Życie zwielokrotnione
(cz. 4)
Ad futuram rei memoriam
Byłem sierotą. Mama umarła przed
wojną, Ojciec zginął w czasie Powstania, brat Andrzej był we Włoszech,
w armii Gen. Andersa. Po kapitulacji razem z tysiącami żołnierzy Armii
Krajowej pomaszerował do obozów jenieckich w Niemczech. Tam po wyzwoleniu
ich przez armię amerykańską, wstąpił do szeregów polskiego wojska we Włoszech.
Jak już wspominałem, przeniesiono
mnie z trzeciej klasy do czwartej. Do szkoły miałem zaledwie parę kroków.
Mieszkałem na pierwszym piętrze, nad apteką, na ulicy Orłowskiej 66, później
przemianowanej na Bohaterów Stalingradu. Przekroczywszy ulicę Gdańską -
trasa Gdynia - Gdańsk, szedłem do brzegu morza i przepięknego mola dalej
ulicą Orłowską, wysadzaną po obu stronach niskimi klonami. W połowie drogi
stała moja Publiczna Szkoła Podstawowa nr.8.
Woźny ręcznym dzwonkiem wydzwaniał
początek i koniec lekcji. Lata beztroskie, bo jakież to problemy mógł mieć
młody chłopak, poza stopniami, biegły szybko, a z perspektywy dnia dzisiejszego,
za szybko, Uczyłem się kiepsko i wujek Alojzy używał nie tylko pasa, kabla
od żelazka, ale i łopatki na węgiel. Krzyczałem przeraźliwie, regularnie
po każdej wywiadówce. Bolało, ale wrzeszcząc w niebogłosy skracałem karę
za złe stopnie. Jakimś cudem zachowane świadectwa szkolne potwierdzają
słuszną wściekłość wujka.
Lepiej nie było w Państwowej Szkole
Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego w Gdyni - Orłowie im.
Bolesława Bieruta, Prezydenta R.P. a właściwie już w jedenastoklasówce,
jak ją socjalistycznie zwano.
W 1953 roku oblałem maturę, ale już
w grudniu tegoż roku zdałem poprawkowy egzamin i otrzymałem świadectwo
dojrzałości. Do dojrzałości umysłowej i psychicznej była jeszcze daleka
droga. Straciłem rok studiów i być może nie ma tego złego co by na dobre
nie wyszło, bo miałem zamiar studiować w Akademii Wychowania Fizycznego
w Warszawie, a tak, o dziwo, zdałem egzamin wstępny i bez żadnej protekcji
zostałem przyjęty na Wydział Inżynierii Lądowej w Politechnice Poznańskiej
wcześniej zwanej Szkołą Inżynierską.
Nie wystawiam sobie zbyt pochlebnej
cenzurki i tak upiększonej, zapewne przez zatarcie się pamięci powodowanej
naturalnym procesem sklerotycznym. Tym niemniej zaznaczam, że tępakiem
i kretynem nie byłem, chociaż świadectwa szkolne mogłyby na to wskazywać.
Mógłbym o tym nie pisać, przemilczeć słabe strony życiorysu, ale po co
i dlaczego? Jestem jaki jestem, jestem jakim byłem i jestem dziedzicem
genów jakiegoś pra, pra, pra przodka. Poza tym jestem prawdomówny i powtórzę
za Józefem Mackiewiczem, który jest dla mnie wzorem, że najciekawsza jest
prawda. Najtrudniej być uczciwym wobec siebie.
Jestem i byłem pożeraczem książek.
Książki to mój narkotyk. Zażywałem go od momentu nauczenia się czytania.
Dzięki Bogu nie było wtedy gier komputerowych i telewizji. Nikt nie sterował
moimi lekturami. Sam je dobierałem i być może, wiele nie było stosownych
do mojego wieku. Nieraz podpowiadał mi Pan "Peruczka" (nosił treskę niezbyt
artystycznie wykonaną) właściciel wypożyczalni książek i sklepu z gazetami,
znajdującego się naprzeciwko apteki. Miałem więc żabi skok po nową książkę.
Ciocia Babeta (Elżbieta) domyślając
się mojej namiętności i siwiejąc z powodu moich okropnych stopni, baczyła,
czy odrabiam lekcje. Zastawała mnie pilnie i przykładnie pracującego przy
biurku. Ale w nim była szuflada, a w niej schowana książka. Gdy ciocia
nadchodziła, pochylałem się do przodu i brzuchem ją zamykałem. Noce zarywałem,
czytając pod kołdrą w świetle latarki. Gdy "połknąłem" dwanaście tomów
"Sinobrodego", a miałem wtedy być może jedenaście lat, popadłem w fobię
ciemności. Bałem się przejść w mieszkaniu przez nie oświetlony korytarz.
By dodać sobie animuszu, śpiewałem głośno i czując mrowie strachu na plecach,
rozglądałem się trwożliwie. Trzymało mnie to przez wiele, wiele lat.
Historia, geografia, język polski,
rysunek, prace ręczne, śpiew, stopnie dobre. Coś jednak pozostawało z tego
czytania. Jeżeli w roku 2003 połowa Polaków w ogóle nie sięga po książkę,
a reszta zalicza półtorej w ciągu roku, to nie należy się dziwić, że tworzymy
państwo mafijne i zdegenerowane. Niestety dotyczy to także i inteligencji,
chociaż to ona poprawia wskaźnik czytania. Nie posądzam reszty społeczeństwa,
a raczej innych klas społecznych, by oprócz oglądania programów telewizyjnych,
interesowała się czymkolwiek. Zawsze będziemy parweniuszami Europy.
Wymieniłem jako drugi czynnik stymulujący
mój rozwój, fantazję. W ciągle zwiększającej się ilości pożeranych książek,
musiała i ona rozwijać skrzydła. Oczywiście, to książki ją uskrzydlały.
Wzmacniały ją i sprowadzały na manowce. Przyszłość. Nie było granic, fantazja
nie zna granic. Przyszłość to moja fantazyjna moc, która w moim wypadku
musi się spełnić. Żyłem w swoim świecie, przez siebie wymyślonym i na pewno
osiągalnym. Wierzyłem w to, bo ja byłem pępkiem świata. Takim jeszcze w
owym czasie nieznanym Batmanem.
Jeszcze nie wyszedłem poza progi
szkoły, opieki wujostwa. Choć już rozumiałem przerażające zło, które wciskało
się do naszych mieszkań, komunizm inaczej zwany socjalizmem, to jeszcze
byłem pewny, że ja zmienię Świat na lepszy. Bo ja lepszy świat wymyślałem.
To książki nauczyły mnie odróżniać zło od dobra. Jeszcze to zło nie dotknęło
mnie bezpośrednio. Fizycznie i psychicznie. Chociaż coraz bardziej śmierdziało.
Możecie wyśmiewać się ze mnie, kpić
i ogłosić, że jako starzec wymyślam te wszystkie brednie, ale to ja wiem,
jakie fantazje mną rządziły. Czy oczyma wyobraźni oglądaliście filmy pełne
kowbojów i Indian? Czy wysuwaliście dolną szufladę etażerki, by sięgnąć
ogromnego lustra w złoconej ramie (dziesięcioletni brzdąc), by popatrzeć
na jego gładź jak na ekran kina i wymyślić żywy, a nawet dźwiękowy film
(bo dźwiękami byłem ja). Potrafiliście odtwarzać stukot kopyt wielu koni
pędzących przez prerię, strzały pistoletów, salwy winchesterów, okrzyki
Indian, jęk śmiertelnie rannego, ryk niedźwiedzia, pisk jastrzębia? Jeśli
tak, to czekam na wasz wyrok. Dzisiaj czuję pustkę, chciałbym powrócić
do tamtych fantazji i opisać je tak beztrosko jak wtedy je przeżywałem.
I co dziwne, te wspomnienia wzbudzają we mnie pokorę wobec świata, wobec
Boga. Czy są one wyrazem przegranych marzeń, a może nadziei?
Nim bolszewicy zdecydowali się na
pełną izolację Polski od świata imperialistycznego, by "uchronić nas od
zła" jakie uosabiał i od agentów, którzy chcieli pozbawić nas szczęścia
życia w socjalizmie, bodajże przez dwa lata na ekranach kin królowały amerykańskie
filmy wojenne ze wspaniałą i niezapomnianą Ritą Hayworth, będącąj wzorem
mojej wyśnionej dziewczyny. To wtedy oglądnąłem Disneyowską Królewnę Śnieżkę,
na redzie bujały się na kotwicach amerykańskie Empaiery i Liberciaki z
dostawami UNRA, które jeszcze trafiały pod strzechy. W kioskach sprzedawano
komiksy nie tylko z Myszką Miki, w księgarniach kupowałem Juliusza Verne,
Karola Maya, Aleksandra Dumasa, Henryka Sienkiewicza, Elizę Orzeszkową,
Marię Rodziewiczównę, Kornela Makuszyńskiego. W miarę wyraźnie słuchało
się Radia BBC i nikogo nie prześladowała zmora stania w kolejkach do sklepów.
Wtedy zdążyłem dwa razy wyjechać na letnie obozy amerykańskiej organizacji
YMCA, w Wierzycy, koło Kościerzyny.
Pamiętam tam szereg drewnianych domków,
obszerną jadalnię i świetlicę, a na środku obozowiska wielki, kolorowy
totem, a wokół niego kamienny krąg otaczający wieczorne ognisko. Dzień
kończyliśmy modlitwą i odśpiewaniem amerykańskiego, żołnierskiego capstrzyku.
Na zakończenie turnusu dawano nam po worku różnorodności z UNRA między
innymi puszki z mięsem, soki grejpfrutowe, kompoty, czekoladę, cukierki.
Ledwo mogliśmy to wszystko unieść. Zarabiał na nas doskonale prywatny właściciel
sklepu spożywczego, położonego tuż przy stacji kolejowej w Gdyni. Opychaliśmy
zaraz to wszystko, a pieniądze przeważnie przeznaczaliśmy na bilety do
kina.
Gdy później starano się wcisnąć
nas w zielone koszule i czerwone krawaty, te dwa wspaniałe lata zaowocowały
oporem - nie dałem się. Wiedziałem już, że istnieje inny, piękniejszy świat,
świat moich marzeń i świat, w którym moje marzenia mogły się spełniać.
Zaczęła się walka robotniczo - chłopska
z wrogami ustroju socjalistycznego, wespół z postępową inteligencją pracującą
i księżmi patriotami.
Wujowi Alojzemu odebrano aptekę,
Panu Peruczce sklep i bibliotekę. Książki okazały się szczególnie niebezpieczne.
Nie palono ich na razie jak to praktykował już kumpel Stalina Hitler. Wujkowi
Tomaszowi Hempowiczowi, adwokatowi w Tczewie, zabroniono prywatnej praktyki.
Kupcowi naszych unrowskich wspaniałości nałożono morderczy domiar- podatek
i sklep zamknął. Zagłuszarki pokrywały
jazgotem fale radiostacji zaczynającej swój program od bum, bum, bum, bum
tu mówi Londyn.
Wujostwo, by ratować się od przymusowego
dokwaterowania obcego lokatora, bo uznano, że w równości klasowej każdemu
obywatelowi należy się aż siedem metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej,
jeden pokój wydzielili na
biuro apteki. Pięć tysięcy lat wszystkie apteki
na świecie obywały się bez biur. Dobrano się też do skóry rzeźnikowi, Panu
Zakońskiemu i od chwili upaństwowienia, świeciły tam pięknym blaskiem nagie
haki. Nowy gatunek mięsa japońskiego, jak mawiano. Socjalistyczny krajobraz
nie mógł się obejść bez kolejek przed sklepami. Raz były dłuższe, raz krótsze,
ale przetrwały do czasu transformacji.
Z upływem lat walka klasowa zaostrzała
się i wzrastało "uwielbienie" dla ukochanego Związku Radzieckiego i jego
genialnego wodza Stalina. Wujostwu by nie knuli spisków w swojej aptece
(by nie czuli się dalej właścicielami i dbali o dawną własność), i nabierali
respektu dla władzy ludowej, nakazano pracować w odległej Chyloni. Oboje
byli już w wieku przed emerytalnym. Mieli i tak szczęście, że nie wysiedlono
ich poza Wybrzeże, jako strefy nadgranicznej, jak to zrobiono z tysiącami
innych "podejrzanych". W ogólniaku zniesiono lekcje religii, wprowadzono
przysposobie- nie wojskowe, nakazano poranne apele przed lekcjami. Przewodnicząca
ZMP niejaka Bryllówna siała postrach bardziej wśród nauczycieli niż wśród
nas, pilnie donosząc o wszystkim Urzędowi Bezpieczeństwa.
W nauce przeszkadzały mi też dziewczyny.
Byłem jakoś strasznie podatny na wdzięki niewieście. Nadpobudliwy jakby
określili to psychologowie. Myślę, że odbierano mnie jako miłego, sympatycznego,
przystojnego młodzieńca, nie głupiego, oczytanego, nie tuzinkowego i pomysłowego
w "podrywaniu". To nie przechwałki, ale na brak powodzenia nie mogłem narzekać.
Nadmiar przeczytanych niedozwolonych romansów uczynił ze mnie romantycznego
kochanka.
W każdej kochałem się na zabój, do
każdej pisałem wiersze, a do Lali - córki kapitana Żeglugi Wielkiej, to
nawet na korze brzozowej. Zaloty do Teresy, córki właściciela prywatnej
pralni, o mało nie skończyły się wylaniem mnie ze szkoły z wilczym biletem.
Napisałem paszkwil na pannę Bryllównę i przesłałem umyślnym, taka była
wtedy moda przesyłania sobie liścików, Teresie. Jako córka wroga klasowego
była pilnie szpiegowana przez przewodniczącą ZMP. I ta odniosła nareszcie
wielki sukces na polu walki. Wykradła mój poemat z teczki Teresy. Dyrektor
Marcinkiewicz, wspaniały i porządny człowiek, powiedział mi wprost w swoim
gabinecie, bez świadków: - Jagielski, wylatujesz, ale jest możliwość ratunku,
samokrytyka na apelu. Napiszesz ją, ja poprawię i nie zmienisz ani słowa,
a odczytasz z całą powagą. Jeśli zawalisz to amen.
Krzysztof Jagielski
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
|