmy klucz od Hani. Tomek i Hania
byli akurat w trakcie "rewolucyjnego" remontu, gdyż instalowali kabinę
z prysznicem. Bardzo się cieszyli z tego powodu, gdyż prysznic pozwoli
im osiągnąć następny poziom luksusu.
(Nieco późnej widzieliśmy w wiedeńskich
gazetach długie listy ludzi poszukujących mieszkań oraz agentów, którzy
w tym pośredniczyli i pobierali od poszukujących grube pieniądze za znalezienie
mieszkania. Taki był wówczas w Wiedniu głód mieszkaniowy. Kiedy już znaleźliśmy
się w Kanadzie byliśmy zdumieni odwrotną sytuacją, gdzie agenci walczyli
o klienta, by wynająć mu mieszkanie i pobierać od właścicieli grube
pieniądze, za swoje usługi wynajmu lub sprzedaży. My zaś przebieraliśmy
tam w tych mieszkaniach jak w ulęgałkach.)
Wraz ze Zbyszkami stanowiliśmy grupkę
czworga dorosłych z czworgiem małych dzieci. Nie byliśmy jednak ani pierwszymi,
ani jedynymi gośćmi w mieszkaniu naszych gospodarzy.
Tomek i Hania mieli już za sobą
(i jak się później okazało, przed sobą) powtarzającą się historię z zatrzymującymi
się u nich uciekinierami z Polski. Wyglądało na to, że wzięli na siebie
życiową misję, by służyć jako miękki bufor dla ludzi, którzy mieli już
dość komunistycznego raju. Misja ta spowodowała, że wybudowali w dużym
salonie antresolę, aby móc wszystkich pomieścić. Tegoż wieczoru jako dziewiąty
gościł u nich Henryk - działacz KOR-u, który właśnie wracał z Włoch. Mimo,
że zatrzymaliśmy się u nich na krótko, wprowadziliśmy niemałe zamieszanie
całą naszą gromadką. Tomek i Hania byli jednak wspaniałymi gospodarzami
i nawet mrugnięciem oka nie dali nam odczuć, że moglibyśmy być dla nich
ciężarem.
?Potrzebowaliśmy szylingów austriackich
na pobyt w Austrii, więc zaproponowaliśmy Tomkowi wymianę paru dolarów
na szylingi. Tomek nie miał przy sobie wystarczającej sumy pieniędzy więc
poszedł ze mną do pobliskiego banku, gdzie jak twierdził, jest okienko
w murze od ulicy, z którego można zrobić wypłatę z konta. Było to dla mnie
coś zupełnie nowego: o dowolnej porze dnia lub nocy wyciągnąć pieniądze
"ze ściany". Tomek stanął przy "ścianie" tak, że zasłaniał mi plecami okienko
bankowe. Ja zaś (w swej naiwnej ciekawości), zaglądałem mu przez ramię,
by nie stracić nic z tego pasjonującego widoku. Chciałem widzieć jak się
robi taką niesłychaną transakcję. Zauważyłem jednak, że Tomek czuł się
nie najlepiej ze mną wpatrującym się w jego ręce i nie bardzo wiedziałem
dlaczego. Wydawało mi się oczywiste, że (dla niego jest to oczywiste) przecież
nigdy nie skorzystałbym z możliwości użycia jego konta!
Tomek i Hania poczęstowali nas kolacją.
Za ich namową położyliśmy dzieci spać u nich na antresoli, a sami z Joleczką
wycofaliśmy się z ich mieszkania i poszliśmy przespać noc w naszym samochodzie,
zaparkowanym przy płocie okalającym kościół Św. Gertrudy. Pomimo obaw nikt
nas w ciągu nocy nie niepokoił.
?Hania, która pracowała jako tłumaczka
w austriackich władzach imigracyjnych i dobrze orientowała się w sprawach
uchodźstwa, poradziła nam byśmy jak najwcześniej rano udali się do obozu
Traiskirchen, aby zarejestrować się tam jako uchodźcy z Polski, bo jako
tacy będziemy mogli skorzystać z pewnych, międzynarodowych przywilejów.
Twierdziła, że jako rodziny z dziećmi będziemy traktowani priorytetowo
i po zarejestrowaniu się i przesłuchaniach w Traiskirchen, prawdopodobnie
spędzimy tam jedną lub dwie noce i będziemy skierowani dalej do jakiegoś
pensjonatu, gdzie będziemy mieli schronienie, wikt i opierunek. Właściciele
tychże pensjonatów brali uchodźców chętnie, bo zapewniało im to stały dochód
wypłacany regularnie przez rząd austriacki (subsydiowany z kolei przez
ONZ), co często ratowało ich przed bankructwem. W takich pensjonatach,
uchodźcy mieli oczekiwać na dalszą emigrację do krajów docelowych. Mówiło
się wówczas głównie o USA, Australii i Kanadzie, a do tej listy czasem
dochodziły inne kraje. Oczekiwanie takie mogło trwać i kilka miesięcy.
Po wczesnym, skromnym śniadaniu, znowu udaliśmy się w podróż... Tym razem
do Traiskirche.
(Wiadomość o tym, że ONZ płaci
rządowi Austrii za każdego uchodźcę była dla nas o tyle rewelacyjna, że
zarówno Austriacy, jak i uchodźcy byli przekonani (i to przekonanie było
zręcznie podtrzymywane przez środki przekazu) że żyliśmy na łasce i z dobrej
woli wielkodusznych Austriaków. Dowiedziałem się, że było inaczej dopiero
długo później od wysoko postawionego urzędnika austriackiego, którego zadaniem
było weryfikowanie implementacji międzynarodowych umów w sprawach uchodźców.
Po kilkakrotnych wywiadach i rozmowach z nami zaczął okazywać nam specjalne
względy, które graniczyły z przyjaźnią. Szanował nas, lubił się z nami
spotykać i rozmawiać zupełnie prywatnie. Dyskutowaliśmy z nim naszym, wzbogacającym
się stopniowo niemieckim, na coraz bardziej wyrafinowane tematy filozoficzne
i kulturowe. Kiedyś wyjaśnił nam prywatnie i opowiedział, jak to jest z
finansowaniem uchodźców: Za przywilej swego statusu kraju neutralnego,
Austria miała obowiązek przyjmowania uchodźców i zapewnienia im schronienia,
wyżywienia i opieki medycznej do czasu ich dalszej emigracji. ONZ zaś subsydiowało
rząd austriacki płacąc za każdego uchodźcę nie pamiętam już ile dolarów.
Lokalnie jednak, rząd austriacki utrzymywał to w tajemnicy i za pośrednictwem
mediów wykorzystywał fakt otwartych granic dla uchodźców i gastarbeiterów
dla odwrócenia uwagi od swych własnych problemów ekonomicznych, a szczególnie
jako wymówkę od istniejącego bezrobocia. To było nie fair, ale tak to było...
)
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)
|