Emigracyjne drogi (cz.
1). Wyjeżdżamy z Polski... Rok 1981
Z papierami w rękach, Joleczka wraz
ze Zbyszkiem i Marylą, spotykali się na długie rozmowy i dyskutowali szczegóły
planu podroży. Nie wyglądało to łatwo, bo obie pary miały maleńkie dzieci.
My mieliśmy 5-letnią Magunię i 3-letniego Krzysia, a oni 2-letniego Maćka
i 8- miesięczną Gosię. Wszystkie te przygotowywania były dokonywane w ścisłej
tajemnicy nawet przed naszymi najbliższymi krewnymi. Mieliśmy udawać, że
jedziemy na wakacje do Włoch, a tak naprawdę oddać się władzom imigracyjnym
w Austrii. Jako, że oficjalnie udawaliśmy się tylko na urlop, nie mogliśmy
robić nic ani brać nic, co mogłoby być wskazówką, że mamy inne plany. Zostawialiśmy
więc za sobą nasze, z tak wielkim trudem, uzyskane i wykończone mieszkanie
w całej okazałości. Braliśmy tylko niezbędne rzeczy, które łatwo było wytłumaczyć
na granicy oraz co ważniejsze dokumenty, które mogłyby być wymagane na
obczyźnie. Nie mieliśmy dewiz, więc pożyczyliśmy $200 dolarów od krewnego
Joleczki, którego później listownie upoważniliśmy do przejęcia całego naszego
mieszkania. Napełniliśmy bak samochodu, a w bagażniku umieściliśmy dodatkowe
kanistry pełne benzyny, która w tym czasie była bardzo cenna i z wielkim
trudem dostępna w Polsce, a potem już za granicą nie chcieliśmy tracić
na jej kupno naszych bezcennych dewiz.
Z mapy wybraliśmy zupełnie nieznane
przejście graniczne blisko Żywca prowadzące do Słowacji. Słyszeliśmy, że
w Cieszynie są kilometrowe kolejki do granicy, więc specjalnie wybraliśmy
taką dziurę, by mieć to szybko za sobą. Aby jeszcze bardziej zwiększyć
nasze szanse i, żeby nie mieć niespokojnych dzieci na głowie, Joleczka
uwiła dzieciom gniazdko w tyle samochodu i wyjechaliśmy nocą, w porze,
gdy wiedzieliśmy, że dzieci będą spały.
Po zaledwie godzinie jazdy znaleźliśmy
się w strefie przygranicznej. Rzeczywiście, przejście było puste, byliśmy
jedynymi podróżnikami. Polski celnik, z lekka na gazie, zadał kilka standardowych
pytań, dokąd i po co jedziemy, co wieziemy. My odpowiedzieliśmy też standardowo,
według przygotowanego scenariusza: Jedziemy na urlop do Włoch na trzy tygodnie,
nie wieziemy nic do oclenia. Zbyszek, nie wiadomo dlaczego, powiedział,
że oni jadą do Szwecji. "Panie, Szwecja jest na północy, nie na południu!"
- wykrzyknął zdumiony pogranicznik. "No tak... - odpowiedział Zbyszek z
niezmąconym spokojem - "Chcemy najpierw zwiedzić Pragę i Berlin a potem
odwiedzimy Szwecję".
Strażnik graniczny machnął ręka i
pozwolił nam przejechać kilka metrów dalej do słowackiej budki granicznej...
Tutaj czekała już na nas czeska
celniczka. Solidna, kwadratowa w precyzyjnie uprasowanym mundurze, w oczach
urzędowe zdeterminowanie i misja do spełnienia zadania wobec bloku zaprzyjaźnionych
krajów. Typowa herod-baba.
Czeszka obojętnie prześlizgnęła
się wzrokiem po naszych, z takim trudem uzyskanych paszportach, stemplach
i wkładkach. Stalowymi oczami bazyliszka, zlustrowała nasze potulne twarze,
wpiła się w nasze oczy, penetrując nasze podejrzane dusze. Wolnym krokiem
podeszła do bagażnika i kazała go otworzyć. Były tam tylko kanistry z benzyną
i kilka walizek. Kazała je wyjąć z bagażnika, przejrzała uważnie ich zawartość,
opukała wprawnie kanistry z benzyną, sprawdziła ton ich odgłosów i charakterystyczny
smrodzik. Wszędzie, na całym świecie, takie kanistry z benzyną wzbudziłyby
natychmiastowy alarm, podejrzenia, jeśli nie przerażenie możliwą eksplozją,
ale nie tu i nie w tych czasach.
Czeszka chodziła wolno wokół samochodu,
przyglądała się wszystkiemu uważnie, z profesjonalnym spokojem. Nie dała
się zwieść śpiącym maleństwom, kazała je unieść, by przeszukać pod siedzeniami
czy nie przewozimy tam nielegalnego agenta Solidarności lub anty-komunistycznej
kontrabandy. Pod śpiącą Magunią, dostrzegła jedynie dużego pluszowego misia,
ulubieńca Magi. Rzuciła się nań zachłannie, z nadzieją, że tam coś znajdzie,
wymacywała każdy jego, wypełniony kulkami styropianu, organ. Pluszowy miś
jednak nie miał w sobie żadnej tajemnicy prócz zwykłego pluszu pluszowego
misia. Nie było wprawdzie kontrabandy, ale dzieci obudziły się zmęczone
i zaczęły płakać. Nie poruszyło to Czeszki, nie takie triki w swym życiu
widziała. Była powolna i systematyczna, miała całą noc, byliśmy w końcu
jedynymi podróżnymi, którzy wybrali to przejście graniczne. Wzięła się
za nasze portfele, przejrzała dokładnie banknoty, prawa jazdy, legitymacje
członkowskie. Potem, z precyzją, wzięła się za teczkę gdzie Joleczka odłożyła
dokumenty i listy, które mogłyby się przydać. Moja żona przyglądała się
Czeszce ze wstrętem, gdy ta czytała strona po stronie dzienniczek osobisty,
gdzie zapisane były nasze intymne momenty. Czeszka przeglądała papier po
papierze - nasze dyplomy uniwersyteckie wzbudziły w niej podejrzenia, ale
cóż nie można było się jeszcze do nas przyczepić o dyplomy. Nagle jej twarz
się rozjaśniła. W jej ręku pojawiła się moja książeczka wojskowa.
Z triumfem w oczach kazała nam iść
za sobą z powrotem do strażnika polskiego. Szliśmy za nią w milczeniu,
uspokajaliśmy rozbudzone dzieci trzymając je w ramionach. Z miną należycie
wypełnionej misji, Czeszka wręczyła strażnikowi polskiemu nasze dyplomy
i moją książeczkę wojskową.
Celnik polski przyjrzał się papierom
błędnym, od wypitego alkoholu, wzrokiem. Zaczął je z wolna przeglądać,
jeden po drugim, miał w końcu też całą noc do dyspozycji i nic innego do
roboty. Zatrzymał się na mojej książeczce wojskowej, otworzył ją z wolna,
przekartkował i spojrzał na mnie przekrwionymi od wódki oczyma.
- Tamci inni mogą iść dalej, ale
wy, obywatelu, zostaniecie - powiedział bełkotliwie.
Spojrzałem na niego pytającym wzrokiem.
- Obywatelu, - ciągnął strażnik
- wywożenie książeczki wojskowej z kraju jest nielegalne. Musicie zostać
w kraju. Jesteście podejrzani o zdradę lub szpiegostwo.
Strażnik popatrzył mi w oczy surowo.
Ja również patrzyłem mu w oczy. Oczekiwał z mojej strony jakiejś gwałtownej
reakcji. Ja byłem jednak zupełnie spokojny. Pamiętałem słowa Matthew Helpera
z Anglii: "Otrzymaliśmy, że ty i twoja rodzina jesteście już pod specjalną
opieką.". Czułem tę dziwną, nieznaną siłę we mnie. Byłem pod specjalną
opieką. Spokojnie, bez cienia wahania, patrzyłem celnikowi prosto w oczy.
- No cóż, - powiedziałem wolno nie
spuszczając z niego wzroku - niech pan robi, to co pan musi...
Strażnik zmarszczył brwi i przyglądał
mi się długo, nie takiej chyba reakcji oczekiwał. Nie zobaczył we mnie
ani cienia strachu czy wahania. Było to dla niego coś nowego, nieznanego.
Naraz w jego oczach jakby coś się przełamało, jak gdyby obudził się ze
swego pijanego zamroczenia. Jego oczy stały się trzeźwe. Spojrzał znowu
na moją książeczkę wojskową leżącą przed nim jak znak oskarżenia.
- Musicie coś z tym zrobić, obywatelu
- powiedział już normalnym, trzeźwym głosem. Książeczka wojskowa nie może
opuścić kraju.
Poczułem, że jest już po naszej
stronie. Uśmiechnąłem się do niego. Ale co zrobić z książeczką...
- Dziękuję - odpowiedziałem cicho
- a czy mógłby nam pan coś poradzić, jak to załatwić, jest ciemna noc,
wszystko pozamykane - dodałem rozglądając się bezradnie wokół.
- Róbcie co chcecie, - powiedział
wzruszając ramionami - wyślijcie, zostawcie u kogoś, ale książeczka musi
zostać w kraju.
Pomyślałem, że moglibyśmy ją komuś
zostawić na przechowanie, ale komu? Była ciemna, głęboka noc. Na skraju
kręgu światła pochodzącego od reflektorów granicznego przejścia, widać
było jakieś domostwo. Podeszliśmy z Joleczką do drzwi i zapukaliśmy nieśmiało.
Odczekaliśmy chwilę, ale nic słyszeliśmy. Nie śmieliśmy stukać głośniej.
- Co robimy? - spytałem niepewnym
głosem - Nie możemy jej zniszczyć, bo może być potrzebna, jeśli wrócimy
do kraju.
- Ja to załatwię - powiedziała Joleczka
zdecydowanym tonem, wzięła książeczkę i oddaliła się. Zniknęła w czeluściach
nocy. Po chwili wróciła, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała "załatwione".
?Wróciliśmy do przejścia granicznego.
Strażnik spojrzał na nas pytająco. Powiedziałem spokojnie, że sprawa książeczki
jest załatwiona. Celnik nie pytał więcej, skinął na nas wszystkich, byśmy
podeszli bliżej.
- Ja wiem - powiedział - że wy nie
jedziecie na urlop i że wcale nie zamierzacie wrócić. Ale czy zabraliście
ze sobą pomarańczowe kamizelki? - dodał z ironią w glosie.
Nie bardzo wiedziałem o co mu chodzi.
Staliśmy w milczeniu.
- Tu mam wasze dyplomy, magister
inżynier architekt, magister inżynier elektronik. Tu jesteście kimś, a
tam - machnął ręką w kierunku zachodu - będziecie co najwyżej czymś, będziecie
nikim. - Celnik mówił z narastającą pasją - Bądźcie gotowi na to, że nie
będziecie wcale pracować w waszym zawodzie. Tu jesteście inżynierami, a
tam będziecie nosić pomarańczowe kamizelki. Pani jest tu architektem, a
tam będzie pani sprzątać cudze domy albo wychodzić na ulicę, by zarobić
na życie. Zobaczycie, że będziecie żałować.
Nagle zmienił temat: - Macie jakąś
wódkę? - spytał zrezygnowanym tonem.
My z Joleczką nie mieliśmy, ale
Zbyszek, który stał z nami przy budce usłyszał i natychmiast zrozumiał
sugestie.
- Maryla! Czy mamy jakiś alkohol?
- krzyknął w kierunku Maryli, która usypiała w samochodzie rozbudzone dzieci.
- Cicho, panie! - burknął przestraszony
pogranicznik, - Chcesz, żeby wszyscy o tym wiedzieli?
Maryla przyniosła butelkę wódki,
którą mieli na wszelki wypadek. Na widok butelki, spojrzenie pogranicznika
zmiękło, jego sumienie zostało uspokojone, że jego decyzja przepuszczenia
nas nie była za darmo.
Przeszliśmy jeszcze raz obok Czeszki.
Obrzuciła nas zimnym spojrzeniem i przepuściła nas bez słowa. Za czeskim
przejściem czekali już na nas Zbyszek z rodziną. Objęliśmy się wszyscy
w milczeniu. Wsiedliśmy w nasze samochody i ze śpiącymi głęboko dziećmi,
pojechaliśmy dalej w noc, w nieznane.
Już w samochodzie, spytałem Joleczkę,
co zrobiła z książeczką wojskową. Myślałem, że zniszczyła ją i wyrzuciła
do krzaków. Joleczka pokazała z dumą na swój biust - tam ukryła książeczkę.
W trakcie jazdy, zrozumieliśmy również nasz błąd w planowaniu. Wybraliśmy
przejście graniczne przez jakąś nieznaną dziurę, by uniknąć stania w kolejkach
i przetrząsania, a wpadliśmy w miejsce, gdzie stanowiliśmy jedyną atrakcję
i raison-detre dla tych ludzi, którzy nie mieli co robić, prócz, być może,
zalewania znudzonego robaka. My daliśmy im okazję by czuć się ważnymi i
pożytecznymi.
- Co on miał na myśli mówiąc o kolorowych
kamizelkach? - zapytałem Joleczkę. - Nie wiem na pewno... ale chyba
chodziło mu o ludzi, którzy sprzątają ulice w pomarańczowych kamizelkach.
Na wąskiej, nieoświetlonej drodze
od granicy pojawiały się skrzyżowania i znaki z nic nam nie mówiącymi napisami.
Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy. Nasza polska mapa
była tu bezwartościowa, byliśmy nerwowo wyczerpani przygodami na granicy,
nie było sensu jechać dalej. Zatrzymaliśmy się na poboczu jakiejś drogi
przy lesie, odchyliliśmy do tyłu przednie siedzenia, na tyle by nie obudzić
dzieci i zapadliśmy w sen.
Rano pojechaliśmy dalej, aż dotarliśmy
do jakiegoś miasteczka. Zbyszek dał światłami znać abyśmy się zatrzymali.
Maryla potrzebowała gorącej wody, by zrobić mieszankę dla Gosi.
?Następny przystanek był we Frydek
Mistek, gdzie mieszkał Peter, mój kolega z kursu komputerowego w Elwro
we Wrocławiu. Na kursie zaprzyjaźniłem się z nim, był bardzo dowcipny,
inteligentny, dobrze mi się z nim rozmawiało. Zapraszał mnie gorąco do
siebie do Frydek Mistek, gdybyśmy kiedykolwiek byli w Czechosłowacji.
Zajechaliśmy więc do Petera, przywitał
nas entuzjastycznie. Mieszkał w bloku, w niewielkim standardowym mieszkanku,
podobnym do wielu tych, które znaliśmy już z naszej socjalistycznej Polski.
Wkrótce przyszła z pracy jego żona, bardzo sympatyczna, rzeczowa brunetka
z krótko obciętymi włosami. My czuliśmy się bardzo swobodnie i przy kolacji,
dumni z naszego przedsięwzięcia, opowiadaliśmy im dość chełpliwie o naszych
planach emigracyjnych. Podczas gdy żona Petera słuchała nas z rosnącym
zainteresowaniem, Peter wydawał się coraz bardziej niespokojny i przy pierwszej
okazji powiedział mi, że boi się możliwych reperkusji i żebyśmy raczej
nie ujawniali się z naszą obecnością u niego. Peter właśnie otrzymał promocję
na inżyniera naczelnego w jakiejś znanej tu fabryce i bardzo się obawiał
jakichkolwiek podejrzeń o to, że ma kontakty z Polską, lub, co gorsza,
z Solidarnością, której władze czeskie bały się jak ognia. Zrobiło nam
się głupio i, jeśli z początku liczyliśmy, że może zostaniemy u nich na
noc, to jednak, mimo późnej już pory, zdecydowaliśmy się jechać dalej.
Wspomnienie Zbyszka: Tym razem
nie chcieliśmy przekraczać granicy w nocy. Zatrzymaliśmy się więc na noc
przy jakiejś zagrodzie. Rozbiliśmy nasze namioty już w ciemnościach. Rano
poszliśmy do pobliskiego domu, aby poprosić o wodę. Ludzie okazali się
bardzo życzliwi, ale uderzyło nas ich niezwykłe ubóstwo. Po raz pierwszy
w życiu zobaczyliśmy ludzi tak biednych. W domu nie było podłogi, tylko
ubita ziemia. Ubikacja - to dziura w ziemi. Nie pamiętam mebli w domu,
ale mam wrażenie, że był bardzo zagracony jakimiś rzeczami bez wartości.
Zresztą ów "dom" to było tylko jedno pomieszczenie pod dachem.
W Bratysławie zatrzymaliśmy się tylko
na chwilę, by kupić sobie słynne słowackie kanapki. Rzeczywiście były urozmaicone,
kolorowe, zachęcające i smaczne. Był to ostatni miły akcent na pożegnanie
z socjalizmem.
Dotarliśmy do granicy czesko-austriackiej.
Byliśmy wciąż jeszcze niepewni, bo Peter przestraszył nas, że Czesi nie
wypuszczą nas do Austrii, jeśli znajdą nasze dyplomy. Na granicy Czesi
tylko pobieżnie przejrzeli nasze paszporty i, z nieco większą uwagą nasze
dokumenty samochodowe, czy nie kradzione, i przepuścili nas w spokoju.
Wąski przejazd dzielący oba kraje
był długi na sto metrów i opatrzony od strony czeskiej szlabanami i cementowymi
zagrodami za którymi przechadzali się groźnie czescy strażnicy z karabinami
maszynowymi. Przejeżdżaliśmy te drogę między dwoma światami, wciąż jeszcze
nie wierząc swemu przeznaczeniu. Austriacki celnik przyjrzał się niedbale
naszym papierom, uśmiechnął się do nas grzecznie, powiedział: willkommen,
i pokazał, że możemy jechać dalej.
Byliśmy w wolnym świecie...
c.d.n.
Oto jedno z moich wspomnień o
naszym wyjeździe z Polski w roku 1981. Akcja rozwija się w historię bardzo
bogatą w przeżycia, doświadczenia, refleksje wielonarodowościowe, wielokulturowe.
Mam nadzieję, że moje notatki znajdą zainteresowanie i pobudzą was, Drodzy
Czytelnicy do dzielenia się waszymi wspomnieniami imigracyjnymi.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz - magister inżynier
elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach
w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry
Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i
transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego. (Montreal)
|