Emigracyjne drogi (cz.
11)
Wiedeń...Początki
Znaleźliśmy
się w Wiedniu. Dostaliśmy rządowe zakwaterowanie w Hotelu Laxenburg, w
10 dzielnicy (Bezirk'u) na Laxenburger Strasse, która prowadziła liniami
tramwajowymi od Sudbahnhof (Południowego Dworca kolejowego) do placu Reumannplatz
i dalej do Nordbahnhof. Hotel Laxenburg ledwie zasługiwał na nazwę hotelu
- była to stara obskurna kamienica w rzędzie innych, podobnych, z nudnymi
na szaro otynkowanymi ścianami, frontem do hałaśliwej ulicy. Hotel znajdował
się na drugim i trzecim piętrze, a na pierwszym mieściło się jedno z biur
rządzącej wówczas partii politycznej, o której Sepp z pogardą mówił "Die
Sozialisten". Do części hotelowej można było dostać się dzięki maleńkiej,
ciasnej windzie z której wychodziło się wprost na portiernię. W recepcji
pracowała młoda Polka oraz Martin - wysoki, chudy mężczyzna. Wkrótce Polka
została zwolniona i został tylko Martin - Jugosłowianin, totumfacki właściciela
hotelu, odpowiedzialny za całą obsługę. Właściciel hotelu, nalany, obskurny,
zawsze ponury, pokazywał się rzadko; nie miał potrzeby dbać o nic, pieniądze
dostawał tak czy inaczej, więc już i tak obskurny hotel stał się wkrótce
jeszcze bardziej obskurny. (Joleczka, gdy już nie mogła znieść naniesionego
brudu, od widoku, którego nikogo, poza nią, nie bolały oczy, od czasu do
czasu sama czyściła dywan na korytarzu.) Hotel Laxenburg był zamieszkany
teraz wyłącznie przez polskich uchodźców przyjętych na stałe do Austrii.
W naszym pokoju były cztery łóżka, mały stolik z krzesełkiem i o dziwo,
maleńka łazienka z prysznicem i umywalką (cóż za luksus!), ale bez ubikacji.
Okno wychodziło na zakurzoną ulicę, na której nieustannie przez całą dobę
jęczały tramwaje, warczały ruszające ze świateł samochody i motocykle.
Przez kilka tygodni, po nocach, by nie tamować ruchu, naprawiano jezdnię,
więc do późna w nocy i z samego rana łomotały młoty pneumatyczne.
W pokoju zmieściliśmy
się bez trudu, nie mieliśmy wtedy jeszcze żadnych dóbr i pokornie przyjmowaliśmy
wszelkie dary losu. A los był dla nas wielkoduszny: prócz zakwaterowania
w hotelu otrzymaliśmy również całodzienne wyżywienie, symboliczne (równowartość
$10) kieszonkowe na miesięczne wydatki oraz obowiązkowy kurs języka niemieckiego.
Po około sześciu miesiącach obiecano nam, że otrzymamy przydział na mieszkanie.
Mieliśmy oficjalne pozwolenie na pracę, jak również prawo do, lub raczej
nakaz, oficjalnego zameldowania się w Austrii. Żywność hotelowa, podawana
w niewielkiej jadalni, była standardowa dla wszystkich: śniadania z dwiema
świeżymi(!) bułeczkami, maleńkim pudełeczkiem masła, marmoladą i kubkiem
kawy z mlekiem. Obiady i kolacje dostarczane z jakiejś, chyba najtańszej
kantyny, w porcjach zapakowanych jak w samolotach, w aluminiowe pudełka.
Nie było mowy o wyborze dań, zrezygnowaliśmy wówczas z naszej diety wegetariańskiej,
tym bardziej, że nasze przekonanie o słuszności filozofii tej diety znacznie
się osłabiło wobec nowych doświadczeń i praktyk duchowych. Siedem lat wegetarianizmu
pozostawiło nam jednak po sobie na zawsze bardzo dobre doświadczenie. Jedynie
w czasie postu wielkanocnego, kiedy to przyjęliśmy zasadę nie jedzenia
w ciągu dnia aż do wieczora, udałem się do szefa hotelu, by mu oznajmić,
że na czas postu rezygnujemy z obiadów, i poprosiłem, by je zamienić na
codzienną porcję owoców dla całej naszej rodziny. Szef hotelu, aczkolwiek
zdumiony, o dziwo, zgodził się i to nawet chętnie. Zastanawiałem się później
nad tą jego chęcią współpracy w tej materii: czy zostało podyktowane zaskoczeniem
religijną niezwykłością takiej prośby, czy też dlatego, że mógł w ten sposób
zaoszczędzić na nas parę szylingów. Cokolwiek jednak nim kierowało aż do
Wielkanocy, codziennie w zamian za obiady dostawaliśmy spory koszyk świeżych
owoców.
Wiedeńskie
życie i niuanse językowe
Przed kursem
języka niemieckiego zrobiono nam ewaluację wstępną i przydzielono
do grupy zaawansowanej. Razem z nami było tam jeszcze z piętnaście innych
osób. Kurs odbywał się w dzielnicowym domu kultury oddalonym o 15 minut
piechotą od naszego hotelu. Po drodze mijaliśmy kawiarnię z dużą witryną,
w której wyłożone były wykwintne austriackie ciasta, ciasteczka i czekoladki.
Z daleka już pachniało wiedeńską kawą z ekspresu. Mogliśmy sobie tylko
na te wspaniałości popatrzeć, powąchać i powzdychać, w najmniejszej mierze
nie było nas stać na takie luksusy.
Na czas kursu,
małe dzieci, w tym Magunia i Krzyś, jeździły autobusem do przedszkola,
te większe zaś szły do szkoły.
Zajęcia na
kursie niemieckiego były codziennie od ósmej do szesnastej z przerwą na
obiad. Uczestnictwo w lekcjach było sprawdzane z biurokratyczną, austriacką
skrupulatnością, a nieobecność bez solidnego usprawiedliwienia groziła
wydaleniem z kursu z pozbawieniem wszelkich związanych z tym przywilejów
imigranta. Nas się to nie tyczyło, bo byliśmy zdeterminowani udoskonalić
nasz niemiecki, nie tylko by zwiększyć szanse pracowania w zawodzie, ale
również dla samej przyjemności uczenia się.
Dla większości
kursantów nauka języka była prawdziwą męczarnią. Wysiadywanie w klasie,
dukanie słówek, uczenie się gramatyki, gdy tam czekały pola, farmy, fabryki,
w których do kieszeni robotników wpadały cenne szylingi, było czymś nie
do zniesienia; niektórzy więc rezygnowali z kursu, gdy tylko nadarzyła
się jakaś okazja do pracy i natychmiastowego zarobku. My zaś z Joleczką
szukaliśmy każdej okazji, by rozmawiać po niemiecku, rozumieć wyrafinowane
zdania i umieć wyrażać skomplikowane myśli czy uczucia. Na lekcjach często
wypytywaliśmy naszych instruktorów o coraz bardziej zawikłane niuanse językowe
czy wyrażenia. Chętnie opowiadaliśmy historyjki, a jedną z nich zakończyłem
zdaniem: "Endlich, habe ich mich satisfiert.", co według mnie miało oznaczać:
"W końcu byłem z siebie zadowolony". Instruktor roześmiał się i powiedział
żartobliwie, że chyba nie miałem tego na myśli, co powiedziałem.
- Jak to!
żachnąłem się. Właśnie to miałem na myśli, wreszcie byłem zadowolony
z tego, co zrobiłem.
- No właśnie.
wyjaśnił instruktor może chciałeś to powiedzieć, ale zabrzmiało jak:
"wreszcie mogłem się masturbować".
Pragnęliśmy
się nauczyć obcego języka, jego niuansów i pułapek. Nie chcieliśmy być
inwalidami umysłowymi w tym kraju, chcieliśmy czuć jego język, chcieliśmy
nim myśleć, bo wiedzieliśmy, że będziemy posługiwać się nim na co dzień.
Rozwijaliśmy więc nie raz dyskusje nad znaczeniem jakiegoś słowa w przeróżnych
sytuacjach i kontekstach, nieświadomi, że może to być źle widziane przez
innych uczestników kursu.
Któregoś razu,
zazwyczaj małomówny Aleksander zerwał się ze swojej ławki: - Ja już mam
tego dość! - wykrzyknął mieszaniną niemieckiego i polskiego. - Nic tylko
siedzę tu całymi dniami i godzinami i wysłuchuję jaka jest różnica pomiędzy
"genissen" a..., albo... jak się wymawia "u" a jak "u-umlaut"... Ja tu
przychodzę codziennie i tracę czas na takie głupoty. Ja potrzebuję wiedzieć
jak jest po niemiecku "młotek", "obcęgi", "gwoździe"!!!
Dyskusja toczyła
się jeszcze potem na przerwie na korytarzu, gdy podeszliśmy do Aleksandra,
by o tym pogadać. Zrobiła się grupka tych, którzy byli za nami i za naszym
sposobem uczenia się, ale także i grupka tych, którzy wspierali Aleksandra
i jego potrzebę poznania tylko witalnych w życiu słów.
- Słuchajcie
no - mówił Aleksander - ja jestem człowiek prosty, ja tu przyjechałem do
roboty, zarabiać pieniądze na rodzinę, na codzienne życie. Mnie to nie
obchodzi, jak się pisze to, a jak się wymawia tamto. Mnie to nie potrzebne
ani do roboty, ani do życia, książki po niemiecku nie będę pisać. Ja mam
rodzinę na utrzymaniu.
Słuchałem Aleksandra
uważnie, zrozumiałem, że to było jego życie. Ja miałem swoje życie i swoje
argumenty, więc może dałoby się to jakoś pogodzić... i jakoś to godziliśmy,
dzień po dniu, dzień po dniu... W końcu Joleczka i ja mieliśmy nasze, stopniowo
rozrastające się, koło przyjaciół od zawsze lub od dawna zamieszkałych
w Austrii, nasz język niemiecki, również dzięki nim, stawał się on coraz
bogatszy, płynniejszy, bardziej wyrafinowany.
Austriacka
biurokracja
Poprzez nakaz
zameldowania zetknęliśmy się po raz pierwszy z austriacką biurokracją.
Udaliśmy się do biura meldunkowego, które okazało się być integralną częścią
policji miejskiej i mieściło się w komisariacie. Zanim znaleźliśmy i dotarliśmy
do właściwego urzędnika, musieliśmy zgłosić się do recepcji za kratą i
kulo-odporną szybą z ponurym, znudzonym policjantem niższej rangi. Musieliśmy
wykrzyczeć przez podwójne okienko, do którego trzeba się było pokornie
schylać, cel naszej wizyty. Przemierzaliśmy długie, posępne korytarze wymijając
policjantów prowadzących prostytutki, pijaków i kryminalistów. Biuro meldunkowe
było podzielone na dwa oddziały: jeden dla Austriaków, a drugi dla Ausländer
obcokrajowców (słowo to w naszych umysłach było już teraz na zawsze połączone
z "raus" w napisach widywanych na co dzień Ausländer raus!!!). Podział
ten natychmiast tworzył w nas poczucie inności, nie-przynależności i w
naszym przypadku podrzędności a następnie poniżenia, które rosło w miarę
bezsilnego czekania na długim korytarzu, w długiej kolejce, przed drzwiami
biura, w którym przyjmował Pan Urzędnik. Nierzadko jeden Pan Urzędnik wysyłał
petenta do innego Pana Urzędnika na innym korytarzu i do innej kolejki.
Miałem nieustanne poczucie, że jestem w świecie Franza Kafki. W przeciągu
kilku godzin czekania i załatwiania zostaliśmy w końcu posiadaczami Meldezettel
für Ausländer (Karty meldunkowej dla obcokrajowców). Poczucie ulgi ustąpiło
przerażeniu, gdy dowiedzieliśmy się, że ów Meldezettel ma ważność maksimum
3 miesiące i po ich upływie, do załatwiania czegokolwiek byliśmy zobowiązani
wyrabiać nowy, świeży Meldezettel, znów czekając na korytarzach policji
miejskiej w długich kolejkach dla Ausländer. Inną lekcją biurokracji było
załatwianie austriackiego prawa jazdy (Führerschein). Nasz pobyt czasowy
się skończył a wraz z nim prawo używania naszego polskiego prawa jazdy.
Postanowiliśmy
wyrobić sobie austriackie prawa jazdy na wypadek, gdyby kiedyś trzeba było
poprowadzić jakiś samochód. Nie myśleliśmy wetdy jeszcze o naszym własnym,
bo nie bardzo wyobrażaliśmy sobie, że kiedykolwiek na taki zarobimy. Aby
uzyskać Führerschein potrzebne było poświadczone tłumaczenie na niemiecki
polskiego prawa jazdy, a także oświadczenie rdzennego Austriaka, że prowadziliśmy
już austriacki samochód. Zdobyliśmy notarialne tłumaczenie naszych polskich
praw jazdy. Sepp napisał oświadczenie, że prowadziliśmy jego samochód w
Burgenland, ale okazało się to niewystarczające, bo przepisy wymagały,
abyśmy, jako mieszkańcy Wiednia, prowadzili samochód po Wiedniu. Ja się
zniechęciłem do tej sprawy, nie chciałem bowiem ani prosić Seppa o napisanie
nieprawdy (chociaż on był gotów to zrobić), ani też sam nie chciałem kłamać.
Joleczka nie dała za wygraną, poskarżyła się na tę sytuację znajomym i
zaprzyjaźniona Maria natychmiast wyprodukowała wymagane oświadczenie. Bez
zwłoki, Joleczka załatwiła swoje prawo jazdy i namawia mnie, bym i ja również
to zrobił. Udałem się więc do odpowiedniego urzędu. Nie chciałem jednak
kłamać - takie miałem zasady i nie chciałem ich łamać, tylko po to, aby
ułatwić sobie w ten sposób załatwienie Führerschein. Mimo protestów Joleczki,
która uważała, że nie powinienem "komplikować sprawy", byłem zdecydowany
mówić prawdę. Stanąłem przed urzędniczką. Wręczyłem jej notarialne tłumaczenie
polskiego prawa jazdy oraz oba papiery z zaświadczeniami, jeden od Seppa
z Burgenland a drugi od Marii z Wiednia.
- Oto - powiedziałem
- dwa oświadczenia. Tu jest jedno, prawdziwe, którego jednak nie przyjęliście,
a tu jest drugie, które jest nieprawdziwe, ale za to spełniające wasze
wymagania. Urzędniczka spojrzała na mnie zdumiona, nie była pewna, czy
dobrze zrozumiała mój niemiecki. Popatrzyła na jeden papier, popatrzyła
na drugi papier, popatrzyła znowu na mnie:
- Nie rozumiem,
o co panu chodzi. Ja tylko potrzebuję jeden papier... ten! wskazała na
papier od Marii.
- No tak.
powtórzyłem na nowo ale, jak już mówiłem, ten papier jest nie całkiem
prawdziwy, napisany tylko dlatego, że wasze biuro odrzuciło ten pierwszy
papier, który jest prawdziwy.
Urzędniczka
była skonfundowana. Spojrzała na mnie, uchodźcę, mówiącego wybrakowanym
niemieckim i na oba dokumenty napisane przez prawdziwych Austriaków. Wzruszyła
ramionami, szybkim ruchem włożyła do teczki moje prawo jazdy i oświadczenie
Marii.
- Tego papieru
nie potrzebuję powiedziała zdecydowanym tonem i wręczyła mi papier Seppa.
Wypełniła
przygotowane druczki, z głośnym stukiem podbiła wymagane stemple i podała
mi mój nowiutki austriacki Führerschein.
Tuż za mną
stał inny Polak, masywny, młody człowiek o wiejskiej aparycji. Przestępował
niepewnie z nogi na nogę i jednocześnie próbował robić wrażenie człowieka
pewnego siebie i zdecydowanego. Jego dół wskazywał na onieśmielenie, jego
góra próbowała okazać odważne zdeterminowanie. Widziałem, że coś tu nie
gra i postanowiłem chwilę zaczekać, na wypadek, gdyby potrzebował pomocy.
Młodzieniec podszedł do urzędniczki desperacko zdecydowanym krokiem, wysunął
w jej kierunku dłoń z rozłożonym polskim prawem jazdy, opatrzonym jego
zdjęciem.
- Sztempel
byte!! powiedział twardym nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Na to urzędniczka,
spokojnym, grzecznym tonem wyjaśniła mu wymaganą procedurę: że musi pójść
do biura notarialnego, dać sobie przetłumaczyć prawo jazdy, a także, że
powinien przynieść potwierdzenie Austriaka, że faktycznie jeździł już po
Wiedniu samochodem.
Młody człowiek
wydawał się słuchać z uwagą tego, co mówi urzędniczka, ale gdy tylko skończyła,
wyciągnął rękę jeszcze dalej w jej kierunku i powtórzył nieco głośniej
i z lekka zniecierpliwiony:
- Sztempel
byte!
Urzędniczka,
z niezmąconym spokojem, nieco wolniej i wyraźniej powtórzyła całą wymaganą
procedurę. Młody człowiek na to wycofał rękę wraz ze swym prawem jazdy,
potoczył gniewnym wzrokiem po urzędnikach i po stojących w kolejce petentach:
- Osz kurwa!
Ta głupia baba nic nie rozumie. Pierdolę to wszystko i ten cały kasztański
interes!!!...
I wyszedł trzaskając
drzwiami.
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych
stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim:
Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership
i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal) |